Ja pie**olę, zasadzam się na kilka dni nad jeziorko. Sprzęt za kilka tysięcy, piwa za kilkaset złotych. Wilgotno, zimno, nie palimy ognisk, bo gorzej ryby biorą, chyba, że pierwszego i ostatniego dnia. Nęcimy i nęcimy, badamy dno, sprawdzamy temperaturę, przejrzystość wody, dobieramy sprzęt [woblery, grunty etc.] siedzimy cicho, że nikt bąka nie puści, co chwilę nowe miejsca, komary nas tną jak amerykańce lasy deszczowe. Żre się byle co, śpi byle jak i czeka się, czeka i czeka i ch*j, JEDEN WIELKI k***A ch*j. Kilka uklejek, płotek, czasem jakiś sandacz z zespołem downa [bo dał się złowić takim frajerom], ale ogólnie godziny k***a wyjęte z życia by wyciągnąć jakieś barachło, a tutaj gościu wsadza robaka do wody i wyciąga ręką rybę, jaaaaaa pie**olę, koniec już więcej nie łowię.