18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Wojna na Ukrainie (tylko materiały z opisem) - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 18:48
Konflikt izraelsko-palestyński (tylko materiały z opisem) - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 17:38

Bitwa pod Beresteczkiem

Patriotic • 2012-07-16, 12:22
" Sadol uczy Sadol bawi część Kolejna "

Dzisiaj Chciałbym wam ukazać po trochu jedną z największych bitew lądowych XVII-wiecznej Europy


Czas - 28 czerwca-10 lipca 1651
Miejsce - Beresteczko
Terytorium - Rzeczpospolita (dzisiejsza Ukraina)


Strony Konfliktu :

Rzeczpospolita Obojga Narodów - Pod dowództwem Jana Kazimierza



versus

Chanatu Krymskiego - Pod Dowództwem Islam-Girej


Kozacy - Pod Dowództwem Bohdana Chmielnickiego


Siły którymi dysponowały Strony :

Rzeczpospolita:

20 tys. jazdy
14 tys. piechoty
30-40 tys. posp. ruszenia
95 dział

Chanat i Kozacy:

40 tys. zaporożców
40-60 tys. czerni
30 tys. Tatarów
60-70 dział

Straty obu stron :

Rzeczpospolita :
ok 700

Chanat i Kozacy :
ok 30-40tysięcy.

Opis :


Na przełomie 28 czerwca-10 lipca 1651 roku pod Beresteczkiem na Wołyniu, w trakcie powstania Chmielnickiego, między wojskami polskimi pod dowództwem Jana Kazimierza, a siłami tatarsko-kozackimi. Bitwa zakończyła się zwycięstwem strony polskiej, które było zasługą dowodzącego wojskami polskimi Jana Kazimierza, który w trzecim dniu bitwy zastosował skuteczną taktykę szachownicową. Polegała ona na ustawieniu oddziałów piechoty na przemian z jazdą. W decydującej fazie bitwy ważne okazało się też wykorzystanie przez piechotę, znajdującą się w centrum ugrupowania polskiego, siły ognia muszkietów i artylerii.

28 czerwca rozpoczęły się pierwsze walki, które trwały przez dwa dni. W tej fazie niewielki sukces odnieśli powstańcy, pokonując kilkukrotnie oddziały jazdy polskiej. 30 czerwca uderzenia głównych sił dowodzonych osobiście przez Jana Kazimierza oraz jazdy prowadzonej do boju osobiście przez księcia Jeremiego Wiśniowieckiego doprowadziły do pogromu przeciwników i ucieczki chana Islama III Gireja z Bohdanem Chmielnickim. Ostateczną klęskę zadały Kozakom wojska polskie 10 lipca, na bagnach nad rzeką Płaszówką. Stamtąd resztki wojsk wyprowadził dowodzący w zastępstwie Chmielnickiego Iwan Bohun.


Przygotowania Wojsk Do Bitwy:

Rzeczpospolita

Wojska koronne zbierały się w obozie w Sokalu nad Bugiem. Król chciał starannie przygotować się do bitwy doświadczony kampanią zborowską. Rozesłano wici na pospolite ruszenie i zaciągano wojska obcego autoramentu, głównie zaciężną piechotę niemiecką, dragonów, rajtarów, a nawet arkebuzerów. Uszykowano też artylerię w sile ok. 95 dział wszelkiego kalibru. Wyjątkowo zadbano o wszystkie rodzaje broni. Całe przygotowanie armii zajęło kilka tygodni. Tuż przed starciem odesłano ok. 2 tys. jezdnych aby stłumić bunt Kostki Napierskiego na Podhalu. Dysponowano prawie 34 tys. regularnego wojska kwarcianych, suplementowych i prywatnych i ponad 30 tys. pospolitego ruszenia. W sumie zebrano niemal 75-80 tys. wojska i pokaźny tabor z czeladzią w sile ok. 10 tys. Po przybyciu pod Beresteczko przystąpiono do budowania fortyfikacjii i umacniania obozu królewskiego.

Skład armii zaciężnej – niemal 34 tys. żołnierzy:

Jazda – 19 904 =

jazda kozacka – 12 255,
husaria – 2589,
rajtaria – 2050,
arkebuzeria – 500,
jazda tatarska – 960,
ochotnicy litewscy – 1550,

Piechota – 13690 =

piechota węgierska – 2790,
piechota niemiecka – 8900,
dragoni – 2000.


Wojska Chantu oraz Kozaków

Kozacy zgromadzili ogromną armię w sile ok. 80-100 tys. Kozaków (40 tys. zaporożców i 40-60 tys. czerni) pod dowództwem Bohdana Chmielnickiego i potężny tabor ciągnący ok. 100-145 dział z zapasami żywności i sprzętem wojskowym. Tatarzy, pod dowództwem osobistym chana Islama Gireja, przybyli na wojnę w sile ok. 30 tys. świetnie wyszkolonych, odważnych lecz słabo uzbrojonych wojowników, w większości uzbrojonych w masłaki oraz łuki. Po połączeniu w okolicy Kołodna rozpoczęli pochód w stronę armii „koroniarzy” od strony Krzemieńca. Kozacką strażą przednią dowodził Bohun, a oddziały Tatarskie rozjechały się po okolicy paląc i rabując. Po dotarciu na pole bitwy (w drugim dniu bitwy 29 czerwca) hetman kozacki rozpoczął formowanie olbrzymiego, 11-rzędowego taboru wojennego i ustawianie szyków kozackich.

Przebieg Bitwy

Dzień rozpoczęła uroczysta msza święta z udziałem całego wojska. Zwiadowcy donieśli o przeprawie nieprzyjaciela przez Płaszówkę. Chwilę później orda pojawiła się na polu i tak rozpoczęła się bitwa. Armia polska rozpoczęła zajmowanie pozycji. Na naradzie wojennej obaj hetmani forsowali tzw. „staropolski szyk wojenny”, ale król zadecydował o zachodnioeuropejskim ustawieniu wojsk do bitwy, tzw. „szyku szwedzkim” lub „szyku holenderskim”, polegającym na ustawieniu wojsk w szachownicę, na przemian jazdy (rajtarów i arkebuzerów) i piechoty z dragonnami) w centrum, wysuwając do przodu artylerię, a szlachecką jazdę pospolitaków - z tyłu. Resztę jazdy narodowego autoramentu (husaria, pancerni, jazda kozacka) ustawiono na skrzydłach. W centrum dowodził Jan Kazimierz, na prawym skrzydle hetman wielki koronny Mikołaj Potocki, a na lewym – hetman polny koronny Marcin Kalinowski, któremu przydzielono do pomocy Jeremiego Wiśniowieckiego. Artyleria w większości została w obozie, aby osłonić ewentualny odwrót, a w pole wyszła połowa wojska. Po południu król pozwolił na harce, w których to lepsi okazali się Polacy. Potem zniecierpliwiona orda ruszyła do ataku, co widząc król kazał chorągwiom Koniecpolskiego i Lubomirskiego (2000 żołnierzy) wyjść im naprzeciw. Tatarzy rzucili do odparcia chorągwi polskich resztę czambułów. Polacy trzykrotnie uderzali, rozrywali szyk tatarski i zawracali, aż w końcu zapędzili się za daleko i zostali zmuszeni do odwrotu. Ponieważ kontratak Tatarów zagroził lewemu skrzydłu książę Jeremi Wiśniowiecki uderzył na ordyńców swoimi sześcioma chorągwiami kozackimi oraz 200-osobowym oddziałem husarii Stefana Czarnieckiego, za nimi poszło pospolite ruszenie szlachty krakowskiej, sandomierskiej, ruskiej i łęczyckiej. Walka była zacięta i trwała godzinę, jednak Tatarzy musieli uznać wyższość polskich wojsk. Większość ich sił zbiegła z pola, 100 zginęło, a 20 dostało się do niewoli. Polacy nie zanotowali żadnych strat i obsadzili przeprawę przez Płaszówkę chorągwię dragonów i kilkoma armatkami. Tuż po walce zapadł zmierzch i armie udały się na spoczynek. Pojawiły się pierwsze niesnaski w obozie sprzymierzeńców. Chan nie spodziewał się żadnego oporu i był nim bardzo zaskoczony, gdyż Chmielnicki namawiał go do wyprawy opisując słabość Rzeczypospolitej, za przykład podając „dezercję” 2000 żołnierzy wyprawionych na Podhale. Na naradzie uzgodniono, że następnego dnia dowodził w bitwie będzie osobiście Islam Girej, mając pod rozkazami całość konnicy tatarsko-kozackiej, łącznie 35-45 tys. jeźdźców. Głównym jej zadaniem było zającie i utrzymanie mostu, co miało umożliwić przeprawę całej piechoty kozackiej.


29 czerwca


Drugi dzień ponownie rozpoczęły uroczyste nabożeństwa. Dowództwo nad całą jazdą (gdyż tylko ją miano wyprowadzić z obozu i ustawić w tradycyjnym, staropolskim szyku) objął hetman Potocki mając pod bezpośrednimi rozkazami centrum. Prawym skrzydłem miał dowodzić Stanisław Lanckoroński, a lewym – nominalnie hetman Kalinowski, a faktycznie książę Wiśniowiecki. O 8:00 Polacy rozpoczęli wychodzenie w pole, a straż przednia Tatarów, po krótkotrwałej walce na przeprawie przez rzekę i przepędzeniu dragonów, pojawiła się przed wojskami polskimi. Najpierw jazda, a później piesze wojska kozackie, artyleria i tabory rozpoczęły przeprawę. O 10:00 rozpoczęły się godzinne harce, po których oddział polskiej jazdy "Rewery" Potockiego spędził harcowników z pola. Po południu najlepsza jazda tatarska uderzyła na oddziały polskie. Lewe skrzydło usiłowało przyjąć atak, jednak czambuły zawróciły tuż przed szykiem ostrzeliwując Polaków z łuków i usiłując ich zajść od tyłu. Oddział tatarski, który przedarł się między jazdą szarżując na szańce został jednak odrzucony ogniem muszkietów i kontratakiem jazdy Wiśniowieckiego, zdołał jednak zrobić nawrót co wywarło wielki podziw wśród Polaków i zaatakowć ponownie, wtedy kolejna szarża jazdy Stanisława Potockiego odrzuciła ich z pola. Wzmocnieni posiłkami Tatarzy z jeszcze większym impetem uderzyli w jazdę w centrum pod dowództwem Szymona Szczawińskiego. Ten wsparty jazdą Lanckorońskiego bronił się zażarcie cofając się powoli. Wkrótce Tatarom udało się przedrzeć na skrzydłach i zaatakować polskie szańce obozowe. W tym momencie król Jan Kazimierz kazał całej piechocie oddać salwy rzędowe z muszkietów i strzelać ze wszystkich dział. Zagrożenie minęło, a Tatarzy ponieśli ogromne straty. Nie mogli wznowić ataku bo zabrakło im odwodów, a na ordyńców uderzyły najpierw chorągwie Wiśniowieckiego, a potem, z dużym impetem chorągwie hetmana Potockiego, Czarnieckiego, Lubomirskiego, Sapiehy oraz rajtaria Bogusława Radziwiłła, spychając ich daleko od szańców. Kilka oddziałów posunęło się jednak za daleko i zostały okrążonych (m.in. husaria Stefana Czarnieckiego). W heroicznej obronie zginęli m.in. kasztelan halicki Adam Kazanowski, starosta lubelski Jerzy Ossoliński, miecznik przemyski Ligęza, towarzysz husarski Rzeczycki i podkomorzy sanocki Jan Stadnicki. Do chwilowej niewoli dostał się ranny starosta jaworowski Jan Sobieski, został odbity przez swoich żołnierzy, biorąc do niewoli podskarbiego chańskiego Mufrahha. Sytuację wyjaśniła szarża jazdy Wiśniowieckiego pomagając im wydostać się z okrążenia. Nowe czambuły tatarskie runęły ze wzgórz na pułk Lanckorońskiego, wtedy król pchnął do ataku chorągwie "Rewery" stojące dotąd w odwodzie. Te zepchnęły ordyńców z pola. Około godz. 16.00 walka ustała. Bilans nie był tak korzystny dla strony polskiej jak w dniu poprzednim, ale i Tatarzy nie odnieśli sukcesu ponosząc bardzo duże straty. Z polskiej strony zginęło ok. 350 żołnierzy. Tatarzy stracili ok. 1 tys. ludzi (zginął m.in. słynny Tuhaj-bej), co wywołało wściekłość chana, miał nawet zagrozić Chmielnickiemu, że go wyda związanego w ręce króla. Chmielnicki jednak kończył przeprawę wszystkich swoich wojsk, więc przynajmniej część planów sprzymierzeńców doszła do skutku. W obozie polskim król zdecydował, pomimo sprzeciwu hetmanów, o taktyce na następny dzień - miało dojść do frontalnego starcia całej armii w polu, uszykowanej do bitwy za pomocą schematów nakreślonych przez Jana Kazimierza na sposób zachodnioeuropejski, podobnie jak w pierwszym dniu walk, ale całością wojsk.

30 czerwca

Od samego poranka nad polem unosiła się gęsta mgła, toteż do przedpołudnia nie podejmowano żadnych działań oprócz ustawiania wojsk. Na prawym skrzydle polskim dowodził, w zastępstwie chorego hetmana Potockiego, wojewoda bracławski Stanisław Lanckoroński, centrum znajdowało się pod osobistym dowództwem Jana Kazimierza, na lewym skrzydle teoretycznie hetman polny Marcin Kalinowski, a faktycznie Jeremi Wiśniowiecki. Zadaniem lewego skrzydła miał być decydujący i rozstrzygający atak kawalerii, więc zostało w tym celu dodatkowo wzmocnione. Rezerwą na obu skrzydłach było pospolite ruszenie, a część chorągwi husarskich przesunięto do cetrum i ustawiono w szachownicę z innymi wojskami autoramentu cudzoziemskiego. W pierwszej linii centrum ustawiono artylerię Przyjemskiego z asekurującymi ją dragonami, w drugiej linii piechotę niemiecką Radziwiłła (1152-1600 żołnierzy z prawej) i Houwaldta (1000 żołnierzy z lewej). Trzecią linię tworzyło, stojąc na przemian, 8 chorągwi rajtarii (2500 żołnierzy) i 8 chorągwi piechoty polskiej i węgierskiej (1700 żołnierzy) oraz 3 najlepsze chorągwie husarskie z królem (500 żołnierzy). Czwartą linią była gwardia królewska (1700 żołnierzy) na przemian z rajtarami Radziwiłła i Jakuba Weyhera. W rezerwowej w piątej linii stały wojska posiłkowe elektora brandenburskiego oraz reszta pospolitego ruszenia. Zadaniem całej jazdy w centrum była ochrona piechoty. W obozie (szósta linia) pozostawiono 3 tys. piechoty polskiej, która wraz z czeladzią obsadziła wały wtykając kopie husarskie w ziemię (nie używano ich do walki z Tatarami) i sprawiając wrażenie armii rezerwowej. Na szańcach ustawiono też najcięższe działa. Dodatkowo oba skrzydła armii opierału się o rzekę z jednej i las z drugiej strony, uniemożliwiając oskrzydlenie, co było ulubioną taktyka Tatarów. Całkowita długość frontu wynosiła około 4,5 km.

Po prawej stronie kozacko-tatarskiej ustawiono wielki tabor z piechotą, który został pospiesznie, ale solidnie ufortyfikowany w 11 rzędów. Przed nim ustawiono jazdę Kozaków, a jazda tatarska zajęła lewe skrzydło oraz centrum. Chan zajął stanowisko z lewej strony, na wzgórzu pod lasem. Tatarska jazdą dowodzili bracia chana: lewym skrzydłem - Amurat, a centrum kałga Krym Girej i nurredyn.

Koło godziny 10.00 mgły opadły i obie armie mogły się już dojrzeć. Polacy przemieścili się lekko do przodu co sprowokowało czambuły tatarskie, które ruszyły do szarży i ponownie zatrzymały się obsypując szyki polskie gradem strzał i wzywając na harce. Nie odniosło to skutku, gdyż król zakazał ich pod karą gardła. Rozkazał natomiast artylerii ostrzelać harcowników i szyki tatarskie powodując u nich znaczne starty, co przestraszyło ich na tyle, żeby aż do 15.00 zwlekać z atakiem. Widząc to Kozacy zaczęli okopywać tabor i umacniać go, szykując się do obrony. Król dał rozkaz piechocie do powolnego marszu naprzód próbując zrobić wyrwę między Tatarami, a szykującymi się do ataku Kozakami. Wtedy kniaź Wiśniowiecki poprosił o zgodę na atak na Kozaków, na co król przystał. Żołnierze odśpiewali Bogurodzicę i rozpoczęła się szarża 18 chorągwi jazdy kwarcianej (ok. 2 tys. ludzi). Szarżę wsparły chorągwie Rewery Potockiego i Szymona Szczawińskiego w sile ok. 1,5 tys. ludzi rozrywając prawie tabor kozacki. Od całkowitego rozbicia Kozaków uratował kontratak czambułów nurredyna, uderzających w bok oddziałów Szczawińskiego. Polacy zasypani gradem strzał cofnęli się. Teraz Tatarzy zagrozili wojskom zdobywającym tabor. W tym momencie Jan Kazimierz rzucił do walki chorągwie jazdy łęczycko-sieradzkiej - pospolitaków stojących dotąd w odwodzie. Uderzenie wsparli rajtarzy ks. Bogusława Radziwiłła oraz rajtaria elektorska. Kontratak zajął na chwilę Tatarów, co wystarczyło, aby jazda Wiśniowieckiego zrobiła nawrót i uderzyła na nich od tyłu. Jednocześnie zintensyfikowano ostrzał polskich dział. Tatarzy poszli w rozsypkę i zostali zepchnięci ponosząc duże straty. Kozacy rozpoczęli naprawę rozerwanego taboru i spinanie go łańcuchami kiedy Wiśniowiecki znowu uderzył. Teraz król rozkazał ruszyć środkowi wojska polskiego do przodu. Kiedy nakazał uderzenie prawego skrzydła spotkał się z odmową Lanckorońskiego i jego zdemoralizowanego oddziału, obawiającego się kozackiej zasadzki w lesie. Widząc to, chan pchnął swoje najlepsze czambuły z lewego skrzydła do ataku na polskie centrum. Nawała ok. 5 tys. doborowej jazdy krymskiej i nogajskiej ruszyła do ataku. Centrum polskie tworzyło tzw. ognistego węża i po kilku salwach uderzenie tatarskie zostało powstrzymane, ale ordyńcy jeszcze kilka razy atakowali bezskutecznie polskie szyki, za każdym razem ponosząc olbrzymie straty. Tymczasem na lewym skrzydle Wiśniowiecki atakował tabor kozacki i pomiedzy nim, a dywizją króla utworzyła się luka, w którą oderzył nurredin. Zmusił tym księcia do wycofania się na wysokość powolnie maszerujacego polskiego środka. Posuwając się już nieco wolniej odciął, wspólnie z wojskami centrum, Kozaków od Tatarów. W niebezpieczeństwie znalazł się na chwilę sam król, ostrzelany z polowych armatek tatarskich. W pobliżu króla spadły cztery kule armatnie, z których jedna obtarła monarsze nogę. W rewanżu działka Przyjemskiego ostrzelały pozycję chana, zabijając jednego z dostojników. Chan, uznawszy bitwę za przegraną, uciekł z pola bitwy razem ze swoją świtą w stronę Wiśniowca. Dogonił ich Chmielnicki z Wyhowskim. Wegług jednych, usiłując nakłonić go do porwrotu, zostali uwięzieni i uprowadzeni, a według innych po prostu uciekli. Tego dnia zginęło łacznie zaledwie 350 Polaków. Strona kozacko-tatarska miała wielu zabitych w tym braci chańskich Amurata i Krym Gireja oraz około 5–15 tys. schwytanych w niewolę. W polskie ręce wpadł obóz tatarski: namiot i zbroje chana, szaty, bogate tkaniny oraz mnóstwo kosztowności. Ponadto wiele świetnych koni tatarskich, szable, buńczuki większości czambułów, łuki i siodła oraz buława Chmielnickiego.

1-10 lipca

W nocy po bitwie, korzystając z ulewnego deszczu, niemal nienaruszony tabor kozacki wycofał się na bagna na południu i wybudował solidną, półkolistą fortecę. Wozy otoczono 2-metrowymi wałami, na których ustawiono 60 dział bronionych przez około 50-60 tys. Kozaków zaporoskich. Rozpoczęli też oni budowę grobli przez bagna. Nad ranem wojska polskie zbliżyły się do fortyfikacji i otoczyły je, jednak z powodu zmęczenia po bitwie nie atakowały. Przez pierwsze 3 dni wojska królewskie odpoczywały, jedynie artyleria Przyjemskiego prowadziła bezustanny pojedynek artyleryjski, który z powodu niewielkiego wagomiaru dział polowych nie odnosił żadnego skutku, poza stałym nękaniem przeciwnika. Dowodzenie nad Kozakami przejął płk Filon Dziedziała, a w ich obozie pojawiły się dwie frakcje. Jedna starała się porozumieć z królem na gruncie ugody zborowskiej i składała sie głównie ze szlachty ruskiej i szlacheckiej części starszyzny. Drugą grupą była większość czerni i zwykłych Kozaków zaporoskich i nieszlacheckiej starszyzny, którzy nie chcieli się poddać, tylko przebijać (próbowali kilkukrotnie) lub uciekać. 4 lipca wojska koronne przystąpiły do regularnego oblężenia i budowy okopów, no co odpowiedziano im wieczorem kolejną, silną próbą przerwania okrążenia. Król nakazał przeniesienie obozu spod Beresteczka bliżej pozycji kozackich. Jenak jego druga decyzja spotkała się ze stanowczym oporem pospolitaków, którym nakazano wymieszać się z chorągwiami wojsk komputowych w celu zwiększenia morale i zdyscyplinowania szlachty. Wysłali oni nawet posłów do monarchy, ale ten im odpowiedział: „Nie trzeba mi tu buntów, tu nie izba poselska, czyńcie, co każę. Pod regimentem wojskowym jesteście i rozkazów słuchać musicie. Piesi niechaj do piechoty ruszają i do wałów”. Był to kolejny przejaw antagonizmu na linii król-szlachta. Po dociągnięciu ciężkich dział burzących (kartaun i półkartaun) z pobliskich Brodów, które jednodniowym ostrzałem spowodowały znaczne straty kozackie, 7 lipca wysłano posłów do Jana Kazimierza. Ten jednak postawił twarde warunki: oddanie wszystkich pułkowników, dział i całej broni, zerwanie stosunków z Turcją i Chanatem Krymskim i zobowiązanie do nie prowadzenia z nimi dalszych rozmów. Chłopska czerń miała wrócić na pola, pod władzę swoich panów, a o liczebności rejestru miał zadecydować najbliższy sejm walny. Następnego dnia starszyzna wysłała odpowiedź odmowną. 9 lipca część wojska wysłano na drugą stronę bagien pod dowództwem Lanckorońskiego i miało dojść do decydującego szturmu, lecz został on przesunięty na kolejny dzień z powodu przybycia kolejnych wysłanników od oblężonych. Ci ograniczyli sie tylko do kolejnych próśb o okazanie łaski i zostali odprawieni z niczym. W związku z tym w taborze obalono Dziedziałę, a na jego miejsce wybrano Iwana Bohuna. Około 10:00 nad ranem 10 lipca doszło do paniki wśród Kozaków, którzy myśląc, że starszyzna z Bohunem ucieka, sami rzucili się do ucieczki przez niedokończoną groblę lub usiłowali sie przebić w stronę mostu na Płaszówce. Lanckoroński, myśląc że jest atakowany, początkowo sam dał rozkaz do ucieczki w kierunku Kozina i dopiero widok zbliżających sie posiłków spowodował jego nawrót i uderzenie na uciekających. Rozpoczęła się rzeź. W pościgu zginęło ok. 30 tys. Kozaków, lecz części ich oddziałów, m.in. pod dowództwem Bohuna, udało sie wycofać unikając rozbicia. W zajętym taborze kozackim znaleziono ogromne ilości sprzętu wojskowego i zrabowanych dóbr, a także insygnia wojskowe hetmana zaporoskiego i jego całą korespondecję z chanem, sułtanem, carem i Rakoczym





Świetnego zwycięstwa nie zdołano wykorzystać z winy szlachty, zaniepokojonej wystąpieniami chłopskimi wewnątrz kraju.



Wszystko zostało skopiowane Do celów Edukacyjnych rzecz jasna
Dziś coś z Serii " Sadol uczy Sadol Bawi "

Chciałbym wam przybliżyć owe wydarzenie które miało miejsce na przełomie 1610r - 1613r.


Człowiekiem Który Dokonał Owego czynu oprócz wielu dzielnych wojaków był hetman Stefan Żółkiewski.



Stanisław herbu ( Uwaga to nie są żarty LUBICZ !! )
Urodził się w 1547 roku pod Lwowem we wsi Turynka natomiast zmarł 7 października 1620 w Mołdawii (podczas odwrotu spod bitwy pod Cecorą ).



WYPRAWA NA MOSKWĘ


"Na Moskwę…
Te dwa słowa oddają stan ducha wielu pokoleń Polaków, żyjących na przestrzeni dziejów.
Bywało, że było to tylko marzenie, senna mara i wspomnienie dawnej chwały."




4 lipca 1610 wojska polskie ówczesnego wojewody kijowskiego (późniejszego - od 1918 roku - hetmanem i kanclerza wielkiego koronnego) Stanisława Żółkiewskiego liczące około 7 tys. żołnierzy rozbiły 35 tys. armię rosyjską wspomaganą przez armię Szwedzką.




W obręb moskiewskich murów wojska polskie wkroczyły 12 września, a 8 października Żółkiewski przybył na Kreml. Car Wasyl Szujski oraz jego bracia Dymitr Szujski i Iwan Szujski zostali więźniami hetmana.

"Bitwa (pod Kłuszynem - dop: kj) stoczona została między wojskami polskimi pod dowództwem hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego (6556 kawalerii - w tym 5556 husarii, 200 piechoty), a armią rosyjską pod dowództwem kniazia Dymitra Szujskiego (ok. 35 000 wojsk rosyjsko-szwedzkich) oraz szwedzkich posiłków dowodzonych przez Jakuba Pontussona De la Gardie. Atak wojsk Żółkiewskiego rozbił wojska moskiewskie, a następnie skłonił do zaprzestania walki cudzoziemców posiłkujących Szujskiego. Bitwa zakończyła się paniczną ucieczką Szujskiego i ocalałych Rosjan. Pociągnęło to za sobą kapitulację zablokowanej armii Grzegorza Wałujewa w Carewie Zajmiszczu (ok. 8000 ludzi). W obliczu klęski bojarzy zdetronizowali cara Wasyla Szujskiego i obwołali carem królewicza polskiego Władysława, a Żółkiewski wkroczył do Moskwy".




Ostatecznie, na prośbę propolskiego stronnictwa bojarów wojska polskie wkroczyły do Moskwy (druga obecność Polaków na Kremlu – 29 wrzesień 1610 - 7 listopad 1612). Polacy rozpoczęli służbę policyjną w stolicy Rosji. Nadrzędnym celem było „utrzymanie” miasta do przyjazdu cara Władysława. Żółkiewski opuścił miasto by udać się do króla Zygmunta III a dowódcą mianował Aleksandra Gosiewskiego. Jednakże cały czas „bruździł” Polakom patriarcha moskiewski Hermogenes. Na dodatek król Polski nie zamierzał zaprzestać oblężenia Smoleńska. Od połowy marca 1611 zaczęły zbierać się oddziały tzw. pierwszego pospolitego ruszenia pod dowództwem Lapunowa, Trubeckiego i Zarudzkiego.

29 marca zaczęły się w Moskwie zamieszki na wieść o zbliżaniu się Rosjan. Oddziały polskie zaczęły rzeź buntujących się mieszczan (uważa się, że zginęło około 7 tys. ludzi). Niestety twardy opór mas moskiewskich zmusił wojska Gosiewskiego do cofnięcia się na Kreml. 30 marca Polacy podpalili Moskwę. W płomieniach zginęło ok. 8 tys. ludzi nie licząc ludzi, którzy zmarli później z głodu. Mimo wszystko, blokada Moskwy zacieśniała się.

13 czerwca 1611 padł Smoleńsk. Co więcej, dzięki intrygom Gosiewskiego doszło do rozłamu w I pospolitym ruszeniu – Lapunow został zamordowany i część oddziałów moskiewskich rozeszła się do domów. Dodatkowo oddziały Sapiehy przedarły się na Kreml.

29 października na triumfalnym sejmie doszło do wspaniałej sceny – wśród wiwatujących tłumów ulicami Warszawy wiódł hetman Stanisław Żółkiewski przepyszny orszak i dwóch dostojnych więźniów – cara Wasyla Szujskiego i jego brata Dymitra (nieszczęśliwego wodza spod Kłuszyna).

Następnie Wasyl i jego bracia pełzali na kolanach i z wielką pokorą bili czołem przed królewskim majestatem, prosząc o miłosierdzie. Król kazał jeńcom wstać i na znak łaski podał rękę do ucałowania, a kanclerz koronny Feliks Kryski wygłosił obszerną mowę, w której podziękowano Żółkiewskimu za trudy wojenne. Niestety „limit szczęścia” Rzeczpospolitej się wyczerpał. Sapieha nagle zmarł a w Niżnym Nowogrodzie zaczęło formować się II pospolite ruszenie pod wodzą Kuźmy Minina i Dymitra Pożarskiego, które było o niebo lepiej zorganizowane od pierwszego a w dodatku zaczęła „mścić” się decyzja o podpaleniu Moskwy – garnizonowi brakowało żywności.

Wśród nieustannych szturmów moskiewskich Polacy i Litwini zostali zepchnięci do defensywy. Sytuację niewiele poprawiło kilkukrotne dostarczenie żywności przez wojska Chodkiewicza, zwycięzcy spod Kircholmu. Niestety, nie zatrzymało to części wojsk garnizonu od opuszczenia miasta 27 stycznia. Nieopłacone oddziały zawiązały konfederację i ruszyły ku polskiej granicy. Niejako „w zamian” wkroczyło na Kreml część wojsk Chodkiewicza a on sam z resztą rycerstwa wyruszył po prowiant. Następne kilka miesięcy upłynęło na rozpaczliwej obronie Kremla i Kitajgrodu , podczas której doszło do zmiany na najwyższym szczeblu dowodzenia – Gosiewskiego zastąpił Struś. W sierpniu 1612 pod Moskwę dotarło II pospolite ruszenie, przez co sytuacja stała się tragiczna. Nieudana odsiecz hetmana wielkiego litewskiego Karola Chodkiewicza w dniach 1-3 września („utknął” w masach wojsk moskiewskich – zabrakło 1800 metrów do Kremla) niejako przypieczętowała los garnizonu. Na marginesie można wspomnieć w jak skrajnie niekorzystnych warunkach przyszło nam walczyć – miasto pełne rowów, barykad i okopów, ruiny spalonej Moskwy nie sprzyjały jeździe – mimo to husaria gdzie mogła „zmiatała” Rosjan. Ale nasi „utknęli”… Zapanował nieopisany głód: najpierw zjedzono konie, ptaki, psy, koty, szczury, potem zaczęto zjadać świece i obwoluty ksiąg… Wreszcie nasi poczęli jeść trupy ludzkie oraz więźniów. Ale nie to było najgorsze - finalnie zaczęły się morderstwa na tle ludożerskim – po Kremlu i Kitajgrodzie buszowały nocami bandy ludożerców. „Piechota się sama między sobą wyjadła”, „Truszkowski, porucznik piechotny, dwu synów swoich zjadł”, „pan sługi, sługa pana nie był bezpieczen”…

1 listopada padł Kitajgród (ostatni punkt obrony poza Kremlem)– zagłodzeni obrońcy nie byli wstanie walczyć. Ostatecznie, 7 listopada 1612, polski garnizon Kremla skapitulował mając zagwarantowane przez Moskwicinów bezpieczeństwo. Oczywiście, zgodnie z wielowiekową tradycją niedotrzymywania słowa Moskale bestialsko wymordowali większość bezbronnego polskiego rycerstwa. Część jeńców została zamordowana w kilka miesięcy później. Tylko niewielu Polaków przeżyło do wymiany jeńców w 1619. Dzieje „oblężeńców” pokazały, jak wielkim poświęceniem i poczuciem obowiązku wobec ojczyzny wykazali się Polacy broniący Moskwy i praw królewicza Władysława do czapki Monomacha. Odsiecz króla Zygmunta III nie zdążyła na czas. Sobór ziemski w 1613 obrał na cara Michaiła Romanowa.



Użytkowniku.
"Zostaw ślad mądrości swej."


Wszystko Zostało Skopiowane i połączone w jedno.
David Vetter przyszedł na świat we wrześniu 1971 roku z ciężką chorobą genetyczną, która upośledziła jego układ odpornościowy. Wrodzona genetyczna wada układu odpornościowego, znana pod angielskim skrótem SCID (ciężki złożony niedobór immunologiczny) spowodowała, że jego organizm nie bronił się przed najprostszymi infekcjami.
Aby uniknąć zakażenia, został umieszczony w specjalnym kokonie, w którym spędził całe swoje życie.
Jego losy śledziła cała Ameryka, a w pomoc jemu zaangażowała się nawet NASA. Media określały go mianem "chłopca z plastikowej bańki".



Chłopiec nie był pierwszym dzieckiem w rodzinie państwa Davida Josepha Vettera i jego żony Carol, które zostało dotknięte SCID. Wcześniej tę samą chorobę zdiagnozowano u ich pierwszego syna, który zmarł. Mieli też córkę, która urodziła się całkowicie zdrowa. Zanim Vetterowie podjęli starania o kolejne dziecko, skonsultowali się z lekarzami. Eksperci ostrzegli ich, że istnieje poważne ryzyko, iż kolejne potomstwo także będzie zagrożone ciężkim upośledzeniem układu immunologicznego. David urodził się chory.



Po badaniach okazało się, że sytuacja wygląda makabrycznie – kilkumiesięczne dziecko mogło żyć wyłącznie w sterylnym środowisku, bo jego system odpornościowy właściwie nie istniał, a jednocześnie nie było widać szans na zmianę sytuacji. David Vetter nigdy nie dotykał skóry innego człowieka, a pieluchy, jedzenie, ubrania, zabawki i powietrze docierały do niego dopiero po sterylizacji.
Rodzice, których przekonywano wcześniej o możliwości szybkiej transplantacji, a która okazała się niemożliwa z powodu braku zgodności z siostrą Davida, stanęli przed wyborem – albo dziecko zostanie wyjęte z bąbla i umrze w ciągu kilku dni, albo pozostanie w nim, oczekując na znalezienie odpowiedniego dawcy szpiku lub opracowanie nowej terapii jego choroby.
Zdecydowali się oczywiście na drugie wyjście i w ten sposób rozpoczął się jeden z najbardziej niezwykłych, a zarazem makabrycznych eksperymentów medycznych.



Kokon stał się jego domem i szkołą. W sterylnym pomieszczeniu zorganizowano mu pokój do zabawy i salon, w którym mógł oglądać telewizję. Nawet jego chrzest odbył się w zamieszkiwanej przez niego, sterylnej komorze. W czasie rytuału, który odbył się w obrządku katolickim, użyta została wysterylizowana woda święcona. Pomimo doskonałej opieki i prób wypełniania chłopcu czasu na różne sposoby, sytuacja wciąż znacząco odbiegała od normalności.



Na pewnym etapie w projekt pomocy słynnemu pacjentowi zaangażowała się nawet amerykańska agencja kosmiczna NASA. W 1977 r. jej inżynierowie specjalnie dla Davida i jego bliskich wyprodukowali specjalny kombinezon, który miał zbliżyć do siebie rodzinę, a także ułatwić pracę lekarzom.
Skafander, na którego produkcję wydano 50 tysięcy dolarów, został połączony z namiotem specjalną rurką. Dzięki opracowanemu przez specjalistów z NASA patentowi, David mógł po raz pierwszy, na niewielką odległość (ok. 2,5 metra), oddalić się od komory. Chłopiec ostatecznie skorzystał z tego rozwiązania zaledwie siedem razy.



Stopniowo zaczęły się pojawiać problemy psychiczne. Pięcioletni David, który mógł wyglądać przez okno i miał dostęp do telewizji, zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że jego życie w niczym nie przypomina życia innych ludzi. Do tego doszły fobie. Lekarze chyba zbyt obrazowo przedstawili chłopcu kwestię zagrożenia, bo zaczęły go nawiedzać koszmary z „królem zarazków” w roli głównej. Davidem zaczęła się też coraz mocniej interesować prasa.



Po tym, jak leczenie Davida w specjalnych warunkach pochłonęło astronomiczną kwotę 1,3 miliona dolarów, lekarze zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę i przeprowadzić operację przeszczepu szpiku kostnego.
Obawiano się m.in., że kiedy David wejdzie w okres dojrzewania, jego zachowanie stanie się bardziej nieprzewidywalne, a poprzez nieodpowiedzialne kroki narazi swoje życie na niebezpieczeństwo. Na przeszczep zdecydowano się pomimo braku dawcy, którego materiał byłby odpowiednio zgodny ze szpikiem chłopca.



Zabieg odbywał się za pośrednictwem specjalnych rurek, które przechodziły przez ściany komory. Wkrótce po zakończeniu procedury lekarze ogłosili sukces. Rokowania ekspertów były znakomite. Przewidywano, że dzięki stale poprawiającemu się stanowi zdrowia Davida, w końcu, po raz pierwszy raz w życiu, będzie mógł opuścić kokon.



Kilka miesięcy po przeszczepie kondycja młodzieńca nagle gwałtownie się pogorszyła. David pierwszy raz w życiu zachorował. Niepokojące objawy, takie jak: biegunka, stan gorączkowy, wymioty i wewnętrzne krwotoki sprawiły, że lekarze zdecydowali się zacząć leczyć go intensywnie poza komorą.
Podczas badań okazało się, że w czasie transplantacji, otrzymał on szpik zainfekowany wirusem Epsteina-Barr, który rozchodząc się, przyczynił się do powstania guzów nowotworowych w całym organizmie. Okazało się, że przyczyną śmierci Davida był złośliwy nowotwór – chłoniak Burkitta, który pojawia się głównie w Afryce Równikowej. David Vetter zmarł 22 lutego 1984 r.



Nigdy nie spełniło się wielkie marzenie Davida, żeby napić się coca-coli. Chciał jej spróbować, od kiedy zaczął oglądać telewizyjne reklamy – starano się nawet dostarczyć mu napój, ale po sterylizacji jego smak stawał się obrzydliwy. Gdy 12-letni David po raz pierwszy i ostatni wydostał się z kokonu, niemal od razu poprosił o colę, ale lekarze, ze względu na jego stan nie zgodzili się.



Dziś SCID leczy się przede wszystkim bardzo wczesnymi przeszczepami szpiku kostnego, również od dawców niezgodnych tkankowo. Zabieg przeprowadza się zwykle w pierwszych trzech miesiącach życia, choć coraz częściej wybiera się metodę polegającą na transplantacji jeszcze w łonie matki.
W 80 procentach przypadków zabieg ten prowadzi do niemal całkowitego wyleczenia.
Witam, dziś chcę państwu przedstawić jedną z największych tajemnic XX w. Proszę wygodnie się rozsiąść, zarezerwować ok 40 min i zagłębić się w lekturze, a następnie obejrzeć film

Dosyć dużo scrollowania, więc jak się komuś nie chce czytać, proponuję użyć klawisza "end"

Katastrofa tunguska – wydarzenie z 30 czerwca 1908 w tajdze, w środkowej Syberii (+60° 53' 8.51", +101° 53' 36.71") nad rzeką Podkamienna Tunguzka, na północ od jeziora Bajkał. Doszło tam wówczas do ogromnej eksplozji, która powaliła drzewa w promieniu 40 km, widziana była w promieniu 650 km, słyszana w promieniu 1000 km, zaś niezwykle silny wstrząs zarejestrowały wówczas sejsmografy na całej Ziemi, a wreszcie — dzięki szczególnemu położeniu Słońca w okresie przesilenia letniego, wskutek odbijania światła przez pył, będący efektem eksplozji — w wielu europejskich miastach zaobserwowano zjawisko "białej nocy". Uderzenie było tak silne, że ówczesne rosyjskie magnetometry pokazywały w jego rejonie drugi biegun północny.
Jest wiele zagadek i niejasności dotyczących tej katastrofy. Wciąż do końca nie wiadomo, co wywołało tak potężny wybuch.


maps.google.com/mapsf=q&hl=en&geocode=&time=&date=&ttype=&am...,101.918793&spn=0.170275,0.760803&z=11 miejsce katastrofy w google maps, poniżej widok z samolotu



Rankiem 30 czerwca 1908 roku, na odludnych terenach tajgi syberyjskiej, w okolicach jeziora Bajkał, miała miejsce największa, zarejestrowana w historii ludzkości, katastrofa kosmiczna. Mimo upływu stulecia, ogromnego rozwoju nauki, dalej nie wyjaśniono okoliczności tego zdarzenia.
Tuż po 7:10 czasu lokalnego, osadnicy z rejonu jeziora Bajkał zaobserwowali na niebie, przelatującą w kierunku północno-zachodnim, kolumnę oślepiającego światła, prawie tak jasną jak Słońce. Po około 10 minutach, dotarł do nich przeszywający huk eksplozji. W odległej o 64km od epicentrum miejscowości Wanawara zniszczenia spowodowane falą uderzeniową były ogromne, a promieniowanie cieplne tak intensywne, że mieszkańcom wydawało się, że palą się ich ubrania. W promieniu 40 kilometrów, drzewa zostały powalone niczym zapałki, tworząc charakterystyczny wzór motyla. Efekty tego zdarzenia, pod postacią niezwykle silnych fal sejsmicznych, zostały zarejestrowane na całym globie.
Energia uwolniona w wyniku incydentu tunguskiego była ogromna – szacujemy ją obecnie na równoważnik 10-20 megaton – co jest odpowiednikiem energii wywołanej wybuchem 15 milionów ton trotylu TNT. Dla porównania, jest to moc 1000 razy większa, niż posiadała bomba Little Boy, zrzucona przez Amerykanów 6 sierpnia 1945 roku na Hiroszimę. Przy tak ogromnej sile wybuchu, wydaje się zdumiewającym, iż nie zanotowano żadnych bezpośrednich ofiar katastrofy. Spowodowane było to wyjątkowo niskim zaludnieniem rejonów katastrofy.







Wiadomo, iż około 7:17 rano lud zgromadzony na wzgórzach na północny-zachód od jeziora Bajkał ujrzał kolumnę niebieskawego światła, niemalże tak jasną jak słońce, która poruszała się po niebie. Jakieś 10 minut później nastąpił błysk i ogromny huk, przypominający artyleryjską salwę, który pojawił się w krótkich seriach. Ludzi znajdujących się bliżej centrum wybuchu fala uderzeniowa poprzewracała na ziemię, zaś w promieniu setek kilometrów z okien posypały się szyby.

Kiedy świadkowie otrząsnęli się, byli tak zdumieni, iż uważali, że rozpoczął się właśnie koniec świata. To niesamowite zdarzenie spowodowało, iż niektórzy zaczęli zgłaszać się do miejscowych władz pytaniem, co dalej robić. Jednak upływ czasu upewnił ich, że Armagedon jest jednak zarezerwowany na inny dzień. Wraz z rozwojem wydarzeń twierdzono, iż jeśli eksplozja wiązała się z meteorytem i jeśli wydarzyłaby się 4 godziny 47 minut później, kompletnie pogrążyłaby w ruinie jedno z największych miast ówczesnej carskiej Rosji, jakim był Sankt Petersburg. Jeśli rzeczywiście doszłoby do tego, historia świata wyglądałaby zupełnie inaczej. Możliwe, iż zamiast Rewolucji październikowej i późniejszej Zimnej Wojny, a nawet I i II Wojny Światowej miałaby miejsce operacja ratunkowa na masową skalę, której charakter byłby raczej jednoczący.

Wróćmy jednak do wydarzeń. Eksplozja zarejestrowana została przez stacje sejsmiczne w całej Eurazji wskazując szacunkową wartość 5 stopni w skali Richtera (ponieważ skala ta jeszcze nie istniała). Jeśli idzie o niebiosa, w czasie tygodni po wybuchu nocne niebo było tak jasne, iż można było bez przeszkód czytać (ponadto noce były wówczas krótkie).

Mimo, iż w dekady po eksplozji powstawały kolejne poświęcone jej książki, wydarzenie to wzbudziło w miarę niewielkie zainteresowanie naukowców. Systematyczne spisywanie relacji naocznych świadków rozpoczęło się dopiero w 1959 roku, czyli pół wieku po incydencie. Wtedy przeprowadzono wywiady z miejscowymi, którzy w 1908 znajdowali się w promieniu 100 km od epicentrum.




Relacje świadków:

Relacje ludzi, którzy obserwowali to zjawisko z różnych punktów tej części Syberii, nie są jednakowe. Dla przykładu we wsi Keżma nad Angarą jeden z zesłańców obserwował podłużny biały „obłok” kierujący się na północ. Był on, według jego relacji, „jaśniejszy niż dysk słoneczny, jednak niemal tak samo rażący jak promienie słońca”. W tym samym czasie mieszkaniec wsi Kondraszino leżącej na prawym brzegu Leny zauważył „ogniste ciało latające”, które przypominało kształtem samolot bez skrzydeł lub latający „liść”. Świadek mówił: „Było ono tak długie jak samolot i leciało tak samo wysoko, tyle że bardziej płynnie. Obiekt był czerwony jak ogień lub pomidor. Leciał lotem poziomym, ale nie spadał i przeleciał nad klifem Cimbały na ok. dwóch-trzecich jego wysokości. Potem przeleciał jeszcze dwa kilometry i wykonał gwałtowny zwrot na prawo, pod bardzo ostrym kątem”. W pobliżu epicentrum eksplozji znajdowali się z kolei dwaj ewenkijscy bracia, Czuczancza i Czekaren, którzy zaobserwowali kilka świetlnych błysków i eksplozji. „Widzieliśmy jeszcze jeden błysk, a nad naszymi głowami rozległ się grzmot, po którym przyszła wichura, która powaliła nas na ziemię. Czekaren krzyczał: ‘Patrz w górę!’ i wskazywał ręką na niebo. Spojrzałem i ujrzałem jeszcze więcej piorunów, którym towarzyszyły grzmoty”. Opisy te wskazują, że zjawisko tunguskie miało wbrew wszystkiemu bardzo skomplikowany przebieg…


Cytat:


20 lat temu red. Wanda Konarzewska z Telewizji Polskiej prowadziła program o katastrofie tunguskiej. Zwróciła się wówczas do telewidzów, by ci, którzy mają jakieś własne koncepcje na ten temat, skontaktowali się z redakcją. Przyszło około 6000 listów z najróżniejszymi pomysłami. Do studia zaproszono autorów sześciu listów, w tym mnie, jako twórcę jednej z najdziwniejszych teorii. Uważałem mianowicie, iż był to bezzałogowy statek kosmiczny, kierowany przez komputer, który, w obliczu nieuniknionej katastrofy specjalnie doprowadził statek nad tereny nie zamieszkane. Stąd wahania jego kursów.
Wśród osób zaproszonych wówczas do Studia TV był naoczny świadek zdarzenia, pan Józef Z. ze Zduńskiej Woli. W chwili eksplozji miał 8 lat i mieszkał wraz z ojcem, zesłańcem politycznym, około 260 km od epicentrum wybuchu. Miałem więc możność zanotować jego relację, którą tu w skrócie podaję:
"Tego dnia o godzinie siódmej rano wyszedłem do odległej o 3 km szkoły. Nagle (dokładnie o godzinie 7.27 - K.B.) zrobiło się niesamowicie cicho. Zamilkły ptaki, nie było słychać szumu gałęzi ani normalnych odgłosów tajgi. Jasny poranek przygasł i wszystko wokoło zżółkło, nawet moje ręce i ubranie. Przestraszyłem się bardzo i zawróciłem do domu. Kiedy szedłem, wszystko stawało się pomarańczowe, nawet liście na drzewach i trawa. Gdy byłem już w domu, ojciec kazał pozasłaniać okna, ale mimo to ta cisza trwała jeszcze osiem godzin, a barwa otoczenia zmieniała się poprzez czerwoną, ciemnobordową aż do czarnej. Gdy zrobiło się wokoło czarno, a była dopiero trzecia po południu, wyszliśmy przed dom zobaczyć, co się dzieje. Patrząc w kierunku północno-wschodnim (w stronę Podkamiennej Tunguskiej), widzieliśmy ścianę jakby lejącej się z góry aż po horyzont rtęci."
Dane zebrane z wielu źródeł mówią o różnym czasie trwania zjawiska: od czterech minut lotu "rury", do dwóch godzin lotu nieznanego ciała niebieskiego, które rzekomo widziało przez teleskop dwóch astronomów z zachodniej Kanady. A tu masz! Naoczny świadek twierdzi, że trwało to osiem godzin.
Kto ma rację? Być może wszyscy.
Efekt wyciszenia i zmiana barwy światła mówią fizykowi o zaburzeniach w biegu czasu.
Ufolog z kolei zauważy, że wiele razy świadkowie obserwujący UFO podczas dnia wspominali o zmianach barwy otoczenia i ściemnianiu się światła aż do zupełnej czerni, a także o tym, że podczas nocnych obserwacji najbliższa okolica wokół obiektu wydaje się oślepiająco świecić jak rtęć. Właśnie tak, jak opowiadał o tym naoczny świadek katastrofy tunguskiej. Zdaniem najwybitniejszych ufologów świata, wśród których nie brak fizyków z tytułami profesorskimi, efekty takie mogłyby wystąpić, gdyby nieznany obiekt poruszał się za pomocą antygrawitacji, uzyskiwanej poprzez wytwarzanie wokoło statku pola magnetycznego niezwykłej mocy.




"W porze śniadania siedziałem koło domu w faktorii Wanawara zwrócony na północ. Właśnie podnosiłem siekierę, żeby ścisnąć obręcz beczki, kiedy nagle niebo na północy jak gdyby rozszczepiło się na dwie części i wysoko nad lasem ukazał się ogień. Szczelina na niebie stale się powiększała i cała jego północna część była pokryta ogniem. Poczułem wtedy wielkie gorąco, jak gdyby zapaliła się na mnie koszula. To gorąco szło z północy. Chciałem koszulę zrzucić, ale w tym momencie rozległ się na niebie huk i potężny grzmot. Rzuciło mnie na ziemię około siedmiu metrów od ganka i straciłem przytomność."



Teorie naukowców:

Pierwsza ekspedycja przybyła na miejsce w 1921 roku, kiedy rosyjski mineralog Leonid Kulik odwiedzał dorzecze Podkamiennej Tunguski w ramach wyprawy Sowieckiej Akademii Nauk. Z relacji miejscowych wysnuł on teorię, iż wybuch spowodował upadek gigantycznego meteorytu. Kulik skłonił Sowietów do finansowania dalszych wypraw w ten region, których celem miało być znalezienie meteorytu. Druga ekspedycja, która wyruszyła w 1927 ku swemu zaskoczeniu nie odnalazła krateru. O wydarzeniach sprzed kilkunastu lat świadczyły jedynie poprzewracane drzewa, na które natknąć się można jeszcze dziś.

Kulik organizował także dalsze wyprawy, jednak bez rezultatów. Ekspedycjom z lat 50-tych i 60-tych ub. wieku udało się odnaleźć mikroskopijne szklane kulki w glebie. Ich analiza chemiczna wykazała, iż zawierają dużo niklu i irydu, które to pierwiastki występują w meteorytach, co stanowiło najlepszy jak na razie dowód na eksplozję tego typu obiektu nad Syberią. W czerwcu 2007 roku uczeni z Uniwersytetu Bolońskiego twierdzili, iż potencjalnym miejscem upadku meteorytu jest Jezioro Czeko. Jednakże teorie te obalono już na początku lat 60-tych. Włosi spierali się natomiast twierdząc, iż wówczas „ogłoszono, że jezioro nie jest pouderzeniowym kraterem, ale ówczesne technologie były ograniczone.”


Jedna z teorii wiąże się z postacią genialnego odkrywcy, Nikoli Tesli. Oliver Nichelson był pierwszą osobą twierdzącą, iż za tunguską eksplozję odpowiadał nieudany eksperyment Serba. Nichelson twierdził, iż do eksplozji doszło w czasie, kiedy Robert Peary starał się dotrzeć na Biegun Północny, zaś Tesla nie znajdował się w najlepszym stanie emocjonalnym. W tym okresie życia miał uświadomić sobie, że jego wynalazki wyprzedzają epokę, zaś niektóre z nich nigdy nie ziszczą się, ponieważ świat zwyczajnie nie jest na nie gotowy lub nie chciał ich. Niektóre z pomysłów, jak bezprzewodowe przesyłanie energii wyprzedzały co najmniej o wiek swe odkrycie.

Psycholog Marc J. Seifer twierdził, iż Tesla w 1906 roku cierpiał na nerwowe załamanie z powodu śmierci dwóch znanych mu osób, w tym Stanforda White’a – architekta, który stworzył Wardenclyffe Tower – maszt telekomunikacyjny stworzony m.in. dla potrzeb komercyjnej telefonii transatlantyckiej.

Jerry Smith zastanawiał się, czy depresja Tesli spowodowała, iż zaczął swe eksperymenty na ludziach. Dla przykładu, zatonięcie francuskiego statku Irene w 1907 roku spowodowała iskra elektryczna. Tesla został w to wmieszany przez amerykańskiego wynalazcę, Lee De Foresta, który twierdził, iż Serb eksperymentuje z „torpedą”, które jest w stanie niszczyć statki. Na to poważne oskarżenie Tesla wypowiedział się w „New York Timesie”, choć nie zaprzeczył tej możliwości ani swym związkom z tymi wydarzeniami oświadczając, iż rzeczywiście zbudował i testował podobne zdalnie sterowane torpedy, nie twierdząc oczywiście, że miały jakikolwiek związek z zatonięciem Irene. W kolejnym liście do gazety z 21 kwietnia 1908 roku po raz kolejny wyraził się on o destrukcyjnych możliwościach fal elektrycznych. Na dwa miesiące przed tunguskimi wydarzeniami pisał: „Nie jest to sen. Nawet teraz skonstruować można bezprzewodowe elektrownie, dzięki którym każdy region na świecie może stać się nieodpowiedni do zamieszkania bez poddawania populacji zamieszkującej inne części poważnemu zagrożeniu lub problemom.” W 1915 roku Tesla orzekł: „Przesyłanie energii elektryczne bez użycia drutów i wywoływanie niszczycielskich efektów na odległość jest niezwykle praktyczne. Skonstruowałem już bezprzewodowy przekaźnik, który to umożliwia. […] Kiedy jednak znajdzie się w niepowołanych rękach może być użyty do niszczenia mienia i życia. Metoda ta jest na tyle dobrze rozwinięta, aby powodować wielkie zniszczenia w każdej części globu z wielką skutecznością.” Za „czynnikiem Tesli” przemawia fakt, iż zbudowane przez niego urządzenie może generować energię mogącą uwolnić siłę 10 megaton trotylu (i więcej). Natura eksplozji tunguskiej zgodna jest ponadto z tym, co wydarzyć się może w czasie nagłego uwolnienia takiej energii. Eksplozja ta nie pozostawiłaby po sobie krateru, co więcej relacje o magnetycznych i atmosferycznych zaburzeniach napływające po tunguskim wybuchu z różnych części świata wskazują na duże zmiany w warunkach elektrycznych planety. Tesla twierdził, iż to zjawisko było jednym z efektów, które mógł osiągnąć dzięki swemu urządzeniu.

Jak zauważa Nichelson: „Kiedy Tesla użył swego urządzenia, drastycznie zmieniło ono naturalne elektryczne warunki panujące na Ziemi. Sprawiając, że wyładowania elektryczne na planecie wibrują zgodnie z jego przekaźnikiem, był on w stanie stworzyć pole elektryczne, które wpływało na kompasy sprawiając także, iż wyższe partie atmosfery zachowywały się jak lampy gazowe z jego laboratorium. Przekształcił on cały glob w prosty moduł elektryczny, nad którym mógł panować.” Ta teoria wydaje się nieco straszliwa i niezwykła, lecz pomimo możliwości, iż Tesla mógł być odpowiedzialny za tunguską eksplozję, teoria ta pozostaje jedynie niepotwierdzonym przypuszczeniem.









Hipoteza Korlevica


W 1990 w rejon katastrofy udała się ekspedycja naukowa składająca się z badaczy rosyjskich, bułgarskich, francuskich i szwedzkich, oraz Chorwata Korado Korlevica. Ten ostatni, po dziesięciu dniach pobierania próbek ziemi, oznajmił, że wyrobił sobie pogląd na przyczynę i przebieg katastrofy tunguskiej.
Zdaniem Korlevica wybuch spowodowany został zderzeniem Ziemi z meteorytem o wielkości porównywalnej z drapaczami chmur. Dwadzieścia sekund po eksplozji na niewielkiej wysokości powstał grzyb rozżarzonej pary wodnej o temperaturze 15 000 °C, który "ugotował" całą strefę uderzenia – popiół i piasek stopiły się, tworząc tektyty — szklane kuleczki, odnalezione przez ekspedycję Kulika. Według chorwackiego uczonego powstała fala uderzeniowa rozchodziła się równolegle do powierzchni ziemi, co wyjaśnia, dlaczego zniszczenia lasów na powierzchni 2150 km² miały nieregularny kształt, który widziany z góry przypominał motyla. Korlevic wyjaśnił również nietypowy kształt drzew, jakie rosną do dnia dzisiejszego w rejonie Podkamiennej Tunguski — miałoby to być wynikiem opaleń powstałych wskutek pożarów, jakie miały miejsce po upadku meteorytu.


Hipoteza statku pozaziemskiego


Powstało wiele teorii bazujących na tym że istoty pozaziemskie były zamieszane w katastrofę Tunguską, włączając katastrofę statku pozaziemskiego lub użycie pozaziemskiej broni w celu zniszczenia zagrożenia grożącego Ziemi. Jan Pająk wysunął teorie, że za katastrofę był odpowiedzialny obcy statek kosmiczny z napędem magnetycznym (magnokraft). Eksplozja uwolniła ogromną energię zakumulowaną w polu magnetycznym.

Gwiazda smierci, a moze antymateria?


Naukowo udowodniono istnienie gwiazd o średnicy kilku kilometrów, których masa zbliżona jest do masy Słońca. Tak wielkie "upakowanie" materii może nastąpić w wyniku pozbawienia wszystkich pierwiastków otoczki elektronowej (zostają tylko jądra). Maleńki kawałek takiej materii w kontakcie z ziemią mógłby wywołać tak wielkie spustoszenie. Innego zdania jest natomiast L. LaPaza, który twierdzi, iż sprawcą wybuchu było wtargnięcie do naszej atmosfery ziarnka antymaterii. Teoria jest o tyle prawdopodobna, że poparli ją profesorowie - nobliści: C. Cowen, W. Libby oraz sam K. Atlury. Możliwe, że wybuch nastąpił w procesie anihilacji antymaterii, podczas jej kontaktu z gazami atmosfery. Mogło to doprowadzić do wyzwolenia ogromnej ilości energii jądrowej. Dla potwierdzenia swej teorii naukowcy zbadali pierścienie przyrostu 300-letniej sosny. Badania wykazały, iż w latach: 1873, 1909 oraz 1923 pierścienie zawierały zwiększoną ilość izotopu węgla C-14. Słój z roku 1909 wykracza znacznie poza normę, co może być przyczyną silnego promieniowania jonizującego. Inną hipotezę skonstruował A. Zołotow, który twierdzi, że z energia ta została uwolniona przez wybuch jądrowy. Słój z 1908 roku wykazuje również obecność cezu-137, pierścienie z następnych 15 lat też wykazują skoki radioaktywności (można to wytłumaczyć opadami radioaktywnymi). Z teorią tą pokrywa się fakt wystąpienia efektu geomagnetycznego, zbieżnego w zaburzeniach pola magnetycznego do fal powstałych podczas sztucznych wybuchów jądrowych.






Meteoryt czy kometa?


Po II wojnie światowej uczeni skupili uwagę na opracowaniu próbek zebranych podczas wypraw Kulika. 12 lutego 1947 r. uwagę naukowców przykuło kosmiczne bombardowanie w górach Sikhote Alin, gdzie spadł prawdziwy "deszcz żelaza". Tajga została zniszczona na powierzchni 1 km2, krater meteorytowy miał średnicę 26,5 m, a głębokość 6 m. Znaleziono też tektyty: kawałki szkliwa, które towarzyszą upadkom meteorytów.
Miejsce katastrofy Analiza wydarzeń z Sikhote Alin wykazała, że katastrofa tunguska na pewno nie została spowodowana przez meteoryt żelazny. Badania symulacyjne fali balistycznej pozwoliły stwierdzić, że "ciało tunguskie" nigdy nie uderzyło o powierzchnię Ziemi. Rozpadło się wskutek wybuchu nad tajgą. W samym centrum wybuchu drzewa zostały spalone, lecz sterczą w pozycji pionowej - to dowód na to, iż uderzenie nastąpiło z góry. Fala rozchodząca się pod kątem od epicentrum powaliła drzewa, tworząc z nich promienisty "wzór".
W 1960 r. dr Fiesenkow wysunął hipotezę mówiącą, że katastrofa tunguska była rezultatem kolizji Ziemi z jądrem małej komety. Jednakze jest to malo prawdopodobne.
Więc co to było? No cóż, jak powiadał Sherlock Holmes, jeśli wykluczymy wszystkie możliwe wyjaśnienia zagadki, niemożliwe wyjaśnienie okaże się prawdziwe...




Hipoteza, która tłumaczy wszystko


W 1947 r. radziecki uczony Kazancew postawił hipotezę, że przyczyną katastrofy tunguskiej była awaria marsjańskiego statku kosmicznego z napędem nuklearnym. Teza wydawała się fantastyczna, a jednak naukowcy postanowili ją sprawdzić. Po przeprowadzeniu badań profesor Aleksiej Zołotow ogłosił, że jest absolutnie przekonany, iż obiekt eksplodujący w 1908 roku nad Syberią był pozaziemskim statkiem kosmicznym. A oto podstawy jego hipotezy:
Zamiast szczątków meteorytu znajdowano na tamtych terenach sferule - małe kuleczki (tunguskie miały ok. 1 mm średnicy). W niektórych miejscach w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej zagęszczenie sferul jest bardzo duże.
u Analiza słojów starego modrzewia, który przeżył tę katastrofę, wykazała, że od 1848 r. drzewo rosło normalnie przez 60 lat. Po roku 1908 modrzew walczył o życie - przyrost drewna był zaburzony, patologiczny. Po 1938 r. drzewo znów przyrastało normalnie, do czasu, gdy ścięli je naukowcy. Ten modrzew nie jest wyjątkiem. Słoje pni drzew ściętych na tym obszarze wykazują, iż w roku 1908 ich normalny rozwój został na kilka lat zahamowany, a później drzewa zaczęły rosnąć o 20-30% szybciej niż w latach "normalnych".
Mieszkańcy południowych okolic Syberii, którzy żyli tam na początku XX wieku, twierdzili, że widzieli na wysokości kilkuset metrów olbrzymią rurę, świecącą jaśniej niż słońce, która nadleciała z południa, od strony Chin, potem skręciła na zachód, by znów zawrócić ku wschodowi i dolecieć do miejsca swej zagłady.
Żadne ciało pochodzenia naturalnego w ten sposób nie lata - nie był to więc ani meteor, ani jądro komety, ani szczątek jakiegoś gruzu kosmicznego z pasa asteroid obiegających Słońce na orbicie pomiędzy Marsem a Jowiszem - bo i takie przypuszczenie wysuwano.


W kręgach akademickich zainteresowanych zdarzeniem tunguskim rozwiązała się w głównej mierze teoretyczne debata na temat, czy obiekt ten był meteorytem, kometą czy asteroidą, z których wszystkie mają potencjalną możliwość przedostania się przez naszą atmosferę. Hipotezę o komecie zdaje się potwierdzać jasne niebo, które obserwowano jeszcze kilka dni po eksplozji, czego przyczyną miał być kurz i lód rozprzestrzenione w górnej atmosferze przez ogon komety. W 1978 roku słowacki astronom Lubor Kresak sugerował, iż eksplozję spowodować mógł fragment komety Encke, która odpowiedzialna była za deszcz Beta- Tauryd, który swój szczyt osiągnął w czasie, w którym miał miejsce incydent.
Od tego czasu zorganizowano kilka wypraw, a sama katastrofa była przedmiotem dociekań wielu naukowców. Powstało wiele, czasami wyjątkowo dziwnych, teorii – jednakże do tej pory nie udaje się z całą pewnością ustalić natury tego zjawiska. Najbardziej prawdopodobnym wydaje się, że meteoroid o średnicy około 40 metrów wszedł pod niewielkim kątem w atmosferę ziemską z prędkością ponad 50,000 km/h. Kombinacja ogromnej temperatury i ciśnienia związanego z wejściem w atmosferę spowodowała eksplozję, oraz anihilację meteoru w niższych warstwach atmosfery. Wytworzona w tym procesie ogromna energia, dotarła jednak do powierzchni ziemi, powodując ogromne zniszczenia na obszarze ponad 2 tysięcy kilometrów kwadratowych.






Film dokumnetalny z lektorem: Syberyjska apokalipsa









Źródła:

pl.wikipedia.org
kodczasu.pl
naturalplane.blogspot.com
odkrywcy.pl
pcworld.pl
infra.org.pl
jaczewski.pl
strefatajemnic.onet.pl
national-geographic.pl/



Ps: Najnowsza publikacja włoskiego zespołu z maja 2012 zdaje się potwierdzać hipotezę eksplozji meteorytu. Geolodzy zbadali dno jeziora Czeko przy pomocy skanerów sejsmicznych i magnetycznych. W centrum jeziora, na głębokości 10 metrów, znaleźli anomalię w postaci dużego kamiennego elementu, który według ich przypuszczeń jest odłamkiem meteorytu tunguskiego. Aby potwierdzić te przypuszczenia pozostaje tylko wydobyć potencjalny fragment meteorytu z jeziora, zbadać go i ogłosić świat, czym jest ta „anomalia” znaleziona w jeziorze.
Nabs • 2012-07-04, 4:24   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (46 piw)
Z tych wszystkich teorii najciekawsza jest z teslą. Piwo

Arizona

Nerwosolek • 2012-07-01, 14:47
Dla odmiany od kompilacji wszelakich i wypadków made in Росси́яz, polecam 46-minutowy obraz z życia sąsiadów z tzw. Polski "A".
Film dokumentalny Ewy Borzęckiej z 1997 roku, opowiadający historię mieszkańców pewnej popegeerowskiej wsi.

Cz.1


Cz.2


Info dla agroturystów: film nakręcono we wsi Zagórki położonej około 20 kilometrów od Słupska (woj. pomorskie).

"Powróćże Komuno do zakładów pracy
Żeby znów szczęśliwi byli rodacy
Żeby pospać mogli sobie za maszyną
Żeby nic nie robić i pić tanie wino"



Jeśli nie było to dziwne.. Albo nieumiejętnie szukałem (świeżak rozumisz)

Moje zdjęcia z Czarnobyla

superuser • 2012-06-23, 17:31
W Zonie byłem we wrześniu 2011. Postanowiłem się z Wami podzielić kilkoma zdjęciami. Jak temat się spodoba to być może wrzucę jakieś filmy ze Strefy.

Wbrew obiegowym opiniom teren tętni życiem. Pełno ptaków i dzikich zwierząt. Całe miasto Prypeć jest ogrodzone drutem kolczastym. Jest jeden wjazd przy którym jest punkt kontrolny. Sama Zona to już co innego. Są dwa punkty kontrolne:
1) Dityatki
2) Lelev - wgłąb Zony
Na obu punktach sprawdzane są paszporty jak i wszelkie pozwolenia. Dodatkowo przy wyjeździe na punkcie Lelev przechodzi się kontrolę dozymetryczną.

Teren jest OGROMNY. Niby jak ktoś by się uparł to szło by się do niego na "lewo" dostać, ale bardzo szybko zostaniesz złapany, ponieważ po wszystkich drogach w Zonie regularnie jeżdżą patrole. Ponadto cały teren w promieniu ponad kilometra od elektrowni + kluczowe obiekty jest monitorowany. Czarnobyl, Prypeć jak i okolice samej elektrowni robią niesamowite wrażenie. Ciekawostką jest to, że w strefie pracuje ponad 2 tys ludzi. Głównym ich zadaniem jest budowa nowego sarkofagu.

Zdjęcia są dostępne TUTAJ

Próbka:



















Adamkad • 2012-06-23, 17:39   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (64 piw)
Czekam na filmy )

Alone in the Zone - Sam w strefie

B................u • 2012-06-22, 19:29
Jest to trailer Polskiego filmu na temat Czarnobyla i miasta Prypeć.
Warto jednak obejrzeć chociaż trailer, człowieka aż ciągnie by zwiedzić te "zakazane miejsca"




Nie jest to reklama, nie znam ludzi którzy to kręcili. Dziele się klimatem który już czuć w samym trailerze
pisage • 2012-06-22, 20:19   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (32 piw)
Czadowy trailer. Teraz doceniam twórców "S.T.A.L.K.E.R.A", którzy odtworzyli zonę tak wiernie.

Diabelski rdzeń

kesnall • 2012-06-10, 19:56
Ludzkość weszła w erę atomową nieprzygotowana. Nie tylko dlatego, że jedynie nieliczni zdawali sobie sprawę z tego ile energii drzemie w pojedynczym atomie. Nawet ci, którzy pracowali przy projekcie Manhattan nie mieli odpowiednich narzędzi by zamienić wyliczenia teoretyczne na atomową rzeczywistość. Musieli eksperymentować. A eksperymenty oznaczają ofiary, czasem śmiertelne. Wśród amerykańskich naukowców tego czasu chyba największe żniwo zebrała jedna sfera wykonana z plutonu, nazwana później „Diabelskim rdzeniem”.

W maju 1946 roku wiadomo już było dokładnie jak destrukcyjna może być broń atomowa. Od ataków na Hiroszimę i Nagasaki mijało właśnie dziewięć miesięcy. Kiedy Louis Slotin rozpoczynał swój eksperyment, mijało również dziewięć miesięcy od wypadku, w wyniku którego zginął fizyk Harry Daghlian. 21 sierpnia 1945 roku eksperymentował on na rdzeniu, który miał zostać użyty do budowy bomby Fat Man II – trzeciej bomby, która miała spaść na Japonię.

Japonia poddała się jednak Amerykanom, więc plutonowa kula o wadze 6,2 kilograma pozostała w Los Alamos a Daghlian mógł przeprowadzić swój eksperyment, który miał doprowadzić do określenia masy krytycznej Pu-239. 21 maja próbował on ręcznie zbudować z węglika wolframu reflektor neutronów, dzięki któremu część neutronów miała trafiać do źródła promieniowania. Jeśli zna się dokładnie właściwości materiału, z którym się pracuje można, dzięki zastosowaniu takiego reflektora, zmniejszyć masę krytyczną materiału rozszczepialnego. Można też przypadkiem doprowadzić do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej.

Kiedy Daghlian ręcznie ustawiał swoje cegiełki, licznik neutronów zaalarmował go, że po dodaniu kolejnej, rdzeń osiągnie masę krytyczną. Daghlian cofnął więc rękę ale przypadkiem upuścił węglik wolframu prosto na rdzeń z plutonu.

Wzrost promieniowania spowodował, że pomieszczenie natychmiast wypełniło się błękitną poświatą zjonizowanego powietrza. Daghlian wpadł w panikę i bezskutecznie próbował rozrzucić kopniakiem budowaną przez siebie konstrukcję. Chwilę później zrobił to ręką, jednak dla niego było już za późno. Zmarł na chorobę popromienną 25 dni później.



21 maja Louis Slotin stał ze śrubokrętem nad rdzeniem, który kilka miesięcy temu zabił jego kolegę. Wraz ze swoim zastępcą, Alvinem Gravesem, późniejszym dyrektorem amerykańskiego programu atomowego, prowadzili oni eksperymenty dotyczące tego samego zagadnienia, które Daghlian przypłacił życiem. Slotin nie używał jednak jako reflektora neutronów cegieł z węglika wolframu ale półsfer z berylu. Była to część badań nad projektami nowych bomb a wiedza na temat tego w jaki sposób osiągnąć masę krytyczną przy pomocy reflektora, mogła zaowocować znacznym uproszczeniem konstrukcji broni.

Śrubokręt nie znalazł się przypadkowo w dłoni Slotina. Wyjątkowo niebezpieczne eksperymenty Slotina, nazywane przez zaangażowanych w nie naukowców „ciągnięciem smoka za ogon”, wymagały bowiem użycia tego niezwykle zaawansowanego narzędzia. Uranowy rdzeń umieszczano w dolnej części berylowej półsfery a drugą półsferę nakładano na górę. Gdyby obie berylowe półsfery zetknęły się, stworzyłyby reflektor neutronów, który doprowadziłby do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej. Jedyną rzeczą, która je od siebie oddzielała był właśnie płaski śrubokręt w dłoni Slotina.

Slotin przeprowadzał to doświadczenie już wielokrotnie, często w kowbojskim kapeluszu i, pomimo ostrzeżeń Fermiego, przed tłumem gapiów. Tym razem w pokoju znajdowało się jeszcze siedmiu naukowców, którzy mieli prowadzić pomiary aktywności rdzenia. Jednak podczas opuszczania górnej połowy reflektora ręka Slotina drgnęła, śrubokręt przesunął się a reflektor spadł na rdzeń, który w efekcie osiągnął masę krytyczną. Doszło do gwałtownej reakcji łańcuchowej i emisji dużej dawki promieniowania, której większość pochłonął pochylony nad rdzeniem Slotin. Laboratorium wypełniło się błękitną poświatą. Naukowiec natychmiast chwycił ręką połowę reflektora i odrzucił ją na bok przerywając reakcję łańcuchową. Chwilę po zdarzeniu Slotin skarżył się na kwaśny smak w ustach oraz piekący ból w lewej ręce. Po opuszczeniu pomieszczenia zaczął gwałtownie wymiotować, i, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji pożegnał się z kolegami. Zmarł w szpitalu 9 dni później.



Sam „Diabelski rdzeń” został użyty do budowy bomby Gilda, którą zdetonowano 1 lipca 1946 roku na atolu Bikini podczas serii testów broni jądrowej.

Źródło: pl.wikipedia.org/wiki/Diabelski_rdze%C5%84
talesfromthenuclearage.wordpress.com/2009/11/26/the-demon-core/
library.lanl.gov/cgi-bin/getfile07-17.pdf
ostatni • 2012-06-10, 20:04   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (64 piw)
bardzo ciekawy temat, wątpię jednak, że zostanie doceniony przez stada gimbusów, którzy mają problem z zapisaniem reakcji spalania wodoru

Kim jest "profesor" Władysław Bartoszewski?

S................x • 2012-06-08, 3:09
Rozprawka o Władysławie Bartoszewskim:





Cytat:

Gdy wybuchła wojna Władysław Bartoszewski miał 17 lat. 19 września 1940 został zatrzymany na Żoliborzu w masowej obławie zorganizowanej przez hitlerowców. Przypadkowo dostał się do Oświęcimia, był w tym samym transporcie co Witold Pilecki. Od 22 września 1940 został więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau (Auschwitz I, numer obozowy 4427).

Zwolniony z Oświęcimia po kilku miesiącach - 8 kwietnia 1941, co było wydarzeniem niespotykanym. Według Bartoszewskiego zwolnienie zawdzięcza przyjaciołom z Polskiego Czerwonego Krzyża, oficjalnym powodem był zły stan zdrowia. Nieoficjalnie zwolnienie przypisywano stawiennictwu siostry Bartoszewskiego, która kolaborowała z Niemcami, nawet wyszła za mąż za SSmana. Jednak według relacji prof. Miry Modelskiej-Creech z Georgetown University w Waszyngtonie, pracownika administracji białego domu, istnieje świadek, który przeżył Oświęcim i twierdzi, że Bartoszewski był kolaborantem. Świadek opowiadał, że spotkał się z Bartoszewskim w Oświęcimu, znał m.in, szczegóły na temat wykształcenia Bartoszewskiego. Twierdził, że za sprawą Bartoszewskiego i 14 innych donosicieli, którzy opuścili Oświęcim (notabene pociągiem pierwszej klasy) zlikwidowano 21 wysokich rangą AKowców. Ów świadek jest przekonany, że Bartoszewski był konfidentem.






Cytat:

Nikogo nie zwalniano z Auschwitz, przynajmniej nie uczciwych ludzi, co innego kolaboranci... Tłumaczenie, że go zwolnili ze względów zdrowotnych wydaje się co najmniej podejrzane.

Bartoszewski niemal natychmiastowo po wyjściu z Oświęcimia został wzięty do struktur konspiracyjnych. Jest to sytuacja nie do pomyślenia, taki człowiek był zbyt podejrzany, tacy ludzi mogli być pod obserwacja, dla konspiracji to zbyt duże ryzyko... Bartoszewski prawdopodobnie albo zataił ten niewygodny fakt, albo został wciągnięty do konspiracji z pomocą niemieckiej agentury.


W tym czasie niemiecka agentura była niezwykle rozwiniętą. Dzisiaj milczy się o tej niechlubnej przeszłości hasło Grupa 13 nikomu nic nie mówi podobnie jak ŻGW! dla której pracowały tysiące żydowskich agentów. Żagiew czyli Żydowska Gwardia Wolności działała nie tylko w getcie warszawskim, a w całej Warszawie. Służyła do infiltrowania żydowskich i polskich organizacji podziemnych, w tym niosących pomoc Żydom. Niemcy wyposażali swoich żydowskich agentów także w broń! Agenci mieli za zadanie udawać, że szukają pomocy, a gdy znaleźli Polaków, którzy im ją zaoferowali, po prostu donosili na nich skazując ich i tym samym często ich rodziny na śmierć.

ŻGW zajmowała się także szmalcownictwem tropiąc i wydając Niemcom Żydów ukrywających się w tzw. aryjskiej części Warszawy. Podobnych organizacji było wiele, w różnych miastach, jednak największe znaczenie miały Judenraty, bez nich holocaust nie udałby się, Judenraty wyjątkowo gorliwie pomagały Niemcom mordować własny naród.

S................x • 2012-06-08, 23:52   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (206 piw)
Jedras992 napisał/a:

Pierdolenie, ten człowiek zasługuje na szacunek chociażby za to, że przeżył wojnę i pobyt w obozie. Był młody, chciał, żyć. Jestem ciekaw jak teraz by się ludzie zachowali. Też by kablowali na swoich jakby była możliwość uratowania się, więc nie rozumiem tego prucia się na pana Bartoszewskiego.


Kurwa, jak mnie denerwuje takie pierdolenie.
Mój dziadek został zatrzymany za działania konspiracyjne w generalnej Guberni, ale że był żołnierzem wojska Polskiego, to nie oddali mu strzału w głowę, tylko zdecydowali, że wyślą go do obozu (bodajże Gross-Rosen). Rodzina mojej babci postanowiła jakoś go uwolnić i wydali trochę kasy na łapówki dla Niemców, dzięki dojściu do Volksdeutchki. Oficer, który wydawał decyzję przystał na to, by mego dziadka tam nie wysyłać, ale dał jeden warunek - w zamian muszą mu wskazać innego polaka, który zostanie wysłany do obozu.
Dziadek otrzymał tą informację i kategorycznie odmówił. Wiedział, że ryzykuje życie, ale wolał zachować twarz i honor.
Nie pierdol mi tutaj więc o tym, jak ludzie mogliby się zachować na miejscu Bartoszewskiego. Można być człowiekiem honoru, można być sprzedawczykiem. Można być martwym człowiekiem, ale umrzeć z godnością, a można żyć nawet 100 lat ze świadomością, że wysłało się innych ludzi na los przeznaczony komuś innemu, że było się tchórzem i wolało się sprzedać, ratując własny tyłek.
O dziwo, zachowując swój honor, dało się przeżyć. Tak było najtrudniej, ale tak było najlepiej. Wtedy człowiek pozostawał człowiekiem.
I możesz wyzywać mojego dziadka od debili, ale to był człowiek, na którego patrzyłem z podziwem. Przeżył 82 lata godnego życia. Był lekarzem z wykształcenia, podczas wojny miałby wiele możliwości, by w miarę spokojnie ją przetrwać. Wybrał walkę za ojczyznę, ryzykował dla niej życie, wybrał honor, a nie własny tyłek. I pamiętam jak dziś wizyty u niego, kiedy pokazywał mi swój mundur, odznaczenie, zawsze naostrzoną i wypucowaną wojskową szablę, pachnącą kalafonią, pamiętam, jak opowiadał o czasach wojny, o czasach powojennych.
Proszę cię, nie bezcześć pamięci mego dziadka i nie wrzucaj wszystkich ludzi tamtych czasów do jednego wora. Byli ludzie, szlachetni, odważni, którzy mieli jakiś system wartości, a były też kurwy bez honoru, które sprzedałyby własną matkę, by ratować własny tyłek.
Przez usprawiedliwianie tych drugich mamy właśnie w dzisiejszych czasach wszechobecne zeszmacenie. Pluję na to. Pluję na takich ludzi i pluję na obecne czasy. Urodziłem się zdecydowanie za późno, w czasach, kiedy honor i ojczyzna już nic dla wielu nie znaczą, a sądy polskie potrafią olać jednego debila z drugim, którzy wtykają polską flagę w psią kupę.

Z kroniki Auschwitz - Najdłuższy apel

B................o • 2012-05-24, 15:24






Bardzo ciekawy dokument o rzeczywistości obozowej. Relacje więźniów, rysunki i obrazy ukazują całą machinę zagłady III Rzeszy.
Jeśli temat się spodoba wrzucę kolejne odcinki
forest1600 • 2012-05-24, 16:15   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (21 piw)
a ja bym prosil o kolejne odcinki