18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach

Przestępczość w PRL

MCH • 2013-12-17, 22:50
Ciekawy (oczywiście nie dla wszystkich), artykuł z Polityki (nr bodajże z 2006 roku) na temat przestępczości w okresie PRL.

Przemyt, afery, napady i morderstwa to wielkie i pilnie strzeżone przez lata tajemnice PRL. Dziś uchylamy ich rąbka, by opowiedzieć o bohaterach starych kryminalnych kronik.

Pierwszy był bandyta Jerzy Paramonow. Najpierw zabił młotkiem milicjanta, zrabował mu broń i dokonał jeszcze kilku napadów. Schwytano go i skazano na śmierć, a ulica natychmiast ułożyła o nim pieśń: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie”. Oczywiście nie żałowano Paramonowa, to była raczej tęsknota za bohaterem, „szlachetnym bandytą”, legendą z ballad Grzesiuka. Takich legend niewątpliwie brakowało, bo przestępcy w PRL byli tak samo siermiężni jak cała reszta ludowej ojczyzny. Ale od reguły zdarzały się wyjątki.

Narzuta za miliony

Do historii kryminalistyki przeszły dwa napady na banki. Pierwszego dokonano w 1962 r. w Wołowie, w woj. wrocławskim. To była perfekcyjna robota. Sprawcy dostali się do wnętrza budynku miejscowej filii NBP od piwnicy – samochodowym lewarkiem wyłamali betonową podłogę. Zrabowali 12,5 mln zł – główna wygrana w Totolotka wynosiła wówczas 1 mln zł. Część łupu stanowiły stare banknoty, ale ok. 9 mln – pieniądze świeżo wydrukowane, których numery i serie były znane milicji. Do wszystkich placówek handlowych w całym kraju rozesłano wykaz numerów 500-złotowych banknotów pochodzących z napadu. Śledczy czekali w napięciu, aż te pieniądze pojawią się w obiegu.

Pojawiły się już po ok. dwóch miesiącach. W sklepie w Kluczborku pewna kobieta próbowała zapłacić takim 500-złotowym banknotem za narzutę na łóżko. Była żoną Mieczysława F., właściciela punktu naprawy radioodbiorników i telewizorów w Wołowie. Dalej poszło już gładko. Do aresztu trafił cały gang bankowych rabusiów. F. był szefem grupy i pomysłodawcą. To on namówił pozostałych: swojego brata Alfreda z Wrocławia, Jana J., właściciela warsztatu naprawy samochodów z Obornik, Józefa S., rymarza i Wiktora T., taksówkarza – obaj z Wołowa. Pomagał im skarbnik banku Rudolf D. Śledczy nie kryli zaskoczenia. Poza Rudolfem D. pozostali byli ludźmi majętnymi, a wszyscy – ogólnie szanowanymi. Analiza kryminologiczna w ogóle nie brała ich pod uwagę. Gdyby nie mało roztropne zakupy małżonki szefa gangu, prawdopodobnie milicja nigdy nie wpadłaby na ich trop.

Proces odbył się szybko, już w grudniu 1962 r. zapadły wyroki – pięciu głównych sprawców skazano na dożywocie, potem wymiar kary zmniejszono do 25 lat pozbawienia wolności. Więzienie opuścili po siedemnastu latach.

Nigdy natomiast nie zapadły (i z powodu przedawnienia już nie zapadną) wyroki na sprawców napadu na bank przy ul. Jasnej w Warszawie (w budynku zwanym Pod orłami). 22 grudnia 1964 r. tuż po zmroku pod bank zajechało auto marki Warszawa z utargiem z pobliskiego Centralnego Domu Towarowego (dzisiejszy Smyk). Kierowca, kasjerka i dwóch konwojentów. W torbach było dokładnie 1 mln 336 tys. zł – tuż przed świętami obroty w CDT biły rekordy. Konwojenci z kasjerką wysiedli z samochodu i skierowali się do drzwi gmachu. Drogę przeciął im nagle wysoki mężczyzna. Wyjął broń i oddał dwa strzały do jednego z konwojentów (śmiertelne). Z tyłu inny napastnik ranił niosącego torby z pieniędzmi drugiego ochroniarza. Przerażona kasjerka schowała się za autem. Kierowca próbował alarmować klaksonem. Bandyci strzelili w jego kierunku dwa razy, na szczęście niecelnie. Potem uciekli w kierunku ulicy Sienkiewicza.

Podczas ucieczki doszło do przedziwnego incydentu. Jeden z nich potrącił przechodnia, któremu spadł z głowy kapelusz. Bandyta zatrzymał się, podniósł kapelusz, podał mężczyźnie i grzecznie przeprosił za nietakt.

Na podstawie zeznań świadków narysowano portrety pamięciowe obu napastników. Wisiały potem w całym kraju, ale na ich podstawie nikogo nie rozpoznano. Wiadomo było jedynie, że na bandytów czekało auto z kierowcą, prawdopodobnie Warszawa. Grupa liczyła więc minimum trzy osoby. Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań sprawców nie schwytano. Krążyły różne, najbardziej fantastyczne wersje. Mówiono, że w napadzie brali udział funkcjonariusze SB i dlatego pozostali bezkarni. Do dzisiaj tajemnica napadu przy Jasnej pozostaje nierozwikłana.

Krwawa wieś

Na polskiej wsi także dochodziło wówczas do strasznych morderstw. W listopadzie 1969 r. spalił się dom rodziny Lipów we wsi Rzepin na Kielecczyźnie. W zgliszczach znaleziono pięć ciał. Okazało się, że zanim wybuchł pożar, ludzie ci zostali zamordowani. Niektórych zastrzelono z niemieckiego Mausera kaliber 7,92 i rewolweru, innych zadźgano nożem i raniono siekierą.

Ślady doprowadziły ekipę śledczą do zabudowań sąsiadów z tej samej wsi – rodziny Zakrzewskich. Znaleziono u nich Mausera. Wyniki badań balistycznych nie tylko potwierdziły, że tej broni użyto podczas napadu na Lipów, ale także, że już wcześniej strzelano z niej do innych osób. Okazało się, że Józef Zakrzewski (66 l.) i jego syn Czesław (42 l.) zamordowali w 1954 r. mieszkańca innej wsi, w 1957 r. sołtysa z Trzeszkowa, a w 1960 r. sołtysa z rodzimego Rzepina. Napadli też na pocztę, na sklep GS i dokonali kilku podpaleń. Tamte zbrodnie przez lata pozostawały niewyjaśnione. W zabójstwie Lipów pomagał im młodszy syn Józefa, Adam (24 l.).

Relacje z procesu Zakrzewskich pokazywano w telewizji, cała Polska śledziła je z zapartym tchem. Józefa i Czesława Zakrzewskich skazano na śmierć (wyroki wykonano w jednym z więzień w zachodniej Polsce), Adama na 25 lat więzienia. Ponoć po wyjściu na wolność dokonał nowej zbrodni i został skazany na dożywocie.

Potem była straszliwa zbrodnia pod Połańcem w 1976 r., w Wigilię, po pasterce. Kilkadziesiąt osób widziało z okien autobusu, jak Jan Sojda (48 l.) z trzema swoimi zięciami mordował niewinnych ludzi. Sojda był bogatym rolnikiem. Zabijał z zemsty. Powód? Jednej z córek Sojdy rodzice późniejszych ofiar zarzucili kradzież wędlin i talerzy z weselnego stołu. Jan poprzysiągł krwawy odwet. Do dzisiaj nie wiadomo, jak udało mu się do tego diabelskiego planu namówić swoich zięciów Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego.

Wydarzenie pod Połańcem przypominało scenariusz filmu o sycylijskiej mafii. W podniosłej atmosferze nadchodzących świąt, tuż po wyjściu z kościoła, na oczach tłumu Sojda z zięciami zamordował brzemienną Krystynę, jej męża Stanisława i brata Mietka. Zaraz po zbrodni świadkowie zbiorowo złożyli przysięgę milczenia aż po grób. Towarzyszyło temu palenie świec, przyrzeczenia na krew i krucyfiks. Ale powodem omerty nie była wyłącznie lojalność płynąca z tej przysięgi. Sojda każdemu ze świadków wręczył po złotym medaliku z Matką Boską i pieniądze (od 2 do 10 tys. zł). W sumie podliczono, że wydał ponad 200 tys. zł – milczenie zostało kupione.

10 listopada 1979 r. Jana Sojdę i Józefa Adasia sąd skazał na śmierć. Dwóch pozostałych zięciów dostało po 25 lat. Wielu świadków zbrodni ukarano za fałszywe zeznania. Do dzisiaj nie wiadomo, czy kłamali ze strachu, z powodu przysięgi czy z pazerności – licząc, że po korzystnym wyroku Janek Sojda odwdzięczy się dodatkowo.

Janosik z Podlasia

Na początku lat 80., w czasie stanu wojennego, w okolicach Międzyrzeca Podlaskiego grasowała banda Józefa Koryckiego. Dokonała kilkudziesięciu napadów z bronią i kilku zabójstw. Po wsiach krążyły legendy o zbójeckim szlaku. Podczas napadu na sołtysa wsi Żeszczynka Korycki podobno krzyczał: „Oddaj bolszewickie pieniądze, bo zastrzelę!”. Bolszewickie, bo pochodzące z podatków płaconych przez chłopów. Kiedy sołtys spytał, czy ma oddać też swoje prywatne, Korycki łaskawie uspokajał: „Twoich nie chcę, biorę tylko komunistyczne”. Nazwano go Janosikiem z Podlasia.

Nikt z pokrzywdzonych nie wyłamał się ze zmowy milczenia. Milicjantów wprowadzano w błąd, kierowano na fałszywe tropy. Wyglądało na to, że podlaskie wioski solidaryzowały się z bandytą Koryckim. Ale obława zacieśniała się. We wsi Olszewnica milicjanci chodzili od domu do domu. O 22.30 zastukali do obejścia Kuczyńskich. Gospodarz oświadczył, że Koryckiego nie zna i na oczy go nie widział. Funkcjonariusze sprawdzili chlew, stodołę, dom. Ani śladu. Drzwi do kuchni były zamknięte. – A tam? – spytał milicjant. – Tam go też nie ma – odpowiedział Kuczyński. Otwarto drzwi – za nimi stał Korycki i strzelając z biodra wpakował w milicjantów cały magazynek (obaj mimo wielu ran przeżyli), po czym uciekł przez okno. Niedługo namierzono go w lesie pod wsią Misie. Był sam, krył się w ziemiance. W strzelaninie został ranny w głowę. Przeżył. Później skazano go na śmierć, ale wykonanie wyroku odwlekano, bo nie pozwalał na to stan zdrowia skazańca. Żył dłużej tylko dzięki kuli, której lekarze nie umieli wyjąć z jego głowy.

Mięsny gang z wątkiem partyjnym

W gruncie rzeczy początki prawdziwej zorganizowanej przestępczości to przełom lat 50. i 60. Wybuchały wtedy wielkie afery gospodarcze: skórzana, gumowa, mięsna. W każdej z nich na ławę oskarżonych trafiało minimum kilkadziesiąt osób. W aferze mięsnej oskarżono kilkuset prawdziwych i domniemanych sprawców.

Ten proces nazwano potem zbrodnią w majestacie prawa. Chodziło o nielegalne zagospodarowywanie tzw. ubytków w masie. Normy przewidywały, że mięso może tracić wagę (np. z powodu odparowania wody). Ale kierownicy sklepów mięsnych robili wszystko, aby mięso nie tylko wagi nie traciło, ale i zyskiwało. Nadwyżki sprzedawali na lewo prywatnym wytwórcom wędlin. Wpływami dzielili się z dyrekcją firmy Państwowy Handel Mięsem. Głównym oskarżonym w tamtym procesie był Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem w jednej z warszawskich dzielnic. Otrzymywał prezenty w zamian za tzw. nadziały mięsa na sklepy. Im więcej polecał dawać do sklepu, tym więcej sam dostawał w zamian.

Skazano go na śmierć, chociaż z pierwotnej kwalifikacji czynu wynikało, że popełnił tzw. przestępstwo urzędnicze, zagrożone karą do 5 lat więzienia. Ale ówczesne władze partyjne z Władysławem Gomułką na czele były zainteresowane tylko najsurowszym wyrokiem. Opinii publicznej należało po pierwsze wyjaśnić, dlaczego na rynku brakuje mięsa, a po drugie dać sygnał, że dla złodziei mienia społecznego żadnego pobłażania nie będzie.

Mięsny gang ulica nazwała wtedy mafią. Ludzie byli przekonani, że puste półki w masarniach to wina właśnie mafii. Tymczasem to wcale nie Wawrzecki stał na czele procederu. Gdyby sprawdzono wszystkie ogniwa tego łańcucha, na ławie oskarżonych zasiedliby też ówcześni ministrowie i partyjni sekretarze. Łańcuch przerwano na Wawrzeckim. Rada Państwa błyskawicznie odrzuciła podanie o łaskę. W marcową noc poprzedzającą wykonanie wyroku Stanisław Wawrzecki osiwiał. Rodzinie nie ujawniono miejsca jego pochówku.

Pan na dewizach

Inne emocje wzbudzały wtedy afery przemytnicze. Pierwszą nazwano Czerwoną Oberżą. W głównym procesie w 1973 r. odpowiadało 15 osób. Szefa gangu Jana Kucharskiego ochrzczono mianem Bankiera Podhala. Zarzucano mu przemyt złota i dewiz na ogromna skalę, ale też zwykłe rabunki. Wśród ofiar byli także dostawcy walut, kurierzy, którzy na własne ryzyko przemycali do Polski złote waluty, dukaty i krugerandy.

W odpryskowym od głównego wątku procesie odpowiadali znani wtedy sportowcy, m.in. dwaj świetni skoczkowie narciarscy Andrzej Sz. i Ryszard W. oraz biegaczka Stefania B. (wykorzystywali możliwości, jakie dawały im wyjazdy na zagraniczne zawody sportowe).

Procesy Czerwonej Oberży zakończyły się wysokimi wyrokami. Bankier Podhala trafił do więzienia na 25 lat. Stefania B. dostała 6 lat. Po wyjściu na wolność prowadziła w Zakopanem pensjonat. Gościom nigdy nie wspominała o swoich przygodach na przemytniczym szlaku.

Jeszcze nie ucichły echa sprawy podhalańskiej, a już wybuchła sprawa Mętlewicza i innych, jedna z największych w czasach PRL afer przemytniczych. Gdyby Witold Mętlewicz urodził się później i swój zmysł do interesów zaczął wykorzystywać w III RP, prawdopodobnie znalazłby się na liście stu najbogatszych Polaków.

Mętlewicz miał brata, który wybrał wolność w Austrii. W Wiedniu założył antykwariat. Do niego Witold Mętlewicz wysyłał z Polski dewizy i dzieła sztuki. W charakterze kurierów używał trzech dyplomatów brazylijskich, bo na granicy chronił ich immunitet. Z Wiednia odwrotną pocztą do Warszawy wracały sztabki złota. Proceder trwał ponad 20 lat. Witold Mętlewicz był więc człowiekiem bardzo zamożnym. Znany był z szerokiego gestu. Kiedyś na imprezę wynajął dla swoich gości statek pływający po Zalewie Zegrzyńskim, co w tamtych latach wzbudzało podziw publiki, ale i niezdrowe zainteresowanie organów ścigania. Zapraszano go na ówczesne salony jako ozdobę eleganckich przyjęć. Znano go w nocnych lokalach Warszawy. Afera wybuchła ponoć, kiedy pewien urzędnik resortu finansów podniósł alarm, że z Polski wyjeżdżają dewizy w ogromnych ilościach, a rynek zalewa złoto w sztabkach. Podejrzewano, że Mętlewicza kryją funkcjonariusze SB, bo mają udziały w jego przedsięwzięciach.

Proces rzecz jasna nie rozstrzygnął kwestii ochrony jego interesów przez Służbę Bezpieczeństwa. Próbowano skrupulatnie wyliczyć, ile dewiz i dzieł sztuki wywieziono z Polski, ale przy takiej skali interesów było to niemożliwe. Sam główny oskarżony (poza nim przed sądem odpowiadało jeszcze dziewięć osób) chętnie ujawniał wszystko, co pamiętał, przyznawał się do winy. Prawdopodobnie liczył na złagodzenie kary. W 1975 r. (dobiegał wtedy sześćdziesiątki) skazano go na 25 lat więzienia i przepadek mienia. Jego willę na warszawskim Mokotowie zarekwirowano. Przydzielono ją później wiceministrowi spraw wewnętrznych i członkowi Biura Politycznego KC PZPR Mirosławowi Milewskiemu. Dopiero pod koniec lat 80. Skarb Państwa odebrał Milewskiemu prawo do zajmowania schedy po Mętlewiczu. Dom sprzedano.

Mistrz Masy i Kiełbasy

W 1963 r. w telewizji i gazetach pokazano zdjęcia poszukiwanego Sylweriusza Zdanowicza. Miał wtedy 24 lata, a już okrzyknięto go wrogiem publicznym nr 1. Uciekł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za kradzież. Podczas tej ucieczki zdobył broń, z którą dokonał kilku napadów i włamań. W Warszawie przy ul. Brackiej wdał się w awanturę z czterema studentami Politechniki wychodzącymi z kawiarni. Zaczął do nich strzelać (jednego ranił w nogę). Zranił też interweniującego milicjanta. Teraz nie miał już wyjścia, musiał kontynuować swój bandycki rajd.

Pod Tarnowem razem ze wspólnikiem napadł na kiosk Ruchu. Zauważyła to załoga radiowozu milicyjnego i zatrzymała bandytów. Milicjanci popełnili jednak błędy, które kosztowały ich życie. Pierwszy polegał na tym, że patrolujący nie przeszukali Zdanowicza. Drugi, że uwierzyli mu, kiedy się poskarżył na ból prawej dłoni. Skuli mu kajdankami tylko lewą rękę. Podczas jazdy Zdanowicz wydobył broń i na zimno zastrzelił obu funkcjonariuszy. Poszukiwano go kilka tygodni, co z uwagą śledziła cała opinia publiczna. Został ujęty. 18 stycznia 1964 r. zapadł wyrok – kara śmierci.

Na legendę Zdanowicza zapatrzył się Jerzy Maliszewski, włamywacz poszukiwany listem gończym. W 1979 r. rozpoznał go milicjant przed warszawskimi Domami Centrum. Chciał go wylegitymować. Nie zdążył, bo Maliszewski wydobył broń i ciężko zranił funkcjonariusza. Ukrywał się potem na Ursynowie. Tam dopadła go obława. Dostał wieloletni wyrok. Na początku lat 90. Maliszewski zwrócił się do prezydenta Wałęsy o ułaskawienie. Udzielono mu prawa łaski w tym samym czasie, kiedy ułaskawiono też Andrzeja Z., ps. Słowik, lidera gangu pruszkowskiego, i Zdzisława Najmrodzkiego, włamywacza słynnego z licznych ucieczek z kryminałów.

Dla całej trójki te akty łaski okazały się nieszczęśliwe. Maliszewski zginął podczas wybuchu bomby podłożonej pod willę w Markach należącą do jego znajomego Czesława K., ps. Ceber, wspólnika słynnego Dziada. Najmrodzki zginął pod Mławą w katastrofie samochodowej. Przekroczył prędkość jadąc kradzionym autem. Słowik odsiaduje właśnie kolejny wyrok, postawiono mu też zarzut udziału w zabójstwie gen. Papały.

W ten sposób przestępcy z czasów PRL trafili do kronik III RP. Ostatnim ogniwem, które łączyło te dwie epoki, była kariera pruszkowskiego bandyty Barabasza. To on, jeszcze w latach 70., stworzył gang włamywaczy, a w następnej dekadzie uczył złodziejskiego fachu Parasola, Dzikiego, Kajtka i Alego – później wyrośli z nich bossowie mafii pruszkowskiej. Uczniami Barabasza byli też Masa i Kiełbasa. Ten pierwszy jest dzisiaj świadkiem koronnym, ten drugi nie żyje od 10 lat.

Barabasz był prymitywny, ale trzymał się zasad grypsery i przez to, a także dzięki sile fizycznej, wyrósł na przywódcę. Czasami jednak robił odstępstwa od zasad. Kiedyś zakapował swoich wspólników. Przez niego do więzienia trafił m.in. Parasol. W 1991 r., kiedy grupa pruszkowska była już znana w Polsce, Barabasza odsunięto na boczny tor. Dorabiał w pewnej złodziejskiej knajpie na Olszynce Grochowskiej jako ochroniarz. Zaraz potem zginął w wypadku samochodowym. Nie wyrobił się na zakręcie. Jedna z wersji głosi, że ktoś przeciął mu przewody hamulcowe. Miała to być zemsta za jego dawną nielojalność. Jeżeli tak, to przecinając te przewody dokonano aktu symbolicznego. Odcięto, jak pępowinę, stare czasy.

W nowej Polsce przyszedł czas dla nowoczesnych gangsterów.

Piotr Pytlakowski, Polityka
Źródło : http://archiwum.polityka.pl/art/pitawal-prl,362525.html

mare30ks

2013-12-17, 23:32
zastanawie mnie od dluzszego czasu jak sprawy sie maja z seryjnymi mordercami w nowej pl. oile w starej bylo troche tych pojebow i ich historie sa dosc dobrze opisane to ciezko mi znalesc jakiegos wspolczesnego pekalskiego czy innego zjeba mordujacego seryjnie ludzi

cz...........00

2013-12-18, 20:29
Premier Donald Tusk znany jest jako symbol obłudy. Umiłował sobie składanie obietnic bez pokrycia. To wszyscy wiemy. Nie wszyscy zdają sobie jednak sprawę z tego, jak bolesne w skutkach mogą być dla nas te zaniedbania. Dziś chciałem poruszyć sprawę 4 punktów z expose premiera.

1. Reforma prawa karnego.
2. Zmiana systemu odbywania kar.
3. Prowadzenie walki z przestępczością.
4. Zapewnienie bezpieczeństwa i praworządności w Polsce.

W tych kwestiach jak nigdy widzimy ogrom kłamstwa, którym byliśmy karmieni. Najgorsze jest jednak to, że odczujemy to na własnej skórze. Chodzi mi oczywiście o ostatnie skandale w kwestii walki z przestępczością a właściwie braku tej walki.

Po pierwsze przypomnijmy sprawę sprzed jakiegoś już czasu, ale wciąż bulwersującą. Mowa o sprawie Pruszkowa. Czym była mafia pruszkowska wiedzą wszyscy. Jedna z najpotężniejszych grup perzestępczych powstała pod koniec lat 80. Przez ponad 10 lat, zarabiali na handlu narkotykami, napadach i ściąganiu haraczy. Toczyli krwawe porachunki z inymi grupami przestępczymi. Byli sprawcami oszustw, porwań, kradzieży, handlowali bronią, trudnili się przemytem. Siali postrach. Często ofiarom nie tylko grozili śmiercią, ale np podpalali ich by osiągnąć swoje cele.

Pierwszym skandalem był fakt, że proces trwał aż 6 lat. Mimo dowodów, zeznań świadków koronnych nie potrafiono doprowadzić do końca tej sprawy. Kiedy już proces się zakończył, gangsterzy mogli tryumfować i zaśmiać się w twarz swoim ofiarom i tym, którzy ich ścigali. "Najwyższy" wyrok wymierzono Marcinowi B. ps "Bryndziak". Dostał 8 lat więzienia. Kolejne kary wynosiły od dwóch do pięciu lat więzienia. Jeden z kluczowych gangsterów - "Parasol" nie dostał nawet tyle. On za kratami spędzi półtora roku. To jednak nie koniec. Kilku mafiosów, na czele ze "Słowikiem" i "Bolem" zostało... UNIEWINNIONYCH. Tak, uniewinnionych. Sąd nie znalazł podstaw do tego, by wymierzyć kary bandziorom, którzy trzęśli Warszawą i okolicami. Tłumaczenia są żenujące. Od tego, że prokuratura nie zebrała wystarczających dowodów świadczących o winie oskarżonych, po... słowa sędziego, w mowie końcowej o "postawie oskarżonych" a także, że po tylu latach są to już "inni ludzie". Nawet nie wiem jak to skomentować. Słów brakuje. Dziennikarz, specjalizujący się w tematyce mafijnej, Sylwester Latkowski mówi otwarcie: "Między bajki można włożyć opinię, która krąży od ogłoszenia wyroku w procesie Pruszkowa, że oni się tak zmienili, że są dziś aniołami. Nie. To nadal są bandyci, ale wiedzą już, że muszą już działać inaczej niż wcześniej"

Swoje dodali też ludzie, zajmujący się przed laty ściganiem i rozpracowywaniem mafii. Dziś są załamani i wściekli jednocześnie. Efekty ich pracy, poświęcenia zostały zniweczone. Jak sami mówią, nie ma nic bardziej demotywującego. Narażali swoje zdrowie i życie a teraz tak im się za to "dziękuje". Zgodnie podkreślają, że dziś już wiedząc jak ta sprawa się zakończy nie "umieraliby" za "bezpieczne państwo". Spójrzmy też, jak to może działać na tych młodych. Widzą, że ciężka, mozolna i niebezpieczna praca ich poprzedników nic nie dała. Po co więc teraz się przemęczać ? Nie dziwmy się więc jak za jakiś czas patrol widząc bitego człowieka odwróci głowę i przejdzie na drugą stronę ulicy. Będą bowiem wiedzieli, że nawet jak złapią bandytów, to prokurator i sąd zaraz ich wypuszczą.

Z całą mocą uważam, że kara śmierci powinna zostać przywrócona. Dla seryjnych morderców, gwałcicieli czy pedofili. I nie mówcie tu o pomyłkach czy nawróceniu się kogokolwiek. Bo pomylić się można np. w sprawie kradzieży, zmienić się może kieszonkowiec albo sprawca nieumyślnego zabójstwa. Ale zwierzę, które dokonało KILKUDZIESIĘCIU zbrodni. Morderstw, gwałtów i jeszcze się tym chwali pownno zostać wyeliminowane. Dla bezpieczeństwa ogółu. Obecne więzienia też nie zdają egzaminów. Wielu bandziorów ma lepiej niż niejeden uczicwy obywatel. Ciepło, regularne posiłki, telewiozry w celach, możliwość wyboru filmów DVD, bezpłatna opieka lekarska. I to za pieniądze podatników. Więzienie to powinno być więzienie. Cela 2m na 2 m, prycza, stolik, krzesło, gołe ściany. od 6 do 20 rąbanie kamieni w kamieniołomie z przerwami na posiłki (chleb i woda a nie szyneczka, ogóreczki i herbatka). I koniec. To byłoby więzienie.

Ostatnia kwestia, którą poruszę to zachwianie proporcji. Dziś każdy, najbardziej pospolity bandzior ma taką broń czy brykę o jakiej policja może pomarzyć. Trzeba wprawdzie przyznać, że pod tym względem jest lepiej niż np. 5 lat temu. Stare polonezy zastąpiły coraz to nowsze radiowozy. Ale wciąż ich mało. Poza tym, śmieszne jest to że policjant nawet jak ma niezłą broń nie może jej użyć w walce np. z przestępczością zorganizowaną. Najpierw musi krzyknąć: "Stój bo strzelam", później strzał na wiwat, później drugie upomnienie, później... ble ble ble. A w tym czasie gangster swobodnie może rozstrzelać policjanta. Nie daj Boże, jak jednak zbłąkana kula funkcjonariusza trafi bandziora np. w nogę. Od razu pogotowie, szpital, procer dla policjanta, domaganie się odszkodowania od obrońców... Parodia...

Wielu obywateli widząc niemoc policji, są zmuszeni brać sprawy w swoje ręce. Samosądy, lincze... I oczywiście skazuje się tych, którzy się bronili. Ich łatwiej "poskromić" niż np. mafię. Ale czemu się tym ludziom dziwić ? Często są zdesperowani. Ile było przypadków, że ktoś groził sąsiadom czy rodzinie śmiercią. Pokazywał broń, straszył... Wezwani funkcjonariusze rozkłądali ręce i mówili: "Nic nie możemy zrobić. Dopiero jak do czegoś dojdzie". Pewnie, zamordują kogoś to wy łaskawie go zwiniecie. A i tak za miesiąć sąd powie że to już inny człowiek i wypuści go na wolność. CHORY KRAJ !!

Przez takie sytuacje, policja próbuje się wykazać na innych polach. Nie chcąć przyznać, że są bezradni więc próbują pokazać jacy to są aktywni. A to mandacik dla staruszki handlujacej grzybami bez pozwolenia. A to spałowanie czy ostrzelanie manifestacji patriotycznej. Frustrację wylewają na niewinnych ludziach. I rodzi się pytanie, jak wobec tego mamy ich szanować ?

Lista niewyjaśnionych, głośnych morderstw w III RP jest długa. Nieudolność i zaniedbania organów ścigania i prokuratury nie pozwalają wierzyć, że kiedyś się skróci.


Opinia publiczna dowiedziała się o jednej z najbardziej bulwersujących zbrodni III RP, jaka miała miejsce przed 20 laty – porwaniu i zamordowaniu młodego poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Jedynego jak do tej pory zabitego dziennikarza w wolnej Polsce. Zabójstwo do dziś jest niewyjaśnione. Zaś śledztwo w tej sprawie wiernie odtwarza grzechy organów ścigania w wielu innych głośnych zbrodniach, choćby w sprawie Krzysztofa Olewnika.


W momencie porwania Jarosław Ziętara miał ledwie 24 lata, ale już duży dorobek zawodowy. Pracowity, inteligentny i utalentowany. Znał biegle trzy języki i uczył się czwartego. Ze względu na te przymioty stał się łakomym kąskiem dla służb specjalnych. Większość jego publikacji zbiegała się z zainteresowaniem służb, a pisał o sprawach bulwersujących, drażliwych. O przekrętach celnych i paliwowych oraz o szmuglu na granicy wschodniej. Kilka tekstów poświęcił przekrętom w prywatyzacji. UOP składał mu propozycje stałej pracy, a kiedy to się nie powiodło, podjął próby wciągnięcia go do tajnej współpracy.

Nic nie zapowiadało dramatu, kiedy 1 września 1992 r. Ziętara wyszedł z domu do swojej „Gazety Poznańskiej”. Do redakcji jednak nie dotarł. Zniknął. Zaginięcie zgłoszono tego samego dnia, ale ze znanych tylko sobie powodów prokuratura rozpoczęła śledztwo dopiero po roku. Popełniono w nim wiele błędów i dopuszczono się wielu zaniedbań. Forsowano wersje o ucieczce i zmianie tożsamości, o wyjeździe do innego kraju, wreszcie o samobójstwie. Prokuratura umorzyła postępowania już po roku z „braku znamion przestępstwa”.

Ponowne śledztwo uruchomiono w listopadzie 1998 r. Prokuratura dotarła wtedy do kilku nieformalnych świadków, którzy twierdzili, że zabójcą dziennikarza był kryminalista Zdzisław W. W tym czasie zabójca dziennikarza odsiadywał karę za inne zbrodnie. Nie chciał zdradzić jednak ani miejsca ukrycia zwłok, ani zleceniodawcy. W 1999 r. po raz kolejny śledztwo zakończyło się fiaskiem. W ostatnich tygodniach dwaj dziennikarze poznańscy, którzy z determinacją walczą o poznanie prawdy w tej sprawie, ustalili, że przyczyną niepowodzenia śledztwa był przeciek z poznańskiej policji lub prokuratury, który został przekazany podejrzewanemu o zabójstwo Ziętary. Dzięki temu jego wspólnicy i zleceniodawcy zyskali czas na zatarcie śladów zbrodni. Główny podejrzany Zdzisław W. zmarł w więzieniu w 2005 r.

Na śledztwie tym odciska się negatywnie rola służb specjalnych. W kilka dni po porwaniu wysłannicy UOP, podszywając się pod policjantów, zabrali dyskietki i kasety magnetofonowe należące do Ziętary. A następnie przez lata, aż do dziś, odmawiają prokuraturze wydania tych dokumentów. W ostatnich dniach prokurator generalny nakazał śledztwo w sprawie przecieku przenieść do prokuratury wrocławskiej. Trudno jednak uwierzyć, aby dziś po tylu latach odkryto tajemnicę związaną z porwaniem i zabójstwem naszego kolegi. Kiedy myślę o tym, jak w koszmarnym filmie przesuwają się przed moimi oczami inne niewyjaśnione zbrodnie III RP. A oto ta czarna lista przypomniana w alfabetycznej kolejności.

Piotr Głowala

27 maja 2004 r. pod Górą Kalwarią, niedaleko Warszawy, jeden z okolicznych mieszkańców w czasie spaceru z psem odkrył zmaltretowane zwłoki mężczyzny. Ofiara była pozbawiona głowy, którą odcięto maczetą. Prokuratura szybko odkryła, że są to zwłoki Piotra Głowali. Kiedy zaczęto badać jego kontakty z ostatnich lat, okazało się, że łączyły go ciemne interesy z Januszem Lazarowiczem, wówczas prezesem Zachodniego Narodowego Funduszu Inwestycyjnego, oraz Grzegorzem Wieczerzakiem, byłym prezesem PZU Życie. Podczas przesłuchań Lazarowicz twierdził, że był szantażowany przez Głowalę. Miał go wysłać Wieczerzak, który właśnie opuścił areszt, gdzie siedział podejrzewany o wielomilionowe malwersacje. Głowala żądał od Lazarowicza trzech milionów dolarów, jakie miały należeć się Wieczerzakowi w ramach wspólnie prowadzonych z Lazarowiczem interesów. Dalsze śledztwo wykazało, że najpewniej zleceniodawcą zabójstwa był Lazarowicz. Ten jednak dwa miesiące po zbrodni wyjechał za granicę i do tej pory ukrywa się przed ścigającymi go listami gończymi. Jedna z hipotez śledztwa mówi, że współudział w zamordowaniu Piotra Głowali ma Janusz G. ps. Graf, jeden z założycieli gangu pruszkowskiego.

Piotr Jaroszewicz

W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w podwarszawskiej willi w Aninie zostali zamordowani były PRL-owski premier Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska-Jaroszewicz. Minęło 19 lat, a nadal nikt nie znalazł zabójców, nie odkryto ewentualnych zleceniodawców, nieznane są motywy tej zbrodni. Do dziś nierozstrzygnięty jest też spór, czy było to zabójstwo klasycznie kryminalne, czy miało tło polityczne. Już kilka lat temu pojawiła się teza, że za zbrodnią stały służby specjalne, a one zgodnie ze swoim rutynowym postępowaniem rozsiewają fałszywe ślady, aby odsunąć od siebie podejrzenia. I to śledztwo, jak wiele innych, już od pierwszych godzin obnażyło nieudolność i niedbałość policji. Przez pierwsze godziny, a nawet dni po odkryciu zabójstwa nie zabezpieczono terenu, na którym można byłoby znaleźć i utrwalić pozostawione przez zabójców ślady. Wielką pomyłką okazało się oskarżenie czterech kryminalistów z Mińska Mazowieckiego. Proces zakończył się kompromitacją prokuratury.

Marek Karp

28 sierpnia 2004 r. na szosie w Białej Podlaskiej tir na białoruskich numerach rejestracyjnych uderzył w tył samochodu osobowego, w którym jechał Marek Karp, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, zajmujący się „białym” wywiadem. W wyniku uderzenia auto Karpa wpadło na przeciwny pas ruchu, gdzie zostało staranowane przez nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Ciężko rannego Marka Karpa przewieziono do szpitala, gdzie zmarł po dwóch tygodniach nie odzyskawszy przytomności. Tego samego dnia tuż po północy z celi policyjnej wypuszczono Białorusina. Natychmiast ruszył na Białoruś, skąd do Polski już więcej nie przyjechał. Dopiero nad ranem okazało się, że podejrzanego kierowcy nie ma w areszcie, choć oczywiste było, że bez niego nie będzie można przeprowadzić żadnych czynności śledczych. Wkrótce wyszło też na jaw, że nie ma protokołu zwolnienia kierowcy ani nazwiska osoby, która o tym zdecydowała. Spisano dane z dowodu osobistego kierowcy, ale korespondencja tam kierowana wracała z adnotacją „adresat nieznany”.

Policja zatrzymała mężczyznę podejrzewanego o zabójstwo...
Dodajmy, że Karp był najwybitniejszym znawcą patologii ekonomicznych w krajach Wschodu. Przygotowywał raport o uzależnieniach przez rosyjskie specsłużby byłych państw Układu Warszawskiego.

Andrzej Krzeptowski

19 lutego 1996 r. zwłoki Andrzeja Krzeptowskiego, rzecznika ursuskiej „Solidarności”, znalazła w jego domu siostra Iwona Krzeptowska. Zginął poprzedniej nocy od wielu ciosów zadanych nożem w szyję. Rzecznik uchodził zawsze za radykała. Działacze ursuskiej organizacji związkowej są do dziś przekonani, że był to mord polityczny. Czy tak jest, nie wiadomo, gdyż sprawa zabójstwa Krzeptowskiego, jak wiele innych na tej liście, pokazuje słabość polskiej prokuratury. W trzy miesiące po jego śmierci policja zatrzymuje 29-letniego Roberta M. z Piastowa, podejrzewanego o zakatowanie na śmierć ojca oraz o znęcanie się nad matką. Cała trójka była nałogowymi alkoholikami, a Robert M. uznany został za inwalidę po przeżytym wypadku samochodowym. Wiadomo było od lat, że po alkoholu robi się agresywny. Nadawał się więc świetnie na zabójcę Krzeptowskiego. Sąd uznał ten akt oskarżenia za kompromitację organów ścigania.

Krzysztof Olewnik

Porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika pozostałoby pewnie jedną z anonimowych zbrodni, gdyby nie seria samobójstw głównych sprawców zabójstwa. Krzysztof Olewnik został porwany w nocy z 26 na 27 października 2001 r. Do dziś prokuratura gdańska prowadzi śledztwo próbujące wyjaśnić okoliczności związane zarówno ze zbrodnią, jak i z wcześniejszymi śledztwami. Wkrótce też ma być gotowy raport sejmowej komisji badającej sprawę. W obydwu przypadkach można spodziewać się jednak tego, o czym opinia publiczna wie od trzech lat. Wtedy to bowiem po samobójczej śmierci Sławomira Kościuka, skazanego na dożywocie, sprawa została nagłośniona przez wszystkie media. Wiadomo więc powszechnie, że śledztwo to stało się krzywym zwierciadłem pracy organów śledczych. Podstawowa reguła w kryminalistyce zakłada, że najważniejsze dla każdego śledztwa są pierwsze doby. Materiały zebrane w tym czasie mają decydujący wpływ na to, czy śledztwo pójdzie dobrym tropem, czy zostanie skierowane na błędne tory. Tutaj nie tylko dni, ale nawet tygodnie i miesiące zostały bezpowrotnie stracone. Dziś raport komisji będzie zawierał niezwykle bogaty spis błędów, pomyłek, niedopatrzeń, zaniechań, które wystawiają jak najgorsze świadectwo policji i prokuraturze. Najbardziej skandalicznym i jednocześnie zagadkowym elementem śledztw prowadzonych przez pierwsze lata po porwaniu była manipulacja. Pewnie jednak nigdy nie dowiemy się, kto stał za bandą brutalnych kryminalistów.

Waldemar Pańko

7 października 1991 r., cztery miesiące po objęciu funkcji prezesa NIK, w katastrofie drogowej zginął Waldemar Pańko, poseł na Sejm. Był jednym z pierwszych, który poznał dokładnie jedną z największych afer gospodarczych, czyli FOZZ. Znał też kulisy innych afer czasu transformacji. Na prostym odcinku drogi Warszawa – Katowice jego służbowe auto zderzyło się z bmw. W wypadku zginął Pańko oraz dwie inne osoby. Za winnego uznano kierowcę Pańki i skazano go na karę więzienia z warunkowym zawieszeniem. Wkrótce potem kierowca zmarł.

Prokuratura od początku założyła, że był to tylko wypadek. Nie zwróciła uwagi na kilka dziwnych zdarzeń. Zlekceważono zeznania świadków, którzy mówili o wybuchu tuż przed zderzeniem obu aut. Nie przeszukano dokładnie miejsca katastrofy. Zignorowano też fakt, że nowy szef NIK w ostatnich miesiącach otrzymywał anonimowe pogróżki i że dzielił się z bliskimi swoimi obawami. Do dziś nikt nie wrócił do tego śledztwa, mimo że dwa lata po wypadku utonęło na rybach dwóch policjantów, którzy jako piersi przybyli na miejsce katastrofy. Zginął też biegły robiący ekspertyzę wypadku. Wreszcie zniknął policyjny raport dotyczący tego tragicznego zdarzenia. Trudno nie zadać pytania, czy jednak nie było to przeprowadzone z premedytacją morderstwo.


Marek Papała

Być może wyjaśnionych zostałoby kilka innych tajemniczych morderstw w III RP, gdyby rozwiązana została zagadka śmierci gen. Marka Papały. Zdymisjonowany kilka miesięcy wcześniej komendant główny policji zginął 25 czerwca 1998 r. przed swoim domem w Warszawie. Morderca oddał jeden strzał w głowę w momencie, gdy generał Papała zamierzał wysiąść z samochodu. Specjalnie spreparowany pocisk uniemożliwiał identyfikację broni, z której został oddany strzał. Ale nie to stało się główną przeszkodą niewykrycia sprawców.

Podobnie jak w wielu innych śledztwach i w tym przypadku poprzez nieudolność i brak zabezpieczenia terenu zbrodni zaprzepaszczono możliwość zebrania jakichkolwiek śladów. Dziś na ławie oskarżonych siedzą dwaj znani gangsterzy, których prokuratura podejrzewa o związki z zabójstwem Papały. Ale są to w tej sprawie drugorzędne figury. Kluczowa dla rozwikłania tajemnicy tej zbrodni jest postać biznesmena z USA Edwarda Mazura, związanego od czasów PRL ze służbami specjalnymi. Prawdopodobnie dlatego śledztwo to często błądziło po manowcach i pewnie dlatego też nigdy nie poznamy prawdy. Mazur w lutym 2002 r. został zatrzymany w Warszawie, jednak prawie natychmiast go wypuszczono, po czym szybko wyjechał do USA, a trwające starania o jego ekstradycję nie przynoszą skutku.

Ireneusz Sekuła

Pupil władzy partyjnej z czasów późnego PRL. Być może w karierze w tamtej epoce wspierały go specsłużby wojskowe, których był tajnym współpracownikiem od końca lat 60. W nowej Polsce po 1989 r. szybko odnalazł się jako polityk i biznesmen. Pod koniec lat 90. wypadł jednakże z gry jako polityk, a później zaczął mieć poważne kłopoty również w licznych prowadzonych przez siebie interesach. W ostatnim okresie przed śmiercią był już zrujnowany fizycznie, miał nawet trudności z mówieniem.

23 marca 2000 r. żona wraz z córką znalazły go w jego biurze w centrum Warszawy. Miał trzy rany w klatce piersiowej i brzuchu po pociskach z pistoletu. Zmarł ponad miesiąc później w szpitalu, będąc cały czas nieprzytomny. Po kilku latach umorzono śledztwo, przyjmując wersję biegłych, że było to prawdopodobnie samobójstwo. Tymczasem nawet prowadzący śledztwo prokurator w zamknięciu śledztwa podkreślił, że istnieją przesłanki, aby sądzić, iż w popełnieniu samobójstwa ktoś udzielił Sekule pomocy lub przynajmniej skłonił go do zamachu na własne życie. O tej ostatniej tezie mówili pruszkowscy gangsterzy, z którymi pośrednio, poprzez innych szemranych biznesmenów, miał kontakt Sekuła.

Ksiądz Sylwester Zych

Zabójstwo ks. Sylwestra Zycha zamyka zbrodnie czasu PRL i zarazem otwiera mordy III RP. Ciało księdza Zycha znaleziono 11 lipca 1989 r. na dworcu autobusowym w Krynicy Morskiej. Ofiara była pobita i posiniaczona. Prowadzone przez prokuraturę wojewódzką w Elblągu śledztwo szybko umorzono. Uznano, że duchowny zmarł z powodu nadmiernej ilości alkoholu we krwi.

W noc śmierci miał przebywać z nieustalonym do dziś mężczyzną w młodzieżowej dyskotece Riviera i wypić około litra wódki serwowanej w drinkach z colą. Tak twierdzili dwaj barmani z lokalu. Jak się okazało, fałszywi świadkowie. Niemal od początku wiedziano, że było to zabójstwo dokonane przez fachowców, a alkohol odkryty przez lekarzy w organizmie został przemocą wlany przez gardło. Wskazywały na to liczne zasinienia górnej części ciała i głowy. Ksiądz Zych był od kilku lat kapelanem najbardziej wówczas radykalnego ugrupowania politycznego – Konfederacji Polski Niepodległej. Partia ta kwestionowała legalność porozumienia władzy z częścią opozycji podczas obrad Okrągłego Stołu.