18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach

#opowiadanie

Mietek spod Wawy

Nikczemny_Płód • 2013-10-04, 21:20
268
Historia młodego chłopaka, ponoć autentyk : D

Cytat:

Zwykle moje siedzenie na tym forum ogranicza sie do odswiezania co 3 sekundy i zżynania czyichś co lepszych podszywów, a potem wpisywania ich i rajcowania sie, ze niby ja bylem taki blyskotliwy.
No ale nic, opowiem troche o swoim życiu. Mieszkam w podwarszawskiej miejscowosci, w bloku. Ogólnie jestem pośmiewiskiem wszystkich z dzielnicy. Do około pół roku wstecz musiałem co wieczór grzebać z mama w śmietniku, a potem sprzedawać puszki i kombinować na różne sposoby, żeby mieć na jedzenie i jakieś ciuchy od czasu do czasu na wage. Mam siostre, jest starsza o dwa lata i juz dwa razy przyłapała mnie w kiblu, jak targam skóre z jej majtkami założonymi na gębe. Nawet nie umiem sie dobrze z tym kryć... Poza tym, co utrudnia sprawe, jestem przygłuchy, od kiedy dostałem cegła w łeb od gościa, ktorego jeszcze minute wcześniej uważałem za najlepszego kumpla
Nie mam kolegów, jak juz wspomniałem, wszyscy i w szkole, i na dzielnicy maja ze mnie beke. Sadze, ze jest to troche wina mojego charakteru. Ale mam tez pewna wstydliwa przypadlosc... Gdy bylem mlodszy, eksperymentowalem z analnym uzywaniem dezodorantu - wpychalem go sobie w tylek, bo chcialem poczuc, jak czuje dziewczyna Niestety, przez to zrobily mi sie problemy ze zwieraczem i teraz od czasu do czasu mam tendencje do popuszczania goowna. Pol biedy, jak zrobie to w domu przed kompem, ale gorzej w szkole, czy na miescie.
To bardzo mnie oniesmiela.
Kiedys mialem dwoch kumpli, jak bylem sporo mlodszy, ale nasza przyjazn trwala do wspolnego wypalenia fajki w kiblu. Mialem potem wyrzuty sumienia i chcialem poradzic sie w tej sprawie wychowawczyni, a ona rozdmuchala sprawe. Dostalem pozniej jeden z lepszych w-p-i-e-r-d-o-l-ó-w w moim zyciu. Najpierw od starej, koncowka pasa, potem od bylych kumpli. Od tej pory juz nikt sie ze mna nie kolegowal, oprocz drugiego rownie gnojonego chlopca z mojej klasy, tory powszechnie uwazany byl za pedala. Ale trzymalem sie go, z przymusu. Znosilem to, ze czasem macal mnie pod lawka, czy ocieral sie o mnie. Z czasem zaczelo mi sie to nawet podobac.

Te gejowskie aluzje zryly mi troche psyche i zaczalem sie dobierac do naszego psa, ktorego siostra dostala na urodziny. Byl maly i wlochaty. Troche_za_maly. Obwiazalem go sznurkiem, zeby nie pekl i ladowalem, wyobrazajac sobie, ze to ten moj kolega - gej. Niestety, psu pekly kiszki i dostalem kolejny lomot od starej. Moze by sie nie wydalo, gdyby nie to, ze zdazylem sie obficie spuscic na chwile przed ta tragedia...
Kiedys odwazylem sie odezwac do jednej dziewczyny z mojej klasy, jeszcze w podstawowce. Byla naprawde piekna. Odezwalem sie do niej na dyskotece, najdelikatniej jak umialem proszac ja do tanca. Nie wiem, co zrobilem zle, moze zrazila ja moja koszulka z sekend hendu z niezmywalna plama troche nad krokiem, ale to byla i tak najlepsza, jaka mialem. Laska powiedziala mi wtedy, ze takiego chodzacego gowna jak ja, nie dotknelaby patykiem przez szmate. To mnie zrazilo do dziewczyn na dalsze lata, no, poza moja siostra, a raczej jej majtkami. Kiedys wychowawczyni, podpuszczona przez klase, wybrala mnie do recytacji wiersza przed cala szkola. Bylem przerazony, spocilem sie jak swinia juz godzine przed wystepem. I wtedy wydarzylo sie cos dziwnego. Koledzy z klasy, ktorzy normalnie w najlepszym razie nie pluli mi w twarz przechodzac obok, zawolali mnie do siebie do szatni.
Mieli jakas swinska gazetke. Wolalem co prawda sex ze zwierzetami, ale i tak podniecilem sie niesamowicie, gdy mi ja pokazali. Niestety, tej podjary nie wytrzymaly moje zwieracze i zessralem sie w majtki, rzadkim kalem. Kumple mieli beke nie z tej ziemi, jeden tez z tego wszystkiego sie zesral, tarzajac sie w konwulsjach po ziemi.
To byl dla mnie koniec swiata, bo tak, czy siak musialem wystapic. No i wyszedlem przed widownie, spocony jak dzika swinia i z wielka brazowa plama na tylku i nogawkach. Zrobiono mi zdjecia, ktore poszly potem do szkolnej gazetki i znalazly sie w internecie. W trakcie wystapienia, z powodu potwornego wstydu, bezwiednie sie rowniez zsikalem, przodem do wszystkich.
Czulem sie naprawde przegrany, chcialem popelnic samobojstwo. W domu polknalem garsc jakichs tabletek. Niestety przezylem - okazalo sie ze to byly antykoncepcyjne mojej starej.



Reszta w komentach.
Suka_Blyat • 2013-10-04, 23:20  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (69 piw)
To nie może być fejk, takiego czegoś nawet najbardziej zj***ny umysł nie wymyśli :amused:

Efekt Hipopotama

puchandspl • 2013-09-05, 22:45 IGNORUJ TEMATY Z DZIAŁU "INNE CZARNOŚCI"  
105
Warszawa, rok 2257

Zaczynało się ściemniać. Wiatr szalał poza oszklonymi ścianami drapacza chmur w centrum Warszawy. Profesor Konieczyn, jeden z najwybitniejszych współczesnych fizyków, zebrał w auli Centrum Naukowej Jedności – ośrodka, który powstał przeszło sto lat temu całą armię znamienitych osobistości. Miał zamiar zaprezentować pierwszą udaną próbę podróży w czasie. Sto dwudzieste trzecie piętro tonęło w ciemności, wkrótce miało zacząć się to spektakularne wydarzenie. Od czasu do czasu, błysk piorunów, przypominał o potędze nieokiełzanej natury. Na sali zebrali się premierzy i prezydenci najpotężniejszych mocarstw z Przewodniczącym Chińskiej Partii Komunistycznej na czele. Nie mogło go zabraknąć, Polska wszak była częścią ichniego państwa od prawie pięćdziesięciu lat. To właśnie Przewodniczący zauważył pewien nietakt, ze strony Polskiego profesora.
-Czy nie można by uciszyć tej burzy? – Zapytał po chińsku, znudzonym głosem, lecz profesor bez problemu zrozumiał jego słowa. Od pięćdziesięciu lat, każdy „Polak”, znał chiński.
-Oczywiście, oczywiście. Proszę wybaczyć mi ten niuans. Już się tym zajmuję.
Za pomocą niewielkiego przycisku na pilocie, ustawił pogodę bardziej normatywną. Burza po chwili ustała, a słońce leniwie wisiało na czystym, błękitnym niebie. Polskim niebie, pomyślał profesor. Całe pomieszczenie nagle lepiej oświetlone, odsłoniło olbrzymią maszynerię. Zebrani na trybunach naukowcy, wojskowi i przywódcy jednak nie zareagowali w żaden sposób, czekając cierpliwie na pokaz. Chiński przewodniczący odchrząknął, po czym naukowiec zaczął prezentację.
-Jak zapewne wiecie, największym problemem, który spędzał sen z powiek największym technokratom, ba, całym technopolis, od około wieku są teleportacja i podróże w czasie. Wciąż pracuję nad tym pierwszym. – Po auli przetoczył się nerwowy chichot. – Natomiast to drugie, jest o wiele prostsze niż się wszystkim wydawało.
Gwałtowne protesty, sprzeciwy, wokół zapanował gwar. Tak zachowywali się przedstawiciele najlepszych kadr badawczych dwudziestego trzeciego wieku.
-Czy pan chce umniejszyć naszą pracę? – Warknął młody naukowiec z Doliny Krzemowej.
-Ależ skądże. Nie, zupełnie nie o to mi chodzi. – Profesor uśmiechnął się z przekąsem, po czym kontynuował. – Wyobraźcie sobie rzekę. Jest regularna, ma zabetonowane brzegi, woda płynie stałym, odwiecznym, równym tempem. Nie przybiera i nie traci, jej nurt jest równy. A teraz, spójrzcie jak kłoda porusza się względem rzeki. Zauważcie, że jest nieruchoma. Natomiast rzeka, jest w ciągłym ruchu, tak samo jak kłoda. Wykreujmy sobie człowieka, który stoi na takiej kłodzie. Kłoda symbolizuje świat, człowiek nas wszystkich, a rzeka czas. W tej metaforze, można zawrzeć wiele informacji.
Profesor oblizał spierzchnięte wargi. Zawsze był uważany za ekscentryka, jednak jego prace były cenione w wielu krajach. Cóż, we wszystkich pięciu istniejących. Unia obu Ameryk, Państwo Nowego Świtu, jak mówiono na Chińskie imperium, Emiraty Afryki, Niepodległe Państwo Australii oraz Rosja, dziś najmniejszy kraj, któremu dzień za dniem Chińska armia odbierała kolejne terytoria. Gdy więc ogłosił swoje odkrycie, do Warszawy zjechało bardzo wiele person, ze świata nauki i polityki. W tym cały sztab Chińskich wojsk, okupujących ziemie Polskie.
-Zanim przejdę do meritum, dziękuję naszym szanownym władzom za dostarczenie niezbędników do moich badań. – Tu, skłonił się przymilnie chińskim władzom zebranym na sali. – Kontynuując utracony uprzednio wątek, przygotowałem specjalistyczną maszynerię, której działanie, no cóż… Jest dość skomplikowane. Nie będę zadręczał szczegółami i obliczeniami naszej drogiej władzy ludowej, niechaj tym zajmą się naukowcy po prezentacji. Zastanawiałem się, jak najskuteczniej pokazać działanie mojego wynalazku, przyszła mi do głowy pewna książka z przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Chodzi o tak zwany efekt motyla. Zmienię jedną daną w przeszłości by zupełnie inna, niezwiązana z nią uległa zmianie. Przyjrzyjmy się mapie świata. Do 2207 roku, w ty miejscu istniał niewielki, niemal zapomniany kraj. Kraj, o przeszło tysiącletniej kulturze, odrębnym języku, tradycji… Cóż, istniał. Władza, od tamtego czasu tłumi krwawo liczne powstania, pali polską literaturę, niszczy tradycję, profanuje kulturę! – Niespokojne szmery podniosły się w trybunie rządowej. Przewodniczący gestem nakazał zdjąć profesora ze sceny. Ten jednak, dopiero się rozkręcał. – Zalali tandetą, skazili pół globu, doprowadzili do braku surowców naturalnych, nie wynaleźli żadnych alternatyw. Manipulowali, oszukiwali, zabijali.
Gdy strażnicy byli tuż tuż, by uspokoić niegrzecznego badacza, a kto wie, może przymknąć go do obozu koncentracyjnego, aby dostał nauczkę, w jego dłoni błysnął detonator.
-Zaprezentuję wam teraz, efekt hipopotama. Proszę się nie zbliżać, jestem uzbrojony. Czym różni się efekt hipopotama, od efektu motyla? Powiem wam, bando zakutych łbów. Tym, że nie da się podróżować w czasie w sposób konkretny. Nie ma siły we wszechświecie, która kazałaby rzece wpłynąć do źródła. –Widząc, że komunista chce mu przerwać, zgromił go wzrokiem. – Nawet Chiny tego nie dokonają. O czym to ja mówiłem? – Zapytał wyraźnie zdenerwowany profesor. Zaczął się obficie pocić, a jego szare oczy nerwowo biegały po zebranych. – Efekt hipopotama, no tak, oczywiście. A więc, będzie to wyglądało następująco. Ja uruchomię aparaturę. Gdy skończę, będziemy już w przyszłości. Kilka kliknięć z drugą ręką wciąż mocno zaciśniętą na detonatorze, po czym Konieczyn zwrócił się do zebranych.
-Dziękuję bardzo za przybycie. Właśnie przesunęliśmy się w czasie do przodu o piętnaście sekund. Gratuluję wam, pierwszym świadomym podróżnikom w czasie.
-Przecież to nie była prawdziwa podróż w czasie! – Wykrzyknął znów ten sam młodzieniec z Unii obu Ameryk. – Po prostu odczekałeś piętnaście sekund!
-Nie? – Profesor zdawał się czuć gorzej i bardziej niestabilnie z minuty na minutę. – Nie?! – Wybuchnął gromkim śmiechem, a sparaliżowana publika tej tragifarsy patrzyła to na jego twarz, to na detonator. – Przecież czas upłynął. Przenieśliśmy się w przód. Na zakończenie przedstawienia, zaprezentuję wam jeszcze, jak podróżować wstecz. Na przykład, do wolnej Polski.
Gwałtownie obrócił się na pięcie, zakrył ciałem detonator. Strzał z lasera, wystrzelony przez jednego z chińskich ochroniarzy nie zdołał uszkodzić detonatora, a już po chwili, budynek runął. Potężny wybuch zmiótł naukowców, wojskowych i rządzących wraz z profesorem. Nie dało się w żaden sposób przed tym uchronić, ogromna maszyna, którą skonstruował profesor była bowiem jedną wielką bombą. Atak ten, dał znak do największego powstania w dziejach ziemi. Miliony bojowników, w najróżniejszych częściach Imperium Nowego Świtu, ruszyło na barykady. Jednak najzacieklejsze walki toczyły się w Polsce. Kraju, który tracił niepodległość już tyle razy, że kolejne zabory zdawały się być rutyną. A trzeba przyznać, że Polacy walkę mają we krwi.

*Hipopotam, uważany za zwierzę niezwykle spokojne, atakuje tylko, gdy jego terytorium zostanie naruszone. Wtedy, staje się agresywny i walczy z niespotykaną zaciekłością.



Jeżeli ktoś chce więcej to zapraszam :mrgreen: https://www.facebook.com/MortiSpiritus?fref=tck
Sorin • 2013-09-05, 23:52  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (29 piw)
Fajny zbitek tekstu, nie chce mi się czytać.

Osiemnastkowa impreza

kjds • 2013-07-31, 10:05
592
Kilka lat temu, za czasów szkoły średniej, zostałem zaproszony na przyjęcie urodzinowe. Koleżanka z klasy kończyła osiemnaście lat, więc w lokalu – pubie, którego właściciel udostępnia młodym ludziom salę na piętrze ze świadomością, że będą dziać się fajne rzeczy – zorganizowała chudo-grubą imprezę.
Około godziny 20 goście zaczęli się schodzić, na liście znajdowało się może z 25 osób. Pomijam fakt, albo i nie. że w tej dzielnicy ludzie są bardzo otwarci i bardzo szybko liczba 25 zmieniła się w coś około 80.
Wiadomo, że wraz z przelanym alkoholem impreza nabiera rumieńców, tak było i tym razem. Przechadzając się po podwórku należącym do lokalu z papierosem, można było zauważyć laski szczające po kątach, bliżej mi nie znanych kolesi puszczających pawie, ogólnie standard.
Najbardziej urzekła mnie pewna sytuacja. Toalety były unisex – wchodzisz do łazienki, masz umywalkę i kilka kabin. W jednej z takich właśnie kabin zamknęły się dwie laski oznajmiając, że „źle się czują, mają ochotę się wyrzygać, nie chcą by ktoś patrzył, a nie ma więcej wolnych kibli, więc pójdą razem”. Pojawiłem się w toaletach, gdy dziewczyny już walczyły z zawartością swych żołądków, słowa dziewcząt przekazał mi kumpel stojący w kolejce. Minęło kilka minut, dziewczyny wychodzą, uśmiechnięte, trochę niewyraźne, śmierdzące, ale wychodzą. Pozdrawiam je serdecznym uśmiechem, mówię: „masz coś w kąciku ust skarbie, to chyba rzygi”. Dupencja się skrzywiła i poszła ciągnąc za sobą koleżankę. Kumpel wchodzi po nich do kabiny i krzyczy „co to k***a jest?!” Co się okazało? Dziewczyny bliżej mi nieznane ( do dziś nie wiem kto to był) stwierdziły, że dwa ryje do jednej muszli się nie zmieszczą. Postanowiły zdjąć osłonę ze spłuczki i podzielić się. Jedna rzygała do muszli, a druga do spłuczki. Wyobrażacie to sobie? RZYGAĆ DO SPŁUCZKI. Myślę sobie, że to totalnie poj***na sprawa, jak to się mogło stać? Po lekkim szoku, zacząłem się tak głośno śmiać, że zrobiło się małe zbiegowisko. Jedni pękali ze śmiechu, inni z obrzydzeniem uciekali, jeszcze inni czując woń byłej zawartości żołądka nabawili się odruchu wymiotnego i rzygali przed siebie. Po pięciu minutach już cała łazienka była obrzygana.
Stwierdziłem, że pora iść do domu. Po drodze spotkałem znajomego, średnio za nim przepadałem. Poinformował mnie, że wyrwał fajną dupeczkę, cały wieczór się całują, może coś z tego będzie! Dawaj tę laskę – powiedziałem. „Spoko, zaraz tu będzie, bo poszła odprowadzić kumpele na autobus, zobaczysz świetna dupa” – odpowiedział. Jakieś nikłe było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem laskę poznaną w toaletach (z wciąż zarzyganym kącikiem). Uśmiechnąłem się i powiedziałem, „Smacznego ziomek” – po czym poklepałem go i odszedłem podskakując radośnie jak pie**olony czerwony kapturek..
Pod domem pomyślałem sobie „w sumie fajna dupa, r*chałbym”
kjds • 2013-07-31, 10:38  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (199 piw)
to była ironia, przepraszam :(

Franc opowiada o mazowieckich mechanikach

Anonymous • 2013-06-27, 23:56
252
"Przedłużkę weź k***a!" :D

Dobrze się wsłuchajcie. Akcja od początku do końca :)

Miziou • 2013-06-28, 00:07  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (21 piw)
Za ten paluch ch*j w plecy - ale gościu zajebisty - mamy tych Abelardów i innych sk***iałych sztucznych pseudo-standupowców - tu jest perełeczka! Naturalna i niewymuszona jak w w/w przypadkach.

Opowiadanie, człowieka który był w legii

kizlaczek • 2013-06-27, 12:01
254
Część I


SYNOWIE LEGIONU

Legia Cudzoziemska bez sekretów.
Reportaż był opublikowany przez magazyn Komandos (numery 3 i 4 w roku 2003).

Dochodzi czwarta nad ranem. Za oknem atramentowa czerń. Pora najgłębszego snu. Za jakieś dwie godziny zacznie świtać. Kopnięte wojskowym buciorem drzwi dwudziestoosobowej sypialni z łomotem uderzają o ścianę. Potężnie zbudowany, łysy caporal-chef, z pochodzenia Bułgar wpada do sali:

- Wstawać! Wszyscy wstawać, ruszać się! Allez allez!!! Za dziesięć minut wszyscy na zewnątrz!

Nakrzyczał, i już go nie ma, pobiegł do następnej sali. Pobudka.
Z piętrowych, metalowych łóżek zwlekają się na wpół przytomni, rozespani młodzi mężczyźni. Klnąc na czym świat stoi wciągają szorty i czarne podkoszulki z logiem francuskich wojsk lądowych. Budzą tych nielicznych kolegów, których nie wybiły ze snu krzyki kaprala, potem pospiesznie ustawiają się w kolejce do łazienki. Ci, którzy nie zrobili tego przed zaśnięciem, gorączkowo porządkują zawartość szafek.

Potem, po zakończeniu pospiesznej rannej toalety wybiegają na korytarz, i schodami w dół - przed budynek. Wszystko idzie sprawnie, choć w takt przekleństw w kilkunastu językach świata.

Jedyną rzeczą, ktora otrzeźwia o takiej porze jest adrenalina, której wydzielanie powoduje postać zbliżającego się, miotającego okrzykami kaprala-szefa. Lepiej nie wpaść mu w oko. Wszyscy boją się tak naprawde tylko jednego: Że jeszcze adnotacja pójdzie do papierów i witaj cywilne życie. A tu nikt, poza nielicznymi wyjątkami, nie chce wracać do cywila.
10 po czwartej wszyscy ochotnicy sa już na zewnątrz. Cienkie koszulki nie dają ochrony przed przenikliwym chłodem. W całkowitych ciemnościach ochotnicy zbijają sie w narodowe grupki. Niektórzy zaczynają ćwiczenia fizyczne, próbując się w ten sposób rozgrzać.

Niektórzy desperaci są tak zmęczeni, że próbują spać na ziemi. Zwinięci w kłębek, dygocząc, i szczękając zębami.

Większość kryje się przed wiatrem w załomach murów koszar, kucają lub stoją, palą papierosy na spółkę, tupią nerwowo w ziemię.

Tak spędzą nastepną godzinę. Właśnie godzina dzieli ich od śniadania. Tak jest każdego dnia. Około 200 młodych ludzi dygoce z zimna, szczęka zębami i spogląda na zegarki. Nieliczni rozmawiają półgłosem, lecz większość nie ma nastroju. Nie ma też ciekawych tematów. Jedyną rządzą jest chęć odpoczynku.

To najbardziej znienawidzona przez nich pora dnia. Pierwsza godzina każdego dnia w ośrodku selekcyjnym to godzina, w której nie muszą robić nic. Teoretycznie - nic. Bo praktycznie, własnie wtedy nachodzą ich myśli. Zżerają ich wątpliwości.

"Czy tego oczekiwałem? Wszyscy mówią, że tu, podczas selekcji, jest lekko, że prawdziwa szkoła zacznie się dopiero w Castel. A jak będzie dalej? Przez następne 5 lat? I co potem? Czy każdego dnia będę budził się zmęczony, niewyspany,i z bólem głowy tylko po to, aby wykonywać idiotyczne rozkazy? Chciałem przygody, walki, egzotycznych krajów. Gdzie to wszystko? Jeszcze mogę sie wycofać, jeszcze mogę wrócić do cywila. Potem będzie już za późno."

Między czwartą a piątą rano wśród angages volontaires (zaangażowanych ochotników) nie ma mocnych. Każdy szuka odpowiedzi na pytanie: Co mnie tu przywiodło? Dlaczego do cholery wstąpiłem do Legii Cudzoziemskiej?





OJCZYZNA Z WYBORU:


Z brudnych, zaśmieconych ulic Marsylii wjeżdżam na autostradę biegnącą równolegle do wybrzeża Morza Środziemnego. Kilkanaście kilometrów za Marsylią skręcam w zjazd, prowadzący do małego, prowincjonalnego miasteczka Aubagne.
Niepozorny drogowskaz z napisem "Legion Etrangere" nakazuje mi jednak ruszyć w kierunku pofalowanych wzgórz zarośniętych kolczastymi krzewami.

Po niespełna minucie jestem na miejscu. Kilkunastometrowej szerokości żelazna brama rozsuwa się w bok, a pilnujący uzbrojony strażnik daje mi sygnał do przejazdu. Jestem w Quartier Vienot, kwaterze głównej Legii Cudzoziemskiej.


Kompleks zabudowań koszarowych, magazynów, biur, parkingów i strażnic ciągnie się na olbrzymim obszarze. Punktem centralnym jest plac defilad wielkości boiska piłkarskiego. Na środku wznosi sie posąg z brązu, przedstawiający kulę ziemską, otoczoną przez czterech legionistów w mundurach i z bronią z różnych epok ponad 170-letniej historii tej armii.

Jedną z granic placu wytycza mur muzeum Legii. Na murze wypolerowane litery z brązu tworzą napis - fundamentalne hasło formacji - "Legio Patria Nostra". Legia naszą ojczyzną. Czy ono jest kluczem do zrozumienia psychologii legionisty?


REKRUTACJA:


We Francji jest kilkanaście punktów werbunkowych Legii. Każdego roku do punktów tych trafia ok. 10 tysięcy młodych ludzi.
Z czasem istnienia Legii zmieniały się mundury, broń i liczebność armii. Niezmienne pozostawalo jedno: powód wstąpienia. Zawsze byla nim chęć całkowitej odmiany swojego życia. To, co dla jednych jest odebraniem wolności, wystawieniem się na niebezpieczeństwa i niepotrzebne ryzyko, to dla innych jest obietnicą lepszej i ciekawszej egzystencji. Życia według twardych, lecz jasnych zasad, i prawdopodobnie też wciąż nowych przygód. Jest szansą na zobaczenie świata, ucieczkę od szarej codzienności, od biedy i braku perspektyw w rodzinnym kraju.

Czy te marzenia mają szansę się spełnić w Legion Etrangere? Z tym bywa już różnie. Każdy ochotnik inaczej sobie Legię wyobraża, i każdy inaczej potem odbiera zastaną rzeczywistość. Jedni wychodzą rozczarowani, dla innych staje się domem na całe życie. Ale każdy z weteranów niesie w sobie dumę z lat spędzonych w doborowej formacji.

W dzisiejszych czasach Legia Cudzoziemska jest jedną z wciąż funkcjonujacych legend, wabiących stereotypowym wyobrażeniem ostoi romantyzmu i bohaterstwa.

Większość Polaków (jak i pozostałych mieszkańców Europy Wschodniej) swoją przygodę rozpoczyna w punkcie werbunkowym w Strasburgu. Pierwszy legionista z którym rozmawiałem, Paweł B., przyjechał tam wczesną wiosną. Leżący nad Renem, na odludnym przedmieściu punkt werbunkowy ma wspólną siedzibę z koszarami regularnej armii francuskiej.

Paweł podszedł do drzwi, i nacisnął przycisk dzwonka. Otworzył mu potężny Jugosłowianin w białym kepi. Przejrzał paszport, zadał po rosyjsku kilka pytań, i zaprosił do środka.

Wstępna selekcja jest łagodna. Wystarczy wyglądać na zdrowego, trzeźwego, i w wieku poniżej 35 lat. Wbrew obiegowej opinii, przy zaciagu trzeba posiadać dokumenty. Legia od dawna nie przyjmuje już ludzi znikąd.
Paweł został zaprowadzony do osobnego pokoju, i podoficer dał mu do obejrzenia film. Godzinna kaseta wideo, pokazująca życie legionistów i warunki kontraktu. Jeśli chętny nie rozmyśli się po obejrzeniu filmu, odbiera mu się paszport i cywilne rzeczy, daje w zamian wojskowe dresy, i miejsce w ośrodku. Tu, na zamiataniu, zmywaniu garów, i wstępnych badaniach lekarskich mija kilka dni. Codziennie do ośrodka przybywają nowi ochotnicy.

Przed upływem tygodnia wszyscy transportowani są pod eskortą podoficerów na południe Francji, do ośrodka selekcyjnego w Aubagne. Tam zaczyna się ostra gra. Jeden na każdych dziesięciu kandydatów w wyniku selekcji otrzyma szansę zostania legionistą. Pozostali po wypłaceniu skromnego żołdu bedą mogli wrócić do domu bez szansy powrotu.



SELEKCJA:



Ośrodek selekcyjny. Środek dnia. Słońce pali nieznośnie. Aż trudno uwierzyć, że w nocy byl taki ziąb.

Za budynkiem ośrodka jest piaszczysty plac okolony kępami gęstych krzaków. Krzaki maskują wysoki płot, odgradzający angages volontaires od świata cywilów.

Plotka niesie, że kilka miesięcy wcześniej jakiś ochotnik Francuz zatęsknił za domem, sforsował płot, i wrócił piechotą do domu w Marsylii. Wszyscy śmieją się z głupoty Francuza, ponieważ w Aubagne nikt nikogo nie trzyma na siłę. Każdego wieczora podczas zbiórki mogą zgłosić się ci, którzy postanowili zrezygnować z dalszego ubiegania się o tytuł legionisty. Czasem podoficer pomaga niezdecydowanym w wyborze zamęczając ich pompkami.

Niezadowolonych jest mało, zwykle ujawniają sie w ciągu kilku pierwszych dni. Reszta - zrobi wszystko, by pozwolono im zostać. Dla niektórych Legia to ostatnia szansa na sukces w życiu.
Ciszę południowej pory ostro przerywa wycie syreny. Syrena oznacza sygnał do natychmiastowej zbiórki. Syrena wyje przez 30 sekund, po czym milknie. Zanim sie odezwała, plac zbiórki był pusty. Teraz, po 30 sekundach - w pięcioszeregu stoi na baczność kilkuset angages volontaires. Wszystkie oczy wpatrzone są w drzwi koszar.

Z budynku wolnym krokiem wychodzi kapral. Mundur polowy, zielony beret, pewna siebie mina. Na opalonych przedramionach widoczne spod mankietów podwiniętych rękawów tatuaże.

- Repoz! - daje komendę na spocznij. Odpowiada mu nierówny trzask składanych na plecach rąk i tupot zmienianej pozycji nóg. Kapral nie martwi się tym, że ochotnicy nie nabrali jeszcze drylu. W Castel ich nauczą. Wszystkiego ich tam nauczą.

Kapral wyciąga świeżo wydrukowaną listę. Lista odwzorowuje postępy każdego ochotnika w selekcji. Lista mówi, kto właśnie dziś ma odpaść, kto idzie na jakie badania dodatkowe, kto do jakich prac, a kto - to spotyka tylko kilkunastu szczęśliwców na tydzień - został już zakwalifikowany.
W zależności od humoru i usposobienia kaprala, przed lub po czytaniu listy mogą zostać zaordynowane dodatkowe "atrakcje" - najczęściej pompki lub musztra.

Kapral wyczytuje nazwiska. Często musi je powtarzać, jeśli nikt się nie zgłasza. Powodem jest to, że ochotnicy zaciągając się zmieniają swoje nazwiska, a potem co niektórzy... Zapominają o tym.
Selekcja to kilkutygodniowa, precyzyjnie określona seria testów, weryfikacji i sprawdzianów. Podczas nich rośnie teczka danych z osiągami każdego kandydata. Ci, którzy przejdą przez wszystkie progi, nie zrezygnują w międzyczasie i ostatecznie otrzymają akceptację oficera dowodzącego ośrodkiem, wchodzą na tzw. "rouge". Marzy o tym każdy ochotnik. Udaje się to osiagnąć - statystycznie jednemu na dziesięciu.
Co decyduje o tym, że ktoś nadaje się na Legionistę?

W ciągu pierwszych dni odbywają sie testy na inteligencję i model osobowościowy. Testy ochotnicy wykonują na papierze, w języku ojczystym. Odpadają po nich niezrównoważeni psychicznie i idioci.

Badania lekarskie - początkowo ogólne, z czasem aż do bardzo szczegółowych. Ochotnik musi być zdrowy, musi też wykazać, że w cywilu uprawiał sporty.

Dodatni wynik testu na narkotyki, wszelkie blizny świadczace o samookaleczeniach, lub poważnych przebytych operacjach i wypadkach, duża ilość tatuaży, czy jakiekolwiek niedyspozycje fizyczne dyskwalifikują badanego.

Tak samo za nieodpowiednie zachowanie. Pyskowanie przełożonym, uchylanie się od pracy, rasistowska odzywka czy udział w bójce kończy się natychmiastowym wyrzuceniem.

Bieg średniodystansowy jest świetnym miernikiem kondycji człowieka. Aby przejść sprawdzian biegowy, należy przebiec dystans 2800 metrów w ciągu 12 minut. Bieg udaje sie zaliczyć mniej więcej połowie podchodzących. Kto na nim odpadnie, zostaje wyrzucony, lecz może wrócić po trzech miesiącach i poprawieniu kondycji.

Ostatni - jednocześnie najtrudniejszy próg to "gestapo". Kilkukrotne przesłuchania przez oficerów wywiadu wojskowego, podczas których wyławia się motywację do służby, oraz najskrytsze tajemnice z przeszłości kandydata. Legia to nie klub dla ministrantów - trafiają się różni ludzie. Nieodpowiadający standartom Legii są usuwani jeszcze tego samego dnia.
Czas pomiędzy badaniami i testami nie jest bynajmniej przeznaczony na relaks. Angages volontaires wykorzystywani są do pracy przy koszarowych kuchniach, zamiataniu, sprzątaniu magazynów. Praca jest ciężka i wielogodzinna. Bardziej zaawansowani "w nagrodę" wysyłani są do pracy w połcywilnych ośrodkach Legii w Marsylii, La Ciotat, czy w domu weterana w Paloubier. Całodzienna charówka przy zmywaniu naczyń lub przekopywaniu dziedzińca to dla wielu zapora nie do przebycia. Rzeczywistość filmów akcji i przygodowych książek odarta zostaje z romantyzmu. Zamiast karabinu na "dzień dobry" dostaje się miotłę i szmatę. Tak wygląda pierwszy odsiew.




KONTRAKT:



Kilkanaście arkuszy kredowego papieru, wsadzonych do teczki. Na okładce teczki narodowość ochotnika, jego nowe imię i nazwisko.
Kontrakt, który podpisuje każdy kandydat na legionistę już w kilka dni od wstąpienia.

Na arkuszach spisane są podstawowe zasady umowy pomiędzy Legią Cudzoziemską, a osobą, która chce w niej służyć. Najważniejsze paragrafy są przetłumaczone na język ojczysty kandydata.

Do złożenia kilkanaście podpisów. Jedne prawdziwym imieniem i nazwiskiem, inne - wymyślonymi personaliami pod którymi służy się jako najemnik.

Rzecz jednak najważniejsza - kontrakt pozostaje bezwartościowym zbiorem makulatury do czasu, gdy nie podpisze go generał dowodzący Legią. Generalski podpis dostają ci, którzy przejdą przez całą selekcję.
Pierwszy kontrakt wiąże ochotnika z Legią na okres 5 lat. Na ten czas każdy zobowiązuje sie służyc Francji z "wiernością i honorem".
Zmiana tożsamości jest obowiązkowa na najbliższe lata służby. Po trzech latach można wrócić do swojego pierwotnego nazwiska.
Zasady kontraktu są twarde. Legionista nie może mieć żony, ani dzieci. Przez pierwsze 5 lat służby nie może mieć żadnej własności (oprócz osobistej) - nie może kupić sobie samochodu ani mieszkania.

Po 5 latach służby może otrzymać stały pobyt we Francji, a po 15 - wojskową emeryturę. Procent jednak cudzoziemców, którzy dosłużyli się emerytury w Legii jest znikomy. Tak długo mało kto jest w stanie wytrzymać.


POLACY IDĄ DO LEGII:



Szósta wieczorem, pora posiłku. Przestronna wojskowa jadalnia, stuosobowa na oko kolejka do lady, przy której kucharz wydaje tace z obiadem. Ochotnicy w czarnych koszulkach czekają cierpliwie, Legioniści w mundurach polowych mogą wchodzić poza kolejnością. Ci, którzy dostali już swoje porcje, siadają przy stołach, i zabierają się za jedzenie.
Jadalnia to przyjemne miejsce. Na ścianach zdjęcia z egzotycznych krajów. Palmy, czarnoskóre kobiety i trenujący, uzbrojeni po zęby żołnierze to dominująca tematyka zdjęć.

W tle dudni francuska muzyka pop. Przy stolikach rozmowy. Chwila relaksu, lecz nie za długa. Gdy podoficer dowodzący sekcją zje swój posiłek, daje sygnał do wyjścia i zbiórki przed budynkiem. Wtedy wszyscy (oprócz tych, co dopiero przyjechali i jeszcze nie połapali sie w realiach) pospiesznie wychodzą. Maruderów czeka łapanka do pracy przy zmywaniu naczyń, a tego nikt nie lubi. W końcu nie z tym się kojarzy służba legionisty.
Łatwo znajduję stół Polaków. Już z daleka słychać często powtarzające się w rozmowach słowo "k***a''.
S., ciemnowłosy warszawiak, jest w Aubagne najdłużej z ośmiu Polaków - 3 tygodnie. Do selekcji podchodzi drugi raz. Próbowal już rok wcześniej - przeszedł wszystkie etapy, lecz został odrzucony z braku miejsc, i wrócił do Polski z odroczeniem na minimum 6 miesięcy. Po tym czasie miał możliwość kolejnej próby. Skorzystał. Jest zdecydowany zostać Legionistą, i prawdopodobnie tym razem mu sie uda. Za dwa dni sie to okaże, lecz już mu mówiono, że ma 95 procent szans.
- Od dziecka interesowałem się wojskiem - mówi S. - w Polsce skończyłem liceum o profilu wojskowym, potem służylem w wojsku przez 1,5 roku. Ale szans na karierę w polskiej armii dla siebie nie widziałem. Spróbowałem w Legii, ale z braku miejsc dostałem odroczkę. Wróciłem do Polski, w Warszawie znalazłem pracę w firmie. 3 tysiące złotych na rękę, samochód i komórka gratis. Nie było źle. Niejeden rodak by pozazdrościł, co? Ale to nie było to, co chcę w życiu robić. Wziąłem urlop, przyjechałem spróbować jeszcze raz w Aubagne. Mam nadzieję, że w tym tygodniu sie rozstrzygnie czy mnie biorą, czy nie, bo mi się niedługo urlop w Polsce kończy. Czego szukam w Legii? Na pewno nie pieniędzy. W Legii pieniędzy nie ma. Po prostu odpowiada mi styl życia, jaki Legia oferuje. Siła Legii nie leży w tym, że ma świetny sprzęt i szkolenia, a w twardości żolnierzy. W tym, że legioniście każą przejść 600 kilometrów, i on przejdzie, i na końcu wejdzie do walki tak pełen sił i zapału, jakby dopiero co wrócił z urlopu. To mi sie właśnie podoba. To chcę robić. I chcę szybko awansować.
A., 24-latek o sympatycznej twarzy i specyficznej mowie - "k***a" to co drugie jego słowo.
- Mój brat jest w Legii od 9 lat. Na początku był komandosem w 2REP, ale teraz to już zupełnie co innego - awansował, mieszka poza jednostką, ma żonę i dziecko. Nie jest już w "Combacie" (jednostce bojowej), tylko w ekipie od spraw technicznych, taki mechanik. Dla niego Legia to jak normalna praca, idzie o 8:00, wraca o 16:00 na obiad do domu. Żadne tam Rambo ani nic takiego. A ja? Ze mną to jakby tradycja rodzinna. Chcę trafić do "Combatu", zrobić tu karierę. A potem to się zobaczy.

H., na oko miłośnik sportów siłowych, 100 kilo wagi, jest tu od tygodnia, ale już ma dość. Zaciągnął się trochę przypadkiem, po drodze gdy wracał z wakacji w Hiszpanii. Znalazł punkt werbunkowy w Marsylii. Z budki telefonicznej naprzeciwko zadzwonił do Polski, i pożegnał się z dziewczyną.

- Jak to baba, płakała - mówi z uśmiechem, mieszając widelcem frytki z sosem - ale się zdziwi, jak za tydzień wrócę do domu.

- Dlaczego chcesz wrócić?
kizlaczek • 2013-06-27, 13:04  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (69 piw)
relakz napisał/a:

Chyba masz coś z głową, że ktoś to przeczyta



jak się zainteresuje to przeczyta
53
Siemano, założyłem konto na sadisticu, jako zauważyłem iż część z was lubi słowa pisane. Wrzucam fragmencik tekstu ,alegorycznego opowiadania o detektywie Judaszu, który rozwiązuje sprawy makabrycznych morderstw. Będzie w niej zawarte dużo metafor sytuacyjnych, odniesien,symboli odnoszących się do psychologii tłumu , ekonomii , polityki itd blabla. Hope you enjoy it.

PS . piszę dla siebie , w stanie lekkiej nietrzeźwości przeważnie. Szczere opinie mile widdziane, nawet te "wypie**alaj" . Piszę poszczególnymi scenami z różnych rozdziałów , bo wątki będą się przepplatały . Kiedy będę gotów i jesli spotkam się z zainteresowaniem tego klimatu (bo z poniższego fragmentu nic więcej nie poczujecie ) , będę wrzucał.

I . Ostatni Biały Człowiek

Leżący na nocnej szafce telefon przerwał ciszę bezksiężycowej nocy. Na czarnym jak smoła niebie nie sposób było dostrzec żadnej gwiazdy. Deszcz zacinał w szyby salonowych okien, strugi wody spełzały leniwie na parapet. Judasz nie bez trudu otworzył oczy , wsparł się na ramieniu i zlokalizował źródło hałasu.
- Halo. Ta. Zaraz będę.
Odrzucił telefon w kąt łóżka i przetarł zaspane oczy. Wczorajszy wieczór wciąż dawał o sobie znać.
Nieprzetrawiona jeszcze wódka ,kołysała się w żołądku. Oblizał suche usta , czując posmak alkoholu.
- Bogu dzięki, chociaż o tym wczoraj pomyślałem – pomyślał wyciągając z lodówki kojąco chłodny karton soku.
Podłoga mieszkania usłana była butelkami, jedna z nich , potraktowana sążnym kopniakiem rozbiła się na ścianie salonu.
- k***a daj już spać ! – dobiegł uprzedzony trzema stuknięciami głos zza ściany – Ludzie rano wstają do pracy !
-Taa –westchnął detektyw łapczywie pociągając z butelki.
Jeden rzut oka na mieszkanie pozwalał stwierdzić kilka faktów o jego lokatorze. Kawalerka sama w sobie była dość dobrze usytuowana i urządzona. Jednakże w połączonym z aneksem kuchennym salonie panował zupełnie inny klimat. Lokum było mroczne , dym z tlącego się papierosa ukazywał się napotkawszy jedyne źródło światła – okap nad barem. Nocny hałas postawił na nogi również drugiego lokatora mieszkania, który patrolując kuchnię nie omieszkał upomnieć się o jedzenie. Judasz napełnił różową miskę karmą.
- Tylko nie zeżryj wszystkiego na raz, nie wiem kiedy wrócę. – skwitował.
Judasz nie przyjmował zbyt często gości. A przynajmniej nie zapraszał nikogo na herbatę czy kawę. Nie odwiedzała go raczej kobieta z rodzaju tych kobiet, które zabiera się na spacer , do kina , czy na koncert. Takim kobietom kupuje się kwiaty , zamieszkuje razem i zakłada rodzinę, zabiera się na święta do rodziców. Apatycznego i leniwego mężczyznę stać było co najwyżej na spotkaną w klubie małolatę. Taka też uprzedniego wieczoru , upojona alkoholem niczym świnia paszą , w stylu kopciuszka zostawiła wiszące wdzięcznie na oparciu fotela pończochy.

Wsi spokojna, wsi wesoła...

Anonymous • 2013-06-18, 18:30
171
Oto kolejna (i z jakże sadystyczną puentą) historia blogera i10.

Enjoy! :mrgreen:

Jakoś tak przed długim weekendem rodzina najmilszej zaprosiła nas na wieś.
- Ale po co? - zaprotestowałem. - Mamy Facebooka, niech mi wyślą zaproszenie do znajomych, a ja kliknę, że lubię to, czy coś. Nie wystarczy?
Kilkadziesiąt minut później wykład pod roboczym tytułem "i10 jako przykład ohydnej postawy mogącej łatwo zdestabilizować związek" dobiegał końca a mi w tym czasie udało się wypowiedzieć tylko cztery zdania. Wszystkie cztery brzmiały "Ale" chociaż w planach miałem nieco dłuższe.
- Ale co? - w końcu do niej dotarło, że nieporadnie usiłuję podłączyć się do dyskusji.
- Ale ja nie mam nic przeciwko. Ok, dobrze, pojedziemy. Świetnie. - szczerość i ogromne zainteresowanie w moim głosie zdecydowanie i stanowczo się nie pojawiły.
- Przecież ty nie chcesz jechać. Czemu nie chcesz jechać? Nie chcesz poznać mojej rodziny? – zrobiła usta w podkówkę, oho, będzie foch.
- Ej, no coooś ty, bardzo chcę. Ale wiesz, wieś to jednak wieś - rzucam mądrością. - Musielibyśmy zabrać psa. I na pewno zaatakuje nas jakieś dzikie zwierzę. Wściekły byk lub baran.
- Sam jesteś baran. Ciocia z wujkiem są już starsi i nie mają zwierząt. Może tylko kury. Lub kaczki.
- I kwiatki mogą zwiędnąć - teraz to chwytam się brzytwy, powiedziałbym że mam pilną pracę, ale jaką pracę? Pilne wysyłanie CV?
- Jakie kwiatki? – miła rozejrzała się po pustych parapetach.
- Piękne kwiatki, które zamówiłem i zamierzałem ci właśnie o nich opowiedzieć.
- Nie kombinuj. Jak się nie zgodzisz to będziesz świnia i w życiu się do ciebie nie odezwę. A jak się zgodzisz to po powrocie pogram z tobą w xboxa.
No kto by chciał być świnia? Poza tym uwielbiam ogrywać najmilszą w xboxa, więc się zgodziłem.

Następnego dnia nic nie wykombinowałem więc wieczorem spakowałem rzeczy i byłem gotowy do wyjazdu a najmilsza przeglądała mój bagaż, żeby dopakować swoje suszarki czy mikrofalówki, czy coś tam.
- Kochanie, nie musisz brać namiotu. Będziemy na wsi, to nie to samo co w dżungli. Ciocia z wujkiem mają domek. Z łóżkami mają, śpiwora też nie bierz. Po co ci saperka?
- Jakbym musiał dokopać się do wody albo zrobić okop.
Ukochana popukawszy się w piękne czoło wyjaśniła mi, że na wsiach są wodociągi, jest kanalizacja, może nie na wszystkich, ale na tej akurat tak. I że nie ma najmniejszej szansy, żebyśmy musieli przemykać okopami ukrywając się przed atakiem rozsierdzonych tubylców z widłami i kosami.
- Ty, i10? A ty w ogóle byłeś kiedyś na wsi?
- Oczywiście. Jestem wiejski chłopak.
No nie do końca. Jasne, że bywałem na wsiach, ale tej samej zasadzie co bywałem schwytany przez kontrolę biletów. Czyli: w dzieciństwie, rzadko i jak tylko była możliwość - zwiewałem. Od osiągnięcia pełnoletności prawie nigdy. Zresztą dzieciństwa nie powinienem liczyć, bo niewiele z niego pamiętam, a to co pamiętam, to żeby trzymać się z daleka od studni, krów z nagłą sraczką, samozapalających się worków z saletrą amonową, wyglądających na wytrzymałe stert obornika, wyglądających na wytrzymałe desek z których zrobiono dach stodoły, leżących na ziemi grabi, grabi opartych o mur, stawów służących wieśniakom do przechowywania blachy, rżysk, pszczół pojedynczych i zgrupowanych w ulach, nieoznakowanych pól kukurydzy a także drobiu marki indyk.
Moim zdaniem najlepiej trzymać się z daleka od tej całej wsi.
Prawdę mówiąc, bardziej staram się zapomnieć swoje wiejskie wspomnienia niż je roztrząsać.
- To świetnie. Ciocia z wujkiem się ucieszą, że jesteś taki wiejski chłopak.
I zadzwoniła do nich, żeby potwierdzić przyjazd, a oni ucieszyli się jakby było z czego.
Ale ja nie podzielałem ich radości i gdy później, przed snem, zastanawiałem się ile bym dostał za wynalezienie antygrawitacji, miałem raczej ponure myśli przez co niczego nie wynalazłem a na dodatek śniły mi się bzdury.

W piątek pogoda była okropna, bo piękna - nic, kurna tylko podróżować. „Gdybyśmy jechali na ryby, prawdopodobnie obudziłoby nas tornado – pomyślałem sobie – ale akurat dzisiaj musi być cholernie ślicznie”.
Po drodze na wieś nie złapaliśmy gumy, nie skończyła nam się benzyna, nie udało mi się zmylić drogi ani nie potrąciliśmy dzika*.
Bo pojechaliśmy pociągiem.
Jasne, że chciałem jechać samochodem, jednak ukochana powiedziała:
- Samochodem? Kochanie, no chodź pojedziemy pociągiem, będzie bardzo romantycznie - więc odbyliśmy bardzo romantyczną podróż donikąd Polskimi Kolejami Państwowymi. I tu spotkało mnie miłe zaskoczenie.
Pociąg był punktualny, obsługa miła, towarzystwo liczebnie skromne, z wyglądu sympatyczne zaś wagon posprzątany i błyszczący. Nawet trochę mi było szkoda, jak się zaczął palić pod koniec drogi.


Zaalarmowany maszynista zatrzymał pociąg i zamiast gaśnicy przyniósł taki duży młotek, którym począł opukiwać (że stukać, nie że polewać) miejsce, z którego pociąg wypuszczał dym. Czyli podwozie, ponieważ pociąg był elektroniczny i z wierzchu dymu żadnego nie wypuszczał.
Niekonwencjonalną metodę gaszenia pożaru maszynista objaśnił koniecznością odblokowania hamulca, który zablokował się z czymśtam.
- Cośtam się często blokuje - wyjaśnił - i wtedy leci dym i śmierdzi. Nic wielkiego, trzeba popukać i chwilę poczekać.
Wykorzystując przerwę w podróży chciałem pobiec do lasu za uciekającą Zmorą, lecz wredny pies - zdrajca, nie zechciał wyrwać mi się z ręki i umknąć, abym mógł natychmiast rzucić się w pościg, tylko wrednie siedział spokojnie przy mojej nodze i oblizywał się po mordzie.
- Kochanie zobacz, pies jest głodny, może powinniśmy wracać, bo nam tu zdechnie? – zaproponowałem smętnie, bo bez nadziei na sensowny efekt.
Osiągnąłem tyle, że kochanie przyniosła psu przysmaczek, a mi nędzną, małą kanapkę i napój. Pies zeżarł przysmaczek nie spuszczając oczu z kanapki, toteż wykorzystując moment, gdy maszynista przyciągnął uwagę zebranych, waląc się młotkiem w piszczel, rzuciłem kanapkę za siebie i nie ruszając ustami wymamrotałem "Zmora masz". Głupi pies nawet nie drgnął, kanapka wpadła w błoto dzięki czemu do końca podróży, przez całe dziewięć minut głodowałem. Czułem, że jeszcze chwila i z głodu dostanę halucynacji a następnie umrę. Najmilsza, z którą podzieliłem się swoimi przemyśleniami powiedziała, żebym się z łaski swojej nie wydurniał, co uraziło mnie okrutnie więc zamilkłem.

Jak zostało napisane, na stację będącą naszym (akurat, bo naszym) celem dojechaliśmy parę minut później.
Do miejsca docelowego czekał nas półgodzinny spacer, w trakcie którego nie wydarzyło się nic ciekawego, może tylko to, że po drodze spotkaliśmy prawdziwego tubylca - wieśniaka, któremu najmilsza powiedziała "Dzień dobry" a on po polsku odpowiedział "Dzień dobry".
Później na polu zobaczyliśmy żywą krowę, która miała nonsensowny, czarno-biały kolor i której właściciel zapomniał zawiesić jej na szyi dzwonka. Zmora krowę obszczekała odważnie, a krowa udawała głuchą. Dzielny pies, głupi ale dzielny.


I w końcu dotarliśmy na miejsce, wieś miała może osiem, może dziesięć domów na krzyż, przez środek wsi szła droga, na początku przy drodze stał wspomniany krzyż, "a więc - pomyślałem - mieszkają tu religijni ludzie".
Byliśmy na skraju znanej cywilizacji. Trzydzieści dwa tysiące metrów od Łodzi. Dalej był już tylko Sieradz.

Obejście wujostwa składało się z wielkiego, czerwonego ceglanego domu, z drewnianej stodoły (pamiętać, żeby nie włazić!) i z budynku gospodarczego. Wszystko przy wielkim frontowym podwórzu - jak u Simaka. Oczami wyobraźni widziałem jak Zmora przynosi wykopaną gdzieś łapę dinozaura.
Ciocia Jadzia i wujek Janusz - ludzie pod siedemdziesiątkę powitali nas na schodach zwanych z wiejska gankiem. Ócz mych źrenica przedstawiła mnie, ja cmoknąłem ciocię w rękę, z wujkiem zrobiliśmy niedźwiedzia i po swojskim "wchodźta, wchodźta", weszliśmy do domu.
Dom jak to dom. Bardzo przyjemny, a co różniło go od mieszkania w Łodzi to absolutna cisza.
Nic nie brzęczało, nie przejeżdżały samochody, sąsiedzi nie wiercili dziur, nie oglądali telewizji, dzieci sąsiadów nie krzyczały i nie rzucały przedmiotami w ziemię.
Dlatego bardzo wyraźnie słychać było gdakanie czającej się gdzieś za drzwiami kury. Bardzo konsekwentne "ko!".


- Jak podróż (ko!)? - zapytała ciocia Jadzia.
- Znośna - odpowiedziała miła. - Hamulce się w pociągu (ko!) zapaliły i mieliśmy postój (ko!) tu niedaleko.
- (ko!)Zawsze się tam grzejo - oznajmił wujek - stare (ko!) pociungi puszczajo.
- Wyglądał (ko!) na nowy - wtrąciłem.
- Bo przemalowali (ko!) . Siadajta do stołu. Dzisiaj jest (ko!) gulosz, ale jutro - spojrzał stronę wejścia - będzie rosół (ko!!?)


Rozpakowaliśmy się, zjedliśmy obiad, palce lizać, wujek Janusz pokazał mi obejście, nic mnie nie ugryzło, nie spadło na mnie, nie pokaleczyło, niczego nie podpaliłem ani nie zawaliłem żadnego budynku.
Za stodołą wujek pokazał na pole, machnął ręką i powiedział:
- A to jest nasz sunsiad.
- Pole sunsiada - pokiwałem głową.
- Nie, sunsiad. Wpadł chop do rozdrabniarki i go porozrzucało - wujek zapatrzył się w dal - po całym polu. Sporo czynści nigdy nie znaleźli. Dziesinć lat temu. Piękna śmierć.
Zamyśliłem się nad różnicą między wiejskim i miejskim wyobrażeniem pięknej śmierci i w sumie musiałbym przyznać wujkowi Januszowi rację. Sąsiad leży sobie porozrzucany po polu, a jeśli mnie rąbnie któregoś dnia autobus linii 58 - szanse, że ktoś kiedyś pokaże skrzyżowanie Piłsudskiego z Piotrkowską i powie "a tu samochody rozjeździły starego i10, kilku kawałków nigdy nie udało się odnaleźć" są raczej niewielkie. Facet stał się częścią tego, co kochał, mi to nie będzie dane, hmm.. chyba, żeby najmilsza ze Zmorą mnie zjadły..? Otrząsnąłem się:
- A co tu rośnie panie Januszu - pokazałem na rosnącą roślinność - żyto?
Żeby nie było, że się nie znam, rozumiecie, miła przedstawiła mnie jako człowieka ze wsią obeznanego.
- To są, i10, kartofle.
Wujek zamyślił się i pokiwał głową, ja też pokiwałem głową. I tak sobie trochę pokiwaliśmy głowami wpatrzeni w dal, fajna sprawa, bardzo relaksująca, ludzie powinni częściej kiwać głową wpatrzeni w dal. Z drugiej strony, jakby człowiek w mieście tak sobie kiwał głową wpatrzony w dal to po chwili by go coś przejechało.
- To chodźmy i10, wódeczki się napijemy, pogadomy. I możesz mi mówić Janusz - powiedział wujek Janusz.
Więc poszliśmy do domu. A przed wejściem na tak zwany ganek, kura wlazła mi pod nogi, rąbnąłem łbem w wystający gzyms i rozbiłem głowę.

- Nie patrzy jak chodzi – powiedziała miła godzinę później, poprawiając odlepiający się plaster na moim czole – to jego wina.
- To nie jego wina – powiedział po kilku minutach Janusz rozlewając wódkę do kieliszków – kuroczok odciugnął uwagę chopoka.
- To nie jego wina – powiedziała ciocia parę chwil potem, stawiając na stole miskę gulaszu – o ten gzyms niejeden już rąbnął głową. Mówiłam ci Januszku, zrobiłeś chodnik za blisko ściany.
- To moja wina - powiedziałem jakiś czas później podnosząc któryś z kolei kieliszek – krzywo szedłem.
- ko! – dodała z podwórka ironicznie kura.
Janusz spojrzał na mnie.
- i10, chcesz oskubać kurczaka?
Wypiliśmy pół litra na dwóch, bo najmilsza raczej udawała niż piła, ciocia nie udawała, po prostu nie piła. Piliśmy samogon, ale pół litra na dwóch to przecież tyle co nic. Byłem więc całkowicie trzeźwy gdy odpowiedziałem:
- No pewnie.
- To oskubiesz rano?
- Co chłopak będzie skubał – wtrąciła mądrze ciocia – ja złapię i oskubię.
- Niech oskubie ciociu, zobaczymy czy umie – postanowiła dolać oliwy do ognia najmilsza.
- No to rano się zdziwisz, kochanie – oświadczyłem dumnie wypinając pierś przez co złapał mnie kaszel całkowicie psując efekt.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, już przy kawie, porozmawialiśmy, ja powiedziałem, że wieś jest śliczna, że krajobraz, że cisza (ko!), tylko że brak internetu może doskwierać. Wtedy Janusz pokazał mi gdzie stoi router i podał hasło do wi-fi. Zmierzyłem najmilszą spojrzeniem osoby cierpiącej na zapalenie spojówek a ona wzruszyła ramionami i powiedziała, że i tak nie wzięliśmy laptopa. Na co ciocia z pokoju obok przyniosła Toshibę a ponieważ „i tak miała właśnie sprawdzić fejsa” – wysłała nam zaproszenie do znajomych.
Obiecałem potwierdzić zaraz po powrocie do Łodzi i poszliśmy spać.

Rano wstałem wcześnie rano, bez śladów kaca, przecież po bimbrze nie ma kaca. Rozbita głowa też mnie nie bolała, choć dobrze mi zrobi jeśli w najbliższym czasie nie będę nią uderzał w żadne gzymsy. Poszedłem wyprowadzić psa, bo nędznik nie chciał spać na dworzu, tylko z nami w tak zwanej izbie. Później razem z psem złapaliśmy kurczaka, co nie było łatwe, ale przynosło wiele radości, choć nie kurczakowi. Następnie, oskubałem go, co było jeszcze trudniejsze bo robiłem tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Szczerze powiem, że to mnóstwo skubania, palce mnie później bolały przez tydzień. Pies miał frajdę, ganiał za piórami. Potem jak towarzystwo się obudziło, przyniosłem i pokazałem im swoje dzieło i wszyscy byli zaskoczeni tym że sobie poradziłem i tym, że oskubałem kurczaka sąsiadów zamiast naszego gdaczącego.
- Nie poznałem, który jest który (ko!) – próbowałem się tłumaczyć. - Ten też (ko!) gdakał, jak Zmora go ganiała.
Na to ciocia powiedziała, że chociaż oskubałem kurczaka (ko!) sąsiadów, zamiast tego (ko!) ich gdaczącego to nic nie szkodzi, bo sąsiedzi to bardzo mili ludzie i nie będą mieli (ko!) żalu.
Poszliśmy z miłą i ze Zmorą pospacerować po okolicy. Płaskiej, cichej i nudnej, gdzieniegdzie usianej krową. Krajobraz bardzo się podobał Zmorze a mi trochę mniej, choć jego wielkim atutem było, trzeba przyznać, że mnie ani razu nie zaatakował więc może nie ma co narzekać. Jak wróciliśmy to akurat ciocia Jadzia zrobiła rosół, palce lizać, od razu można poznać, że z dobrze oskubanego kurczaka.
- I przede wszystkim, nie tuczy - zażartowałem, ale jakoś nikt się nie śmiał.
A po obiedzie pożegnaliśmy się, było miło, cmok, cmok, (ko!) i wróciliśmy do domu.

Przyznam, że się myliłem, wyjazd był fajny a wieś jest spoko.
W domu miła gra sobie w xboxa. Sama gra, bo mi od skubania w palcach zrobiły się zakwasy jak nigdy w życiu. Znienawidziłem ubrania zapinane na guziki, papierosa podnoszę oburącz nadgarstkami, szczoteczką, którą też muszę operować oburącz mało sobie zębów nie wybiłem a już na pewno nie jestem w stanie naciskać przycisków kontrolera gry.
Ołówkiem trzymanym w zębach zaakceptowałem zaproszenie Jadzi i Janusza na Facebooku, chociaż chyba na razie nie będą nas zapraszali do siebie. Przez telefon powiedzieli najmilszej, że jestem niezwykle, wręcz dziwnie "miastowy". Ukochana mówi, żebym się nie przejmował, po prostu wstrząsnął nimi widok żywego łysego kurczaka sąsiadów.


Zaj***ne wiadomo skąd...

Podobało się? Nie? To scrolluj dalej.

W poszukiwaniu diagnozy

hrust • 2013-06-07, 12:08
180
Chciałem się z wami podzielić historia jaka obecnie się dzieję w moim życiu i wrażeniami o naszej „służbie zdrowia”.
Pisane w emocjach :)

UWAGA DŁUGIE!

Historia zaczęła się jakieś 2 tygodnie temu i dzieje się do dzisiaj w miejscowości X.

Wracam sobie w niedziele do mieszkania, na weekendzie miałem imprezę firmową w innej miejscowości. Z wyjazdu wracam skacowany i wymęczony jak „koń po westernie”, ale w drodze powrotnej pocieszam się, że moja luba czeka na mnie na mieszkaniu i że sobie z nią wypocę kaca :D
Wchodzę do domu – myślę sobie pewnie w kuchni siedzi obiad mi gotuje, a tu zonk, nie ma jej. Wołam, szukam, nie ma niewiasty. Patrzę w sypialni, a tam jakiś kołtun pościeli na łóżku się rusza i jeszcze wydaje jakieś dźwięki!
- heeeeeejj wróóciiiiłeśś…. – dobiega jak z zaświatów. Toż to głos mej wybranki, ale jakiś taki przydżumiony.
- no jestem, co Ci jest?
- gorączkę mam i źle się czuję.
- ile masz tej gorączki? zażyłaś coś?
- 39 stopni i tak zażyłam .
- aha to dobrze, śpij sobie – i na tym rozmowa się zakończyła. Poszedłem do kuchni coś wszamać i walnąłem się później koło niej z zamiarem udania się w kimono. Ciężko mi było zasnąć bo rozgrzana była jak nigdy – szkoda, że nie z mojego powodu.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy:

Kolejne dni nie przynosiły poprawy, ba było jeszcze gorzej spuchły jej węzły chłonne i wyglądała jak chomik – dla mnie śmieszne dla niej mniej, więc w końcu przestałem się śmiać i jej mówię:
– do lekarza – no i poszła.

Poszła… ale do ośrodka z NFZ:
Przy rejestracji kolejka – standard zawsze tak jest, ktoś chce się wpie**olić w kolejkę też norma, teraz najtrudniejsze trzeba rozmawiać przy okienku, tam siedzi stara pukwa zmęczona życiem bo cały czas robi łaskę, że z kimś gada. No i zaczynają się hasła typu:
- czego? A do kogo? A jest pani zarejestrowana ? – nie k***a po to stoję przy okienku!
- a bo to trzeba deklarację wypełnić i wybrać lekarza
- ale ja tutaj jestem pierwszy raz nie znam lekarzy (zmieniliśmy miasto)
- to niech sobie pani wybierze kogoś z listy – Tak jeszcze wtrącę, po jakiego ch*ja są te deklaracje ja się pytam? i komu to potrzebne? No nie ważne, wpisała jakąś panią doktor idzie do kolejki. Tutaj się dopiero zaczyna, na krzesełkach sam geriavit – już wiadomo gdzie jeżdżą ciągle w tych autobusach i tramwajach, zagadują – chcą usłyszeć historię twojego życia. Z grzeczności i szacunku coś tam opowiada. Przychodzi do wizyty:

Lekarka stara baba jedna z wielu w przychodni : badanie typu: „boli panią noga? – tak – to nie ruszać” w końcu pada wyrok – grypa – antybiotyk i Polopiryna. Polopiryna? Z mojego doświadczenia ch*ja warta no ale dobra.

Minęły 2 dni jest jeszcze gorzej (niech żyje Polopiryna! - nic gorączki Ci nie zbija) idziemy na pogotowie tam jakiś śliczny młody doktorek. Opowiadamy co się dzieję, że nic nie pomaga, że może jakieś skierowanie na badania, cokolwiek? Badanie było… się zaczęło tak, że dał jej termometr i wyszedł na 10 min rwać pielęgniarki – noż k***a! Wraca, jest diagnoza (Eureka!) - ma pani gorączkę! Przepisał NOWY antybiotyk – tamten odstawić i zmienił Polopirynę (hurra!) na coś innego.

Tutaj napiszę, że na necie zacząłem szukać co jej może być i mi wyszło po objawach, że to może być mononukleoza, takie gówno co to na to nie ma lekarstwa można tylko zbijać gorączkę, aż się organizm sam wyleczy i uodporni.

Kolejne 2 dni dalej ch*jnia, ja już powoli wytrzymać nie mogę i mówię:
- idź do prywatnego zapłacimy i będziemy mieć pewność czy to mono!
- zadzwonię do mamy – tutaj nastąpił u mnie opad wszystkich części ciała.

Mamusia złota kobieta kazała iść znowu do tej przychodni do tej samej co na początku pani doktor! No złota rada od złotej kobiety. A ta moja głupia – chyba od tej gorączki – poszła! Pani doktor nie chciała słuchać o mononukleozie(podejrzewam, że ostatni raz spotkała się z tą nazwą na studiach w 1921 roku) wypisała skierowanie do laryngologa na spuchnięte węzły chłonne i zapisała 3 kolejny już antybiotyk i uwaga POLOPIRYNĘ! Kuuurrrwaaa mać!

Na następny dzień u pani laryngolog (udało się bez kolejki dostać - cud):
- nie wiem co pani jest – przynajmniej szczera – ale to na pewno nie mononukleoza to się zaczyna od anginy – hmm... taka ciekawostka nigdzie o tym nie wyczytałem w necie, ale co tam może internet się myli, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz.

Kolejny minął dzień, moja lepsza połówka żyje od jednej tabletki do drugiej, a gorączka ciągle jest. Teraz to się wk***iłem już nie na żarty na moją wybrankę, że uparta i nie chce iść prywatnie, w końcu po burzliwych pertraktacjach poszła.

110 zł wizyta + 30 zł badanie krwi i moczu. Wynik: podejrzenie mononukleozy i skierowanie do szpitala.

Przyjęli nas w ten sam dzień. Uważam to za sukces, już tłumaczę dlaczego, w przeszłości moją bratową 2 razy w tym samym, samiusieńkim szpitalu nie chcieli przyjąć: raz jak było zagrożenie dla ciąży (prawie poroniła), drugi raz jak praktycznie przestała widzieć na oczy przez zakażenie bakterią – w obu przypadkach miała skierowanie, no ale co zrobić – taki szpital.

Muszę powiedzieć, że absurd jaki nas spotkał przy rejestracji był zaskakujący. Musieliśmy łazić w tę i z powrotem między budynkami wydziałów dobre kilkadziesiąt metrów, a chciałbym napomknąć, że ona(ta chora moja luba) już była tak osłabiona, że prawie ją niosłem. Dlaczego tak chodziliśmy?
Bo ja głupi myślałem, że jak się ma skierowanie na odział zakaźny to trzeba iść na ten odział. No ale uwaga - NIE! Najpierw trzeba iść na SOR, wejść do poczekalni, gdzie siedzą ludzie z przeróżnymi chorobami zakaźnymi i się zarejestrować KOMPUTEROWO i wrócić na oddział (Dlaczego tego nie można zrobić na oddziale? do dziś nie wiem.)Tak sobie myślę – no dobra my jakoś pójdziemy, ale jakby ktoś był sam i praktycznie mdlał to co wtedy? Albo jakby nie miał nogi? Eee… na pewno by pomogli… NA PEWNO?!

Mała dygresja: jak stałem przy okienku jakaś babka zwróciła uwagę dyskretnie pielęgniarce, że pan, który jest strasznie żółty i ma żółtaczkę, siedzi w poczekalni i wszystkiego dotyka, może zarazić dzieci i innych dlatego powinno się go trochę odizolować, pani pielęgniarka jej powiedziała, że się nie da – to jest szpital i trzeba się z tym liczyć. Myślę sobie nie wiem, nie znam się, nie odzywam.

Już wtedy powoli ch*j mnie strzelał i zaczęło mnie kłuć coś tak z tyłu czaszki i pod językiem, i jakoś tak ręka mi lata, i nóż się w kieszeni otwiera. Zachowałem jednak spokój jak to robią mnisi tybetańscy.

Przy wejściu na odział stoi ochroniarz, ale niech was nie zmyli nazwa, on jest raczej odźwiernym bo niczego broń boże nie ochrania ani nic, tylko drzwi otwiera. Nie pyta się co wnosisz w torbie, plecaku, walizce, niczego nie sprawdza, nie legitymuje – zaufanie to podstawa, szczególnie w dzisiejszych jakże spokojnych latach.
Na mojej lubej przeprowadzono wywiad środowiskowy: co? gdzie? kiedy? i z kim? Ja stałem się jej mężem (najszybszy sakrament), żebym mógł się czegoś dowiedzieć o jej stanie i żeby nie było problemu z wizytami i poszliśmy wszyscy do jej nowego lokum.

Z plusów chodzenia po szpitalu: nie trzeba teraz nosić na butach worków, reklamówek czy kondomów – jak byłem poprzednio to jeszcze był obowiązek, więc myślę – rozwój!

Sale jak za PRL: 3 łóżka, jedno zajęte przez panią z WZW typ C (widocznie można mieszać chorych z różnymi chorobami zakaźnymi), szafki takie sprzed wojny – czyli tak samo jak x lat temu – tutaj brak rozwoju. Przy łóżkach nie ma przycisków do wzywania pielęgniarek bo po ch*j! Przecież można w nocy po ciemku z buta iść do ich pokoju, no albo się trzeba drzeć. Aaaa i jeszcze szmaty pod oknami bo przeciąg i na łóżku koło okna lepiej nie spać bo ciągnie.
Łazienka w pokoju – luksus. Jest też telewizor na złotówki, no ale co można w polskiej tv oglądać?

Zostawiłem ją tam bidule i do domu poszedłem pierwszy raz od kilkunastu dni się wyspać. Przezornie sprawdzam godziny odwiedzin: od 15.00 do 19.00? czemu tak nie wiem? Ludzie którzy pracują do 16, 17 to się nie nabędą ze swoimi bliskimi no cóż nie wnikam (Dzień później się okazało, że panie pielęgniarki przymykają oko na te godziny więc nie jest aż tak źle).

Przedwczoraj miała testy czy ma mononukleozę czy nie. Wyszedł negatywnie, ale pani doktor mówi, że to o niczym nie świadczy i może mieć mono. WTF? To co to za test? Nie wiem, nie znam się, nie odzywam.
Odwiedzam ją, pocieszam chce się czegoś dowiedzieć co jej jest i tu kolejna niespodzianka: lekarz który ją prowadzi może mi powiedzieć, a jego nie ma i będzie jutro. Dobra jest ok. 17 godzina może miała na rano. Coś mnie jednak tknęło i się pytam pielęgniarki:
- to pani nie wie co jej jest?
- no nie… – k***a sobie myślę, to skąd ma wiedzieć co jej może podać albo czego nie dawać?
Moja mnie ciągnie za rękaw bo wie, że zaraz zacznę coś głupiego mówić i idziemy do sali.

Później jak już poszedłem dzwoni do mnie luba w nocy, żebym jej termometr przyniósł. Co k***a?! Drewno do lasu będę nosił? Majaczy – pewnie z gorączki. Okazało się, że nie! Nie chcieli jej dawać leków bo im elektroniczny termometr nie pokazywał gorączki – tutaj kolejna niespodzianka jak się okazało później musiał być zepsuty bo miała 38 „z kreskami” i natychmiast wtedy jej coś dali na zbicie temperatury, zaraz po tym jak zaczęła się trząść pod pościelą z zimna i gorączki (Pościel składa się z koca - rocznik 95 i koca - rocznik 85 zawiniętego w poszewkę - ciepełko).

Kończąc, wczoraj znów u niej byłem i o dziwo dalej się kontrolowałem, chyba tylko dla niej, no ale muszę też oddać, że zaczęli się nią lepiej opiekować bo chyba stwierdzili, że nie udaje.
Dzisiaj jakąś godzinę temu lekarz powiedział – mononukleoza czyli internet się nie mylił i my też dobrze zakładaliśmy. Mimo wszystko wolelibyśmy grypę.
Poczekam jak wyjdzie i pójdziemy do tych wszystkich lekarzy, a zwłaszcza pani doktor z ośrodka NFZ i pani laryngolog, żeby im trochę gwoździa zabić, że można się bardziej przyłożyć i słuchać pacjenta co ma do powiedzenia, w końcu tu chodzi o zdrowie ludzi.

Moja luba musi jeszcze siedzieć w tym szpitalu przez kilka dni, bo jej siada wątroba, a ja? Ja jestem za prywatną służbą zdrowia.

P.S. Ta historia jest prawdziwa albo ja mam halucynacje z niedożywienia.
black88 • 2013-06-07, 12:27  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (41 piw)
Tyle leczyć, żeby por*chać. Nie lepiej nową se sprawić? :krejzi:

Joseph Conrad - Jądro Ciemności

Anonymous • 2013-05-02, 12:25
5


Cytat:

Anglia, koniec XIX wieku. Trzech gentlemanów słucha opowieści żeglarza włóczęgi Charliego Marlowa o jego wyprawie do Konga będącego wówczas kolonią belgijską. Podróż do placówki przedsiębiorstwa handlującego między innymi kością słoniową okazuje się wędrówką do tytułowego „jądra ciemności”, w otchłań własnej podświadomości i do granic zrozumienia. Wieńczące ją spotkanie z przerażającym i fascynującym Kurtzem, którego Marlow ma sprowadzić z powrotem do cywilizowanego świata, dokonuje ostatecznego przewartościowania jego myślenia.

Niepokojąco aktualnie brzmią dziś pytania stawiane przez Conrada - o prawo do przemocy w imię cywilizacji, o genezę zła, o tożsamość człowieka i obecność Innego w każdym z nas, a także o to, czy pewne doświadczenia są w ogóle wyrażalne. Być może dlatego dzieło to zainspirowało wielu dwudziestowiecznych pisarzy, a jego ekranowych adaptacji dokonali Werner Herzog i Francis Ford Coppola. Książka budzi do dziś wiele kontrowersji.





Teodor Józef Konrad Korzeniowski.



Słynne opowiadanie Conrada zainspirowało Francisa Forda Coppolę do nakręcenia "Czasu Apokalipsy"
(z popisowymi kreacjami Brando, M. Sheena, Duvalla i Hoppera) oraz twórców gry "Spec Ops: The Line".

Historia Wiktora

Nokia 3310 • 2013-01-20, 19:12
113
Z nudów wymyślam różne historie. Jedną z nich chciałbym się z Wami drodzy użytkownicy Sadistic'a podzielić:

Wiktor pochodził z małej wioski nieopodal Warszawy.
Mieszkał wraz z ojcem w starym domu. Dach dziurawy, grzyb na ścianach, wilgoć, brak bieżącej i ciepłej wody.
Wychodek, jak to na wsiach, znajdował się na zewnątrz.
Chłopak nie był lubiany, ani na wsi, ani w swojej szkole. Nie był też przystojny. Zmiany na skórze spowodowane wilgocią i grzybem nie pomagały mu w znalezieniu dziewczyny.
Geny matki sprawiły, że młodzieniec był bardzo otyły. Wszystkie te czynniki sprawiły, że Wiktor stał się odludkiem.
Prowadził swoją monotonną egzystencję w biedzie. Ojciec - Władysław, nie mógł dłużej znieść biedy. Brak ręki sprawił, że nie mógł znaleźć pracy.
Zaczął pić. Przepijał większość renty. Przez to w domu zaczynało brakować wszystkiego - od jedzenia po fundusze na opłaty.
Nie było pieniędzy na opał, więc mężczyźni poszli do lasu narąbać trochę drewna. Pech chciał, że leśniczy akurat miał obchód.
Mandat 3000zł. Ojciec wysłany na prace społeczne do miasta. Syn sam w domu z żywnością z PCK.
Ojciec nocował na mieście. Los zadecydował, że pewnej nocy zmarł.
Chłopak dowiedział się o tym dopiero tydzień później. Został sam. Nie miał rodziny, nie miał nikogo ani niczego.
Miał 16 lat, więc trafił do domu dziecka. Nawet tam był obiektem szyderstw. Dzieci pluły na niego, biły go, wyzywały.
Z powodu przeludnienia, opiekunowie nie mięli dla niego czasu. Był już gotów popełnić samobójstwo. Jednak nie zrobił tego.
Zebrał się do kupy i zaczął spędzać czas na nauce. 18 lat opuścił sierociniec. Zaczął pracować. Wziął się za swoją sylwetkę i wygląd.
Znalazł kobietę. Kochali się. Żyli normalnie. Pewnego dnia dowiedział się o odziedziczonym spadku. Otworzył firmę. Zainwestował pieniądze.
Pobrał się ze swoją ukochaną i mieli dwójkę dzieci. Żyli jak w raju, lecz zaczęły go prześladować dziwne głosy w głowie.
TO BYŁ SEN. Okazało się, że wszystko co wydawało się dla niego piękną historią było fikcją, a głosy które słyszał w głowie
były wyzwiskami ojca, który go właśnie gwałcił...
I tak kończy się historia chłopca z biednego domu nękanego przez ojca.

:amused:
haras1991 • 2013-01-20, 19:21  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (39 piw)
Trzymaj się Wiktor kiedyś będzie lepiej.