Chłopak chciał mieć umięśnione ciało. Znalazł "kołcza dietetyka", który przekonał go, że najpierw musi przytyć ostro, a potem rzeźbić sylwetkę. Nie powiedziałby mu chyba albo nawet nie poprawiał, że nie chodzi o masę tłuszczową i że dieta w celu nabrania masy jest inna niż ta, aby zostać zwykłą ulaną k***ą. Koleś oczywiście nic nie wiedział, uwierzył trenerowi i zaczął tyć, nawet dumnie dokumentować zmiany. Po wrzuceniu tego zestawienia skasował bloga, pojawiła się tylko informacja, że pozywa trenera i jego firmę za brak obiecanych efektów. Obiecano mu wymarzoną sylwetkę w trzy miesiące po nabraniu masy, podobno od roku nie może zrzucić kilogramów i wygląda tak jak na ostatnim zdjęciu.
Uważajcie na tych weekendowych dietetyków po dwutygodniowych kursach, ale przede wszystkim - myślcie!
prawdą jest, że trenerów jest jak psów a w sród nich może 30% wie o co chodzi. Większość trenerów, których ja znam to mają filozofie, że jak nie idzie to trzeba dorzucić więcej towaru i tyle na szczęście jest też grono pasjonatów co wiedzą co i jak, ale chciałbym też zwrócić uwagę na przeciętnego klienta, który w końcu wziął się za siebie, albo po prostu żona mu kazała i przychodzi taki gamoń... to za ciężkie, to ćwiczenie mu się nie chce, tamto to go boli a tamto to niewygodne, dieta to zje przykazany posiłek raz, albo dwa dziennie a wieczorem i tak opierdzieli kebsa i browara a potem pretensje ma, że gdzie te efekty.