18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach

#grom

329


Mądre słowa mądrego człowieka.



było to wywalić
szer.Polucjan • 2013-08-26, 22:52  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (79 piw)
eS.Ka napisał/a:

Nie lubię jak wojskowi biorą się za politykę to nigdy niczego dobrego nie wróży.
Pozdrawiam



Tak? A moim zdaniem Polska nigdy źle nie wyszła na wladzy wojskowej, tylko na władzy pajaców ze wsi... Przykład marszałka Piłsudskiego. Jedyna opcja żeby było u nas dobrze to objęcie władzy właśnie przez wojskowego z jajami.

WETERANI 2013: O GROM-OWCU, KTÓRY WSZEDŁ NA MINĘ

Pan_Generał • 2013-08-26, 21:00
29
Tuż przed wyjściem na patrol oficer oglądał „Helikopter w ogniu”. Tam jest scena, w której trafiony amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół. – Po „moim” wybuchu wszystko trwało ułamki sekund. Eksplozja miny wyrzuciła mnie w powietrze. Może trudno w to uwierzyć, ale lecąc, przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? – wspomina oficer. Był drugim – po saperze z Brzegu, wtedy poruczniku Leszku Stępniu – Polakiem, który na misji w Afganistanie odniósł ciężkie rany.

Do Afganistanu 34-letni kapitan poleciał na początku czerwca 2002 r. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji, od dziesięciu lat służył w GROM-ie. Wcześniej zaliczył misje na Bałkanach. W 1997 r. brał udział m.in. zatrzymaniu, poszukiwanego za zbrodnie wojenne, Slavko Dokmanovicia - „Rzeźnika z Vukovaru”.



Po kilkunastu dniach pobytu w bazie Bagram, 25 czerwca nad ranem, patrol złożony z dwóch sekcji wyruszył na rekonesans. Komandosi mieli rozpoznać niewielką - jak na Afganistan - bo liczącą trzy tysiące metrów górę, oznaczoną na mapach jako K-6. Z jej szczytu można było kontrolować dolinę Panszir.

- W Afganistanie życie tętni w dolinach. Więc na takich szczytach talibowie montowali wyrzutnie rakietowe. Cała taka konstrukcja to zwykła rura i akumulator. Strzelało to z celnością do kilometra. Ale paraliżowało życie w dolinie. Chłopcy od nas już wcześniej znajdywali taki sprzęt – wspomina.

Noga jak galareta


Ponieważ góra była mocno ufortyfikowana, w czasie pierwszych walk w Afganistanie Amerykanie ostro ją bombardowali. Potem sklasyfikowano miejsce jako rozpoznane i nie zagrożone minami. Wszystkie powinny bowiem eksplodować w czasie bombardowań. Do tego teren był skalisty, trudny do zaminowania.

Jak się później okazało, niewielka mina przeciwpiechotna leżała między kamieniami.

Rekonesans przewidziano na jeden dzień. Żar lał się z nieba, termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Operatorzy szli szykiem ubezpieczonym. Po drodze znaleźli sporo śladów niedawnego pobytu ludzi.

- Na szczyt dotarliśmy w południe. Stąpaliśmy po niewielkich skałach. W ugrupowaniu byłem szósty. Na ten głaz stanęło pięciu kolegów. Ale patrole to taka rosyjska ruletka... Głaz się osunął ur*chamiając zapalnik miny. Wyleciałem w powietrze, przekoziołkowałem. Gdyby odrzuciło mnie w bok, spadłbym w przepaść. Kolega miał refleks i chwycił mnie w locie – oficer pamięta każdy szczegół. Tuż przed wyjściem na patrol oglądał film „Helikopter w ogniu”. Tam jest taka scena, jak w czasie walki amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół.

- W ułamku sekundy pomyślałem „stało się...”. Przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? Spadłem na kamienie. Krew tryskała jak z fontanny, noga wyglądała jak galareta. Dłoń miałem zmasakrowaną. W kilkudziesięciu miejscach ciało podziurawione odłamkami skały – pokazuje blizny po ranach.

Eksplozja zrzuciła mu plecak, zerwała but. Pozostali komandosi zalegli w szczelinach. Wybuch mógł być bowiem początkiem zasadzki. Rannym błyskawicznie zajęli się dwaj ratownicy medyczni.

- Jako pierwszy, błyskawicznie, zareagował „Żuku”, który kilka lat później, już jako cywil zginął w zasadzce w Bagdadzie. Udzielał pomocy nie zważając na to, że teren mógł być zaminowany, a w naszym kierunku niezidentyfikowani ludzie oddawali pojedyncze strzały... Jego zimna krew i pełny profesjonalizm zyskały uznanie nie tylko w oczach naszych żołnierzy – mówi oficer.

W czasie ćwiczeń nieraz przeklinał, gdy w pełnym oporządzeniu trzeba było wykonywać „pierwszą pomoc”. Ale po wypadku na K-6 błogosławił to szkolenie. Ani na moment nie stracił przytomności. Koledzy podali mu środki przeciwbólowe. - Za bardzo nie cierpiałem. Lekarze mi potem powiedzieli, że nogę – a przede wszystkim życie - zawdzięczam naszym ratownikom... – podkreśla ranny.

Szybko przyleciał śmigłowiec ratowniczy.

Żonie powiedzieli koledzy


Pierwszą operację w szpitalu w Bagram przeprowadziła ekipa amerykańskich chirurgów. Złamanie kości goleni prawej ustabilizowali aparatem Hoffman II, a rany skóry opracowali chirurgicznie.

Gdy oficer leżał na stole operacyjnym, do jego żony zadzwonili koledzy z sekcji: - Ona zawsze sprzeciwiała się mojej służbie. Jeszcze przed ślubem powiedziałem jej, że służę w GROM-ie. Co jakiś czas, na jakiś czas, znikałem z domu. Żona mogła się tylko modlić, żebym wrócił cały... Znajomi i rodzina nie mieli pojęcia, co robię.

Noc spędził w szpitalu w Bagram. Organizm był niestabilny. Następnego dnia, z grupą rannych Amerykanów, odesłano go do bazy w Ramstein. Ranny pamięta, że obok w samolocie leżała czarnoskóra Amerykanka z logistyki, która wbiła sobie śrubokręt w oko.

- Amerykanie mówili o mnie „Lucky Man” - „Szczęściarz”. Przychodzili poklepać mnie jak maskotkę. Mówili, ze będą mieli szczęście jak dotkną takiego gościa, co wszedł na minę i jest cały – uśmiecha się oficer.

W Ramstein już czekał polski samolot. Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku leżał w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie.

Złamanie na złamaniu

- Cały był poraniony. A lewa noga wyglądała, jakby została wkręcona w maszynkę do mięsa – wspomina lekarz, który się wtedy zajmował rannym.

Kolejne badania nie zostawiały złudzeń: uratowanie kończyny będzie graniczyło z cudem.

Eksplozja miny spowodowała otwarte, czwartego stopnia, wielomiejscowe złamanie kości piętowej lewej z przemieszczeniem odłamów oraz dużym ubytkiem skóry, wielomiejscowe złamanie kości podudzia łącznie ze stawem skokowym. Głębokie ubytki skórno-mięśniowe podudzia i pięty. To tylko w lewej nodze. Prawa noga i ręka też zostały poszatkowane odłamkami. Do tego oficer miał liczne otarcia i rany tłuczone oraz szarpane goleni i uda prawego. Rany tłuczone i szarpane ręki i przedramienia prawego. Do tego dochodziła rana szarpana skóry okolicy czołowej prawej. Można długo wymieniać drobniejsze obrażenia…

W trakcie pobytu w Wojskowym Instytucie Medycznym chorego wyrównano krążeniowo i oddechowo. Rany skóry zaopatrzono chirurgicznie.

4 lipca przeszedł operację. Wykorzystując trzy „druty K” chirurdzy wykonali repozycję i stabilizację złamania kości piętowej. Kilkanaście dni później przeprowadzili drugą operację. Wykonali wtedy korekcję ustawienia aparatu Hoffman II. Zdjęcia rentgenowskie wykazały zadowalające ustawienie odłamów kostnych.

Równolegle z ortopedami, rannym zajęci się medycy z Kliniki Chirurgii Plastycznej WIM. Po kawałku, systematycznie, rozległe ubytki skóry uzupełniali, stosując m.in. przeszczepy skóry pobranej od oficera. Po sześciu tygodniach pacjent został wypisany do domu.

Na szczęście rany zaczęły się goić prawidłowo. Zdecydowanie gorzej było ze złamaniami kości goleni i kości piętowej. Mijały kolejne miesiące leczenia, a kości nie chciały się zrastać.

W grudniu 2002 r. – gdy autor tego materiału poznał rannego - z nogi, owiniętej bandażami, ciągle wystawała skomplikowana konstrukcja z drutów ze stali nierdzewnej. Na nodze nadal brakowało płatów skóry.

Po ponad pół roku leczenia ortopedzi zdecydowali, że konieczna będzie kolejna, skomplikowana operacja. Pod koniec stycznia 2003 r. postanowili wykonać zabieg prowadzący do pobudzenia zrostu kości. Usunęli martwe fragmenty kości i w miejsca ubytków przeszczepili „gruz kostny”.

- Dla lekarzy byłem bardzo ciekawym przypadkiem. Rzadko się zdarza, żeby mieć całego pacjenta, poddanego tak dużemu działaniu materiału wybuchowego. Wdzięczny im jestem z całego serca. Dzięki nim nie tylko mam dwie nogi, ale jestem całkiem sprawny – podkreśla oficer.

Rannego operowali m.in. prof. Wojciech Marczyński, dr Piotr Piekarczyk i dr Marcin Wojtkowski.

Niestety specjaliści systematycznie przesuwali datę zakończenia leczenia.

W sumie ranny przeszedł jedenaście operacji: trzy ortopedyczne, resztę w Klinice Chirurgii Plastycznej. Samo leczenie trwało dwa lata. Odbywało się w WIM oraz innych miejscach. Setki godzin zajęły konsultacje, tysiące - rehabilitacja.

Obecnie oficer powinien mieć jeszcze jedną operację plastyczną. – Ale to by wymagało wyłączenia się z pracy na jakieś pół roku. Operacja nie jest konieczna, więc na razie ją odkładam. Jestem pod stałą kontrolą szefa służby zdrowia naszej jednostki, który - pracując wcześniej w WIM - przeprowadził część operacji – opowiada weteran.

Wuef zaliczony na „cztery”

- Już w samolocie do Polski postanowiłem, że zadziwię lekarzy i szybko dojdę do sprawności. Nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie tego, że stracę nogę. Silna wola i nadzieja bardzo pomaga w takich sytuacjach – przekonuje.

Z wielkim zapałem współpracował z lekarzami i rehabilitantami, dodatkowo sam ćwiczył w domu.

W 2005 r. formalnie wrócił do jednostki. Ponieważ jednak rehabilitacja nadal trwała, to faktyczny powrót nastąpił dopiero w 2007 r. Pierwszy egzamin z wychowania fizycznego, zdał na ocenę dobrą. A trzeba pamiętać, że to „najcięższy wuef w całej armii”, z normami dla żołnierzy jednostek specjalnych.

W 2006 r. znalazł się wśród pierwszych ośmiu żołnierzy odznaczonych Orderem Krzyża Wojskowego. Prezydent RP powołał go też w skład kapituły przyznającej to najwyższe współczesne odznaczenie bojowe.

- Po powrocie musiałem się pożegnać z zespołem bojowym, trafiłem do szkoleniówki. Przed wypadkiem byłem w wielu groźniejszych sytuacjach na ćwiczeniach. Brałem udział w operacjach o wiele bardziej skomplikowanych, niż ta w Afganistanie. Nigdy nie pomyślałem, że gdybym nie wyjechał, to oszczędziłbym sobie kilku lat cierpień, nie narażałbym życia. Jeden z moich znajomych w pierwszym dniu urlopu zginął na przejściu dla pieszych. Przechodził na zielonym świetle, a potrącił go samochód. On miał pecha, ja miałem szczęście. A rana to konsekwencja świadomego wyboru, jakim było założenie munduru – kończy.

Oficer awansował na stopień majora i nadal służy w GROM-ie.




Na zdjęciu: Po kilku latach leczenia i rekonwalescencji, ciężko ranny oficer jest dziś w pełni sprawnym żołnierzem.

Fot: z archiwum rannego.

Jarosław Rybak

http://www.wim.mil.pl/index.php?&option=com_content&id=1413&task=view&Itemid

GROM i JWK

fatherland • 2013-06-07, 21:28
137
Nasz kochany, najlepszy na świecie GROM oraz Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca.

Enjoy! :karabin:

Roman Polko/ Nieznany wywiad

Pan_Generał • 2013-05-28, 21:02
36
Był gen.Petelicki, i jest gen.Polko. Kolejny mało znany wywiad z nim przeprowadzony.
----


Gdzie pan przeszedł chrzest bojowy?

Na Bałkanach, w Krajinie. Nie przypominam sobie dnia bez jakiejś wymiany ognia w polskiej strefie. Wielokrotnie miałem do czynienia z zabitymi, rannymi. Na mój posterunek uciekali ludzie. Przychodzili Serbowie, Bośniacy i błagali o pomoc, znalazły się też dwie Rosjanki, które nie mogły wydostać się z zamkniętej wówczas bośniackiej enklawy. To był początek lat dziewięćdziesiątych, przez półtora roku dowodziłem plutonem i kompanią w polskim batalionie UNPROFOR-u. Naprawdę było ostro. Wychodziłem na patrol i mówiłem swoim żołnierzom: „jak coś się będzie działo, to wy sp***alajcie pod most”. I w razie czego szedłem sam. Ludzi miałem tak wyszkolonych, że lepiej nie mówić.

To nie pojechali najlepsi?

W mojej jednostce na tydzień przed wyjazdem nie można było znaleźć chętnych. Na ochotnika zgłosił się tylko jeden oficer – ja. Polscy żołnierze nie mieli doświadczenia w takich misjach. Wtedy, w 1992 roku to był wyjazd w nieznane, nie wiedzieliśmy, co nas czeka w tej byłej Jugosławii. Dlatego brakowało chętnych. W rezultacie do Krajiny pojechała straszliwa zbieranina. Przyszło mi dowodzić ludźmi, których pierwszy raz widziałem na
oczy. Oni nie umieli strzelać! To byli niedoszkoleni żołnierze służby zasadniczej. Wielu naprawdę się starało i szybko się wyrobili. Ale były też grupy zwyczajnych kryminalistów, po prostu najgorszy sort wypychany na siłę z jednostek. Dowódcy w ten sposób pozbywali się najbardziej krnąbrnych podwładnych. Trudno było nad nimi zapanować.


To wtedy zaczęli nazywać pana Wołodyjowskim?

Wie pan, ja nigdy tego pseudonimu nie słyszałem. Dowiedziałem się o nim z prasy (śmiech). Ale to było kilka lat później, w Kosowie.

A kiedy ostatni raz usłyszał pan pod swoim adresem „kurdupel z Polski”?

A to już całkowicie radosna twórczość mediów. Jeden dziennikarz napisał, że podczas kursu Rangersów w Stanach amerykańscy sierżanci wyzywali mnie w ten sposób, żebym stracił panowanie nad sobą. Tylko proszę mi przetłumaczyć słowo „kurdupel” na angielski. Owszem, docinali mi korzystając z tego, że jestem niewysoki. Ale wszystkie personalne ataki spływały po mnie jak po kaczce. Ja na wyzwiska byłem już uodporniony przez wojsko ludowe. Gorzej było, kiedy wchodzili na uczucia patriotyczne albo religijne. Ale niechętnie o tym opowiadam.

Dlaczego?

Bo wiem, co mogą sobie pomyśleć ludzie, którzy o tym przeczytają, a nie mają pojęcia na czym polega specyfika kursu Rangersów. Chodzi o to, żeby przygotować ludzi do działania w stresie. Podczas pokoju takie warunki trzeba sprowokować. Doprowadza się ludzi do skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, aby sprawdzić jak potrafią sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach. I do tego służą między innymi wyzwiska. To nie jest bez sensu, taka jest metodyka. Kiedy Amerykanie szydzili z mojego patriotyzmu albo religijności, to było naprawdę nieprzyjemne. Wiedziałem jednak, że tylko szukają moich słabych punktów. Po dwóch miesiącach, już po wszystkim, sierżant, który najbardziej się nade mną znęcał, dał mi prezent. Własnoręcznie przygotowany skrypt o Cichociemnych. To był człowiek zafascynowany historią polskich spadochroniarzy. Od lat zbierał materiały na ten temat. Miał pokaźną bibliotekę.

Robi pan jeszcze 70 pompek w dwie minuty? Słyszałem, że to standard u Rangersów.

(Śmiech) Staram się nie wychodzić z formy. Taki sam jest standard GROM-u.

Ponoć wielu się dziwiło, kiedy po skończeniu Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych z wyróżnieniem poszedł pan do jednostki na końcu świata w Dziwnowie.

Bo w tak zwanych regularnych jednostkach, przy ówczesnych brakach kadrowych karierę robiło się co najmniej trzy razy szybciej. Tylko że mnie nigdy nie interesowała przeciętność. A w Dziwnowie, w jednostce specjalnej miałem szansę na wszechstronny rozwój. Zostałem instruktorem spadochronowym, narciarskim. Nauczyłem się wspinaczki i żeglowania. Dla młodego chłopaka, który chce spędzić ciekawie życie, nie ma nic lepszego. Myśmy się wtedy śmiali, że ludzie płacą duże pieniądze za takie atrakcje, jakie my mamy na co dzień, a jeszcze dostajemy za to żołd. Ale był czas nauki i przyszedł czas zapłaty. Ja poważnie traktuję swój zawód. Nie uważam, żeby pieniądze, które państwo wydało na moje szkolenie, poszły na marne. Niespodziewanie w Kosowie bardzo przydały mi się umiejętności narciarskie. Raz zwoziliśmy kobietę w ciąży z gór do szpitala. Poza tym często wyjeżdżałem na nartach na patrol. Robiłem kilkukilometrowe rundy. Dowódca amerykańskiej brygady był pod wrażeniem. On i jego ludzie tego nie umieli.

Ale w Kosowie brakowało panu plutonu do zadań specjalnych.

I to bardzo. Otrzymałem na przykład informację, że we wsi Drobniak macedońscy przemytnicy przechowują broń. Trzeba było przejąć ładunek i zatrzymać podejrzanych. Oceniłem, że nie dysponuję odpowiednimi ludźmi. Mój batalion nie był przygotowany do takich akcji. Ryzyko było większe niż spodziewane efekty. Co prawda była na miejscu włoska jednostka specjalna, ale już wcześniej się na niej zawiodłem. Przy ich dowódcy powiedziałem, że są dla mnie niewiarygodni. Szczęka mu opadła. Wystawiłem rekomendację, że to zadanie nie powinno być realizowane. Zasugerowałem dowódcy brygady generałowi Ricardo Sanchezowi (obecnie głównodowodzący w Iraku – przyp. A.B.), że należy poczekać aż broń będzie transportowana i wtedy przygotować na szlaku zasadzkę. Akcja została odwołana. Podobnie było podczas poszukiwania uprowadzonych Serbów z miejscowości Strpce. Brakowało profesjonalnych – i to nie tylko z nazwy – specjalistów od akcji bezpośrednich. Na szczęście pod amerykańskim dowództwem nie obowiązywały doktryny z epoki Układu Warszawskiego: „Siedź cicho – prikazy wypełniaj i wpieriod”. Mówili mi: „Roman, jak zobaczysz, że dostałeś zadanie nie do realizacji, to się wycofaj. Jeśli nawet tylko intuicyjnie czujesz, że coś w tym nie gra, powiedz – nie. I nikt nie posądzi cię o tchórzostwo”. Pierwszym obowiązkiem dowódcy jest odpowiedzialność za swoich żołnierzy.

To właśnie misja w Kosowie była przełomem w pańskiej karierze?

Tych przełomów było kilka. Ale z pewnością najważniejsze były dwa momenty. Wyjazd do Krajiny i objęcie dowodzenia GROM-em. W obydwu przypadkach o podjęciu właściwej decyzji decydowały sekundy. Dzień, kiedy na ochotnika zgłosiłem się do sił UNPROFOR-u, był zarazem ostatnim dniem mojej służby w jednostce, w której byłem przez 7 lat. Nawet nie zdążyłem zadzwonić do żony z informacją, że jadę na Bałkany. Kolejny punkt zwrotny dokonał się rzeczywiście w Kosowie. Zadzwonił do mnie szef Sztabu Generalnego z propozycją przejęcia dowództwa w jednostce „G”. Rozmawialiśmy przez normalny telefon. On nie mógł za dużo powiedzieć, a ja nie mogłem za dużo pytać. Pomyślałem, że chodzi o dowodzenie wybierającą się do Kosowa polsko-ukraińską grupą bojową. W jednej chwili odpowiedziałem, że się zgadzam. Szef Sztabu był chyba trochę zaskoczony, bo napomknął, że miał zamiar dać mi kilka dni do namysłu. Zaraz po rozmowie zadzwoniłem do żony i powiedziałem: „słuchaj, najprawdopodobniej zostanę w Kosowie na dłużej”. Po paru dniach dostałem drugi telefon, tym razem po właściwej linii. Wyjaśniło się, że mam dowodzić GROM-em.

Ugięły się pod panem nogi?

Nie. Przyjąłem to bardzo spokojnie.

Krążą legendy o tym, jak zdobywał pan autorytet w GROM-ie. Czytałem o ćwiczeniach z ostrą amunicją, w których grał pan rolę zakładnika. Zresztą generał Petelicki oficjalnie mówił, że szybko pan pokazał klasę. Co miał na myśli?

O to proszę pytać generała Petelickiego. Klasę to pokazali żołnierze. Zaimponował mi ich profesjonalizm. A swoją zasługę dostrzegam w tym, że udało mi się odwrócić negatywne tendencje, które przez 9 miesięcy zaprowadzał w GROM-ie mój poprzednik, pułkownik Żurawski. To było pseudo-dowodzenie. Chłopaki mieli ćwiczyć musztrę – z zawodowców Żurawski chciał zrobić piechotę. Nie potrafił powiedzieć „nie”, gdy podejmowano decyzje degradujące jednostkę, poprzez równanie w dół do ogólnowojskowych norm. Wyglądało to na celowe działania, wynikające między innymi z „miłości”, jaką darzą naszą instytucję niektórzy wojskowi. Nie potrafię zrozumieć źródeł tej zazdrości i zawiści.

Jest aż tak źle?

Wie pan, i tak za dużo powiedziałem. Denerwujące jest jednak to, że sukcesy GROM-u rzecznik Sztabu Generalnego potrafi przypisywać innym jednostkom. I to nawet wtedy, jak dziennikarze, w tym także media zagraniczne, już zdążyli przedstawić – bez podawania szczegółów oczywiście – udaną akcję GROM-u. No ale wtedy obowiązuje tajność. A najdrobniejsze nawet zawirowania wokół naszej instytucji są od razu szeroko komentowane. Zmieńmy jednak temat.

Bierze pan czynny udział w operacjach bojowych?

Jestem członkiem zespołu. Zawsze na ile to tylko możliwe, staram się być blisko swoich żołnierzy. Pilnuję się zasady: „róbcie to co ja” lub „follow me”, czyli „podążajcie za mną”. To jest standard w jednostkach specjalnych. Dobrze, kiedy żołnierze wiedzą, że nie tylko oni się poświęcają i narażają życie.

Czyli w Iraku brał pan udział w najważniejszych akcjach GROM-u?

Już odpowiedziałem na to pytanie.

Po tym, jak media opublikowały zdjęcia pańskich ludzi w irackim porcie Um-Kasr, na jednostkę spadły gromy. Mówi się, że za pozowanie pod amerykańską flagą został pan odwołany do Polski.

Nieprawda. Mój pobyt w Iraku przebiegał ściśle według harmonogramu. Nie rozumiem, dlaczego zrobiono z tego sensację. Na zdjęciu wszyscy moi żołnierze mieli zasłonięte twarze. Ja jestem osobą publiczną i nie widzę sensu w tym, by nagle zacząć się ukrywać. Mój życiorys jest ogólnie dostępny, wystarczy parę razy „kliknąć” w Internecie. Mówiąc uczciwie, od żadnego z przełożonych, ani od szefa Sztabu Generalnego, ani ministra obrony narodowej oficjalnie i nieoficjalnie nie usłyszałem złego słowa na ten temat. Amerykanie nadzorowali pracę dziennikarzy i to oni dopuścili reporterów. Według mnie wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, żadne granice nie zostały przekroczone.

Nieoficjalnie mówi się, że GROM był z amerykańską Deltą w Bagdadzie jeszcze przed rozpoczęciem głównego natarcia na Irak.

Nie będę komentował tego, o czym się mówi nieoficjalnie. Traci pan czas. Nie udzielam żadnych informacji na temat realizowanych zadań.

W Bagdadzie zaprzyjaźnieni Irakijczycy pokazywali mi kwartały miasta, które według nich „czyścili” Polacy. To mogli być tylko pańscy ludzie.

Kto coś takiego mówił?!

Nie udzielam żadnych informacji na temat swoich informatorów.

To są wymysły. Ludzie opowiadają niestworzone historie. Proszę w to nie wierzyć. Jakie ma pan następne pytanie?

Jaki jest pański ulubiony film wojenny?

(Śmiech) Wie pan, wszystkie Parszywe dwunastki to dla mnie raczej nieudolne komedie. Nie jestem miłośnikiem kina akcji. Ale ostatnio rzeczywiście widziałem film, który mnie pozytywnie zaskoczył. To Helikopter w ogniu. Nie byłem zachwycony samą fabułą, ale muszę przyznać, że realia wojenne zostały oddane znakomicie. Moją uwagę zwróciło mnóstwo szczegółów, które normalnemu widzowi mogły z łatwością umknąć. Naprawdę byłem zaskoczony.

Ma pan swoją ulubioną broń? Taką, z którą czuje się pan dobrze?

Tak. Ale przez długi czas nawet o tym nie wiedziałem. To nasz uzbrojeniowiec w GROM-ie zwrócił mi na to uwagę. Kiedy rozkładał na stole pistolety, ja nieświadomie za każdym razem sięgałem po ten sam model. Któregoś razu powiedział: „dowódca zawsze chwyta za SIG-Sauera”. Rzeczywiście egzemplarz P-228 jest jakby
skonstruowany do mojej dłoni. Jego najnowszą szwajcarską wersję – „PRO” zamierzam kupić na prywatny użytek. Jako oficer jestem przyzwyczajony do broni krótkiej, ale długą też oczywiście lubię, tym bardziej że to co mamy w jednostce to są przecież prawdziwe cacuszka. Już nie chodzi nawet o samą broń, ale o oprzyrządowanie, celowniki holograficzne, znaczniki laserowe, red-pointy. To wszystko w konkretnych działaniach ma swoje zastosowanie.

Dobrze pan sypia?

Świetnie.

Nie zdarzają się koszmary związane z pracą?

Nie. Gdybym miał tak rozdygotany umysł, żeby śnić koszmary, to by dopiero było – nie mógłbym dowodzić. Poza tym skąd miałyby się brać te koszmary? Nie robię nic, co nie jest zgodne z normami moralnymi. Z przekonania pełnie służbę w interesie Ojczyzny. Kraść – nie kradnę. Mordować… – w znaczeniu dekalogu – nie morduję. Nie jestem najemnikiem ani płatnym zabójcą.

Sprząta pan w domu?

Muszę się chyba teraz popisać zdolnościami dyplomatycznymi. Nie wiadomo jak moje słowa zweryfikuje żona (śmiech). Co prawda z oporami, ale zdarza się, że sprzątam. W żadnym razie nie jest tak, że po powrocie do domu kontynuuję proces dowodzenia. Czasem jak mnie coś napadnie, to robię wielkie porządki i wtedy jestem bardzo dokładny. Na ogół jednak staram się sprzątać, tylko szczerze mówiąc, nie przynosi to zadowalających rezultatów.

Myśli pan o polityce?

Zależy w jakim sensie. Zawsze się prowadzi jakąś politykę. W Kosowie, mimo że wojsko jest teoretycznie apolityczne, zajmowałem się polityką, prowadząc negocjacje z Serbami i Albańczykami. Już sama konieczność dowodzenia Ukraińcami i Litwinami zmuszała mnie do uprawiania polityki międzynarodowej. Ale polityką przez duże „P” nie zaprzątam sobie głowy. Aktualnie w stu procentach poświęcam się jednostce i staram się to robić jak najlepiej. Na nic innego nie mam czasu.

A rodzina?

Jeżeli naprawdę chce się dbać o rodzinę, to powinno się dbać o swoją pracę. Jeśli ktoś mi mówi, że nie może wykonywać sumiennie obowiązków, bo poświęca się dla rodziny, to ja wiem, że prędzej czy później on swojej rodzinie zaszkodzi. To zawsze tak się kończy w warunkach demokracji kapitalistycznej.

Skoro jesteśmy przy rodzinie. Żołnierze jednostek specjalnych z lubością powtarzają, że tworzą międzynarodową elitarną rodzinę sił specjalnych. Trochę to pachnie patosem.

W tym powiedzeniu, jakkolwiek by ono patetycznie brzmiało, jest dużo prawdy. Nasze jednostki są stosunkowo niewielkie i dlatego dobrze znamy się z żołnierzami amerykańskiej Delty, brytyjskiego SAS czy australijskiego SASR. Wykonujemy razem tak specyficzne zadania, że musimy mieć do siebie pełne zaufanie. Nie zwracamy uwagi na stopnie wojskowe, bo zawsze większą rolę odgrywa wypracowany autorytet. Relacje między nami są zdecydowanie bliższe, niż to się zdarza w jednostkach regularnych, dlatego że my działamy w małych grupach. Jeden od drugiego jest bardzo uzależniony. To jest tak, że moje życie zależy od faceta, który stoi obok, a jego życie ode mnie. Dyscyplina rośnie wprost proporcjonalnie do trudności zadania, jakie mamy razem wykonać. W takich wypadkach przyjaźń zawsze bierze górę nad zależnościami wojskowymi. Nie chciałem tego zwrotu używać, ale jednak powiem – łączy nas swoiste braterstwo krwi. I to w takim sensie jesteśmy rodziną.

Ma pan więcej odznaczeń zagranicznych niż polskich, prawda?

Tak się złożyło. Otrzymałem między innymi dwa medale „For Military Merit”. Jeden z nich podpisany przez generała Ricardo Sancheza. Mam order św. Maurycego, medale za udział w misjach pokojowych oraz dość bogatą kolekcję medali pamiątkowych od amerykańskich dowódców sił specjalnych, jeden z nich otrzymałem od generała Clarka – aktualnego kandydata do fotela prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec zeszłego roku dostałem ważny dla mnie Złoty Krzyż Amerykańskiej Ligi Morskiej. Odznaczeń polskich mam mniej, ale są dla mnie równie cenne. Szczególnie pamiątkowa moneta od zmarłego niedawno śp. generała Sadowskiego. Dość zabawna historia wiąże się ze Złotym Krzyżem Zasługi, który miałem otrzymać w Kosowie. Dowodząc polskim kontyngentem dostałem informację, że mam przygotować wnioski na Krzyże Zasługi. Podwładni doręczyli mi listę do podpisania, a na niej między innymi moje nazwisko. Powiedziałem wtedy, że oczywiście wszystkim podpiszę wnioski, ale nie sobie, bo wyjdę na idiotę. No i oczywiście wyszedłem, bo siebie skreśliłem. Przyleciał prezydent i wyróżnił wszystkich, oprócz mnie. Po powrocie do Polski nic się nie zmieniło. Sprawa ucichła, została zamieciona pod dywan (śmiech).



Obronił pan niedawno pracę podyplomową Siły i działania specjalne w polityce bezpieczeństwa państwa. Pisał pan o swojej jednostce?

Niezupełnie. Skupiłem się na możliwości zintegrowania wszystkich sił specjalnych działających w naszym kraju i przedstawiłem swoją koncepcję w perspektywie mniej więcej 20 lat. W tej chwili mamy struktury specjalne w wojsku, policji, straży granicznej, i Bóg wie gdzie jeszcze. A wiele nowych tworzy się od zera. Jakby każdemu zależało na wynalezieniu koła. Zamiast opierać się na sprawdzonych wzorcach, powiela się masę błędów. Nie tak dawno oglądałem w telewizji program o komandosach. Jednostka specjalna straży
granicznej najpierw w szczegółach pokazała jak przeprowadzić atak na autobus, a później jaką techniką ten atak jest rozbijany. Ręce mi opadły. To przecież wymarzony instruktaż dla terrorystów. Nie tylko mogą dowiedzieć się jak opanować autobus, ale też jakiego działania sił specjalnych mogą się spodziewać. Sprawy
GROM-u poruszyłem w kontekście możliwości wykorzystania jednostki do zwalczania terroryzmu wewnątrz kraju.

Z tego co wiem, GROM nie może działać w Polsce w czasie pokoju.

Takie przepisy obowiązują dzisiaj, ale już jutro ich zmianę może wymusić sytuacja. Uważam, że skoro jesteśmy narzędziem w rękach demokratycznie wybranych władz polskich, to powinniśmy też mieć stosowne kompetencje, by w ściśle określonych sytuacjach działać w Polsce. Nie możemy przecież wykluczyć zamachów terrorystycznych w naszym kraju. I absurdem jest, że wtedy nie będzie można użyć żołnierzy z najlepszej, doborowej jednostki.

Czy nasze służby zajmujące się zapewnieniem ludziom bezpieczeństwa w ogóle są przygotowane na ewentualne zamachy?

Współpraca między poszczególnymi resortami, a raczej pomiędzy jednostkami specjalnymi tych resortów, jest minimalna. Wyobraźmy sobie u nas w Warszawie, w Teatrze Wielkim taką sytuację jak w Moskwie na Dubrowce. I co? Na miejscu spotyka się GROM z policyjnymi antyterrorystami, mówimy sobie: „cześć, my jesteśmy z GROM-u”, „cześć, my z policji” i zaczynamy razem działać. To niemożliwe. Nie znamy się. Mamy różne wyposażenie, różne systemy szkolenia. Nie wiadomo, kto ma dowodzić. A do tego dochodzi jeszcze koordynacja działania innych służb: straży pożarnej, pogotowia ratunkowego, gazowego, energetycznego, i tak dalej, i tak dalej. Kto wytypuje szpitale i przygotuje w nich miejsca? Kto zapewni szybką wymianę informacji między wszystkimi służbami? Podobnych pytań można jeszcze zadać bardzo dużo. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – nie jesteśmy do takiej sytuacji przygotowani. Zamiast sprawnej akcji mielibyśmy chaos i improwizację. Dlatego zupełnie priorytetową sprawą powinno być utworzenie scentralizowanego dowództwa, wzorowanego na przykład na brytyjskim dyrektoriacie służb specjalnych. Koordynacją mogłoby się zająć Ministerstwo Obrony Narodowej. Natomiast wzorując się na doświadczeniach GROM-u, można by ewolucyjnie dopasować pozostałe jednostki do standardu pozwalającego wspólnie wykonywać działania wymagające zaangażowania większych sił. Ale przede wszystkim potrzeba nam więcej Indian, a mniej wodzów.

Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Mam na myśli to, że tworzy się nowe struktury dowódcze, a jednocześnie zapomina o odpowiednim wykorzystaniu posiadanych zasobów. Dam przykład. Koncepcję dowództwa sił specjalnych opartego na istniejącym już sztabie GROM-u wypracował generał Petelicki. Ale nie znalazła ona uznania, bo nie było w niej miejsca dla ludzi przypadkowych, po prostu wojskowych biurokratów redukowanych z innych instytucji. Powtarzam: wodzów nam nie brakuje, trzeba im tylko pozwolić działać i dać im do dyspozycji więcej Indian.

Chyba nie brakuje chętnych do zasilenia GROM-u? Ilu Indian jest w pańskiej jednostce?

Mamy naprawdę mnóstwo świetnych kandydatów. Nie w tym rzecz. W tej chwili liczebność GROM-u jest taka… jaka jest. Nie mogę ujawnić, iloma żołnierzami dowodzę. Można oczywiście dyskutować, czy jest nas wystarczająco dużo, czy zdecydowanie za mało. Ale jeżeli chcielibyśmy podwoić liczebność, to podejmując konkretne decyzje już teraz, efektów można by się spodziewać dopiero za dwa, trzy lata. Profesjonalizm zyskuje się latami. Selekcja ludzi i ich szkolenie to ewolucyjny proces. Kiedy mówię, że potrzebujemy Indian, to mam na myśli świadomość decydentów o potrzebie zreformowania systemu w taki sposób, aby kolejne reformy nie powodowały kolejnych zwolnień najlepiej wyszkolonych specjalistów. Obiegowa opinia, że na wszystko brakuje pieniędzy, tylko w części jest prawdziwa. Po prostu trzeba komuś zabrać, żeby drugiemu dodać. To co pochłania utrzymanie niezintegrowanych dowództw, można by przeznaczyć na sprzęt i szkolenie. Trzeba spojrzeć na siły specjalne nie w kategoriach poszczególnych resortów, ale w kategoriach bezpieczeństwa państwa.

Dużo nam jeszcze brakuje do światowych standardów?

Zależy w czym. Od standardów najbardziej odbiegamy w kwestii przestrzegania priorytetu jakości nad ilością. Mam na myśli swoistą epidemię, jaka wybuchła po 11 września, polegającą na „życzeniowym” tworzeniu struktur specjalnych jedynie z nazwy: bez odpowiedniej kadry instruktorskiej, wyposażenia i obiektów szkoleniowych, a także bez odpowiedniej selekcji ludzi. Natomiast jeśli chodzi o liczebność sił specjalnych, to nie dajmy się zwieść, że mamy w kraju nadmiar „komandosów”, bo jest 25. Brygada Kawalerii, 6. Brygada Desantowo-Szturmowa. One są stworzone do wykonywania innych zadań.

A wyszkolenie i uzbrojenie?

W tych dziedzinach GROM jest już na poziomie wyznaczania światowych standardów. Kiedy Amerykanie zobaczyli nasz sprzęt spadochronowy, to mówili, że są pierwsi w kolejce, żeby go pożyczyć. Oni tego nie mieli, mimo że sprzęt produkowany jest w Stanach. Podobnie gdy oglądali nasze celowniki holograficzne i znaczniki laserowe na M-4 (obecnie podstawowa broń GROM-u – przyp. A.B.). Nie tak dawno w branżowym piśmie przeczytałem, że Bundeswehra już wkrótce będzie miała komputerowe urządzenia nawigacyjne do skoków z dużych wysokości, i że niemieccy spadochroniarze będą mogli skakać z 10 tysięcy metrów i lecieć na odległość 50 kilometrów. Tylko się uśmiechnąłem. My już wtedy od przeszło pół roku tego sprzętu używaliśmy. Pod względem wyszkolenia należymy do światowej elity. Potwierdzają to podziękowania, które otrzymuję od najwyższych dowódców sił koalicyjnych, z którymi wspólnie realizujemy zadania. Ważne, że zgłaszają się do nas także przedstawiciele innych krajów z prośbą o pomoc w szkoleniu ich sił specjalnych. Moich żołnierzy można w niezwykle krótkim czasie skierować do wykonywania najtrudniejszych zadań w praktycznie dowolnym miejscu na Ziemi. Tu nie może być mowy o pospolitym ruszeniu, jakie niestety zdarzało się zwoływać przed wysłaniem polskich kontyngentów na misje międzynarodowe.

A ci, którzy są teraz w Iraku, też są z pospolitego ruszenia?

Tego nie powiedziałem.

http://wywiadowcy.pl/plk-roman-polko/

Sławomir Petelicki/ Nieznany wywiad.

Pan_Generał • 2013-05-28, 18:30
53
Cholernie ciekawy wywiad przeprowadzony z gen.Petelickim. Trochę o wojsku, pracy w wywiadzie i o życiu prywatnym. Warto przeczytać. Wywiad jest z 2011 roku.
------



Spotykamy się w dniu opublikowania sensacyjnych materiałów Wikileaks…

Opublikowanych dzięki ludziom dobrej woli. Władze państwowe i ich tajne służby właśnie tracą monopol na tak zwane przecieki kontrolowane, które mają na celu przykrywanie błędów polityków.

Co to znaczy?

Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o tak zwanym świecie równoległym. Wiecie, jaka jest moja ulubiona akcja Mossadu?

Uwolnienie zakładników na lotnisku w Entebbe?

Ta jest na pewno najbardziej znana. Ale moja ulubiona to akcja „Cygaro”. Na pewno o niej słyszeliście.

Taki był kryptonim?

Nie znam prawdziwego kryptonimu. Nazwę „Cygaro” wymyśliłem sam. Pamiętacie, w jaki sposób prezydent Clinton zabawiał się z Moniką Lewinsky?

O cygarze wpychanym tu i tam oraz o sukience naznaczonej nasieniem wiedzą chyba wszyscy.

Myślicie, że taka zwykła dziewczyna, zwykła stażystka trzymałaby przez długi czas sukienkę, na którą kapnęła kropla prezydenckiej spermy? A może chciała oprawić ją sobie w ramki i powiesić na ścianie? Na taką wielbicielkę Clintona mi nie wyglądała.

Sugeruje pan, że Lewinsky była izraelską agentką?

Wcale tego nie sugeruję. Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Dla mnie to sprytna i inteligentna osoba, która na dodatek przeżywała duży stres, pod którego wpływem strasznie utyła. Mimo to, przeprowadziła perfekcyjną operację. Co nie świadczy zbyt dobrze o tym bufonie. Clinton, wieczny fircyk w zalotach, który sprowadzał sobie fryzjerów z Hollywood, zamiast zajmować się sprawami wagi państwowej, tak mocno nadepnął na odcisk dzielnym ludziom w Izraelu i w swojej własnej armii, że kiedy wyszła na jaw ta głupia sprawa ze stażystką, wszyscy z zadowoleniem patrzyli, jak piękniś idzie na dno. Clinton załatwił się sam. Gdyby był lubiany, nie doszłoby do tego. A tak, wszyscy wojskowi bardzo się cieszyli. Według mnie było to klasyczne porozumienie ponad podziałami, taki swoisty włoski strajk.

Bardzo ciekawa koncepcja. Ale jaki jest związek z Wikileaks?

Przecież romanse na szczytach władzy tuszuje się z dziecinną łatwością! Ale Bill Clinton tak bardzo zdenerwował ludzi dobrej woli, że pozwolili mu zbłaźnić się przed całym światem. Ludzie, którzy sami wielokrotnie narażali życie i brali udział w wielu niebezpiecznych akcjach, postanowili dać się rozwinąć tej sprawie w wielką aferę. Ci sami ludzie dostarczają teraz materiały do Wikileaks. Bo chyba nie wierzycie w bajki o tym, że do tajnych amerykańskich depesz dotarł genialny haker. Takie rzeczy odbywają się zupełnie inaczej.

Na zasadzie kopiuj-wklej.

Otóż to! Bo jest zwykły świat i świat równoległy. W tym drugim poruszają się ludzie znający największe tajemnice i mający do nich klucze. Wystarczy, że w odpowiednim momencie skopiują to, co trzeba. I bardzo dobrze, że od czasu do czasu ktoś taki pokazuje politykom, że pensje płacą im podatnicy. W ten sposób daje im znać, że opinia publiczna może w każdej chwili poznać ich niecne sprawki. Przecieki w Wikileaks – dopóki nie wiążą się z zagrożeniem czyjegoś życia i zdrowia – przyniosą całemu światu wiele pożytku. Polityka będzie dzięki nim bardziej transparentna, a politycy będą się mieli na baczności.

Za co Izrael chciał się mścić na Clintonie?

Mossad namierzył w Jordanii terrorystę, który odpowiadał za śmierć wielu osób. Postanowili wypróbować na nim nowy killerski środek – taki spray: psika się i cel schodzi na serce, bez śladu działania czynników zewnętrznych. Terrorysta, którego planowano w ten sposób zlikwidować, miał nerwowy tik – machał na bok głową. I kiedy agent Mossadu psiknął mu w twarz, ten akurat machnął głową i dostał w ucho, zamiast w nos. Trucizna zadziałała, ale nie od razu. Chłopina wyzionął ducha w szpitalu po kilku dniach. Ze sprawy zrobiła się wielka afera, bo z jakichś powodów Clinton postanowił się za nim ująć i zaczął żądać od premiera Izraela odtrutki. Oczywiście jej nie dostał. A dodatkowo był na tyle arogancki, że w mediach nawrzeszczał na Benjamina Netanjahu – this guy is impossible! (ten facet jest niemożliwy!). Biedak pewnie nie wiedział, że Netanjahu dowodził izraelską Deltą – Sayeret Matkal, a jego starszy brat Jonatan zginął dowodząc wspomnianą przez panów operacją „Piorun” w Entebbe.

Dlaczego amerykańskie służby nie chroniły prezydenta przed Lewinsky?

Bo to Clinton odpowiada za śmierć żołnierzy w czasie słynnej akcji w Mogadiszu. Kto widział Helikopter w ogniu, wie, o co chodzi. Przed akcją proszono prezydenta, żeby zezwolił na użycie GunShipa 130, czyli Herculesa, który daje ścianę pionowego ognia. Wtedy można by było zamknąć całą dzielnicę i spokojnie przeprowadzić zaplanowane działania. Clinton się nie zgodził. Przez tego pyszałka zginęło ponad tysiąc miejscowych oraz 19 amerykańskich żołnierzy. Zanim akcja z Lewinsky wyszła na jaw, CIA poinformowało prezydenta, że dziewczyna ma izraelski podsłuch. Ale jemu to nie przeszkadzało. Dalej do niej wydzwaniał i uprawiał seks przez telefon. Nawet z nią żartował, że podobno podsłuch*je ich jakaś ambasada. Z jednej strony są więc ludzie, którzy narażają życie swoje i swoich żołnierzy, a z drugiej – taki nieodpowiedzialny lowelas. I co się stało? Nikt mu nie pomógł. Wszyscy z radością patrzyli, jak przekonuje telewidzów,że „blow job” to nie seks.

Politycy wydają się więc jedynie marionetkami w rękach wywiadu i służb.

W cywilizowanych krajach tak nie jest. Oficerowie wywiadu i sił specjalnych narażają życie dla swoich krajów. Niestety większość polityków dba jedynie o swój image. Na przykład całkiem niedawno w Polsce, aby poprawić wizerunek ministra Bogdana Klicha, MON dopuścił się karygodnego ujawnienia tajnej operacji polskich komandosów w Afganistanie. Przeciek do jednego z dzienników oficjalnie potwierdził pełnomocnik MON ds. Afganistanu. Spowoduje to akcje odwetowe Talibów wobec zwykłych żołnierzy, a ministrowi Bogdanowi Klichowi i tak to nie pomoże. Natomiast a propos marionetek… Niedawno kilku psychiatrów wysłało do mnie oficjalny list, ażebym przestał obrażać ich zawód, nazywając naszego ministra obrony narodowej – psychiatrą, ponieważ pan Klich nie ukończył tej specjalizacji. A ponadto lekarze uważają że, ma on „syndrom wesołej kukiełki” – jest podobno taka jednostka chorobowa. Mam to na piśmie i nie boję się procesu. Twierdzę, że minister Klich działa na szkodę naszej armii i powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Przede wszystkim za te wszystkie katastrofy. Nie może być tak, że ludzie tracą życie przez czyjeś nieudacznictwo. Nasze wojsko w tej chwili wygląda jak wrak samolotu w Smoleńsku. A to, że mamy przecieki z MON-u, potwierdza moją teorię o ludziach dobrej woli. Przecież tam pracuje bardzo wiele osób, które wiedzą co się dzieje i mają tego dość. Ostatnio z wojskowej prokuratury przekazano do jednego z tygodników pięćdziesiąt siedem tomów tajnych akt śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Parę dni wcześniej arogancki minister wmawiał społeczeństwu, że lotniska zapasowe były przygotowane, a tu nagle tygodnik publikuje tajny stenogram rozmowy w MON, z której wynika, że już po katastrofie w nieudolny sposób próbowano te „zapasowe lotniska” wpisywać do dokumentów. Ludziom dobrej woli w prokuraturze nie podobało się to, że przez nieudaczników zginęli między innymi bardzo szanowani w wojsku generałowie. Zupełnie tak, jak Amerykanie z otoczenia prezydenta, mieli dość arogancji prezydenta.

„Ludzie dobrej woli”, jak ich pan nazywa, mogą być niesłychanie niebezpieczni dla nas wszystkich.

To politycy są niebezpieczni dla nas wszystkich. Są przyzwyczajeni do składania obietnic bez pokrycia, kłamania na każdym kroku i opowiadania bullshitów. Gdy w Polsce rząd coś sknoci w mediach jako przykrywka pojawiają się „nowe sensacyjne informacje” w sprawie Krzysztofa Olewnika lub Marka Papały. Farsa! To, z czym mamy teraz do czynienia w związku z Wikileaks, jest naprawdę super. Politycy w końcu zastanowią się, co robią w ukryciu przed opinią publiczną.

A co robią?

Na przykład tworzą czarne listy. Sam byłem na takiej liście za rządów PiS-u. Była też druga lista z nazwiskami tych, których chcieli aresztować. Sporządzali je Ziobro ze Święczkowskim, który w biurze trzymał broń maszynową. Tak się chłopak obawiał o siebie, że nawet zrobił sobie szyby kuloodporne w oknach wychodzących na dziedziniec MSWiA.

To wszystko brzmi jak jakieś fantasmagorie, mity…

Ale to prawda. Macierewicz założył nawet podsłuch Radkowi Sikorskiemu, który w ich rządzie był ministrem obrony. Kiedy Jarosław dowiedział się, że Sikorski od czasu do czasu się ze mną spotyka, wezwał go do siebie i zabronił mu jakichkolwiek kontaktów z generałem Petelickim. Po pewnym czasie Radek przysłał mi prześmiewczy mail – „Fatwa się skończyła”. W post scriptum dodał – „Panie Antoni, proszę zameldować premierowi o tym ostatecznym dowodzie mojej nielojalności”.

Wie pan, kto jeszcze był na tej czarnej liście?

Wiem, że byłem ja. Nie moją rolą jest zdradzanie innych nazwisk.

Pański „ulubieniec” Paweł Graś (rzecznik prasowy rządu - przyp. red.) też tam był?

Nie potwierdzam, nie zaprzeczam (śmiech). Z Pawłem Grasiem sprawa jest prosta. Albo jest się w radzie Fundacji GROM, albo jest się dozorcą u Niemca (Paweł Graś mieszka wraz z rodziną w zabytkowym pałacyku w Zabierzowie pod Krakowem. „Opiekuje się” nieruchomością należącą do niemieckiego przedsiębiorcy Paula Roglera – przyp. red.). Dlatego zrezygnowaliśmy z pana Grasia. Swego czasu wysyłałem mu smsy typu: „Odśnież dach, bo się Niemiec wkurzy”. Pan premier jednak uważa, że dozorca może być rzecznikiem rządu. Dla mnie istotne jest, czy pan Graś dorabia w rządzie, czy dorabia u Niemca. Jako obywatel i podatnik chciałbym to po prostu wiedzieć.


Delikatnie mówiąc, nie przepada pan za politykami.

Bo nie lubię ludzi, którzy się sadzą. Od razu rozpoznaję faceta, który w podbramkowych sytuacjach wymięknie. Takie bullshity w teorii, a ucieczki w praktyce najczęściej obserwuję wśród naszych polityków. To tak jakby porównywać generała McChrystala z Grasiem. Przecież od razu widać, kto jest przyzwyczajony do kłamania. Ostatnio bardzo mi się spodobały słowa Pawła Kukiza, że powinno się doprowadzić do tego, żeby Kaczor i Donald znaleźli się tam, gdzie ich miejsce – czyli w Disneylandzie.

Kto ich tam wyśle?

Pani Kluzik-Rostkowska. Jej nowy ruch zasługuje na poparcie. Można być pewnym, że jest uczciwy. Przecież, gdyby Jarosław miał na nich cokolwiek, to już by to było we wszystkich mediach. Ale nie ma nic. Mimo, że jego słudzy od lat zajmują się kolekcjonowaniem haków. W polityce powinna liczyć się skuteczność, a nie haki. Pani Kluzik-Rostkowska bardzo mi imponuje, bo potrafiła sprawić, że niereformowalny polityk dostał w wyborach prezydenckich osiem milionów głosów. A to jest wynik, jak na tego pana, więcej niż doskonały.

Rodzi się „Żelazna Dama”?

Ona nie musi być naszą Thatcher. Powinna być kimś pomiędzy Thatcher a Merkel. A to, że Amerykanie – co wiadomo z WikiLeaks – stwierdzili, że Merkel jest teflonowa, to jeszcze lepiej. Jest teflonowa, bo nikt nie sprzeda jej kitu. Była w NRD, zna życie – twarda babka.

Czyli zapraszamy kobiety do rządzenia?

No, a kto ma tu rewolucję zrobić, jak nie one? My jesteśmy za bardzo wojowniczy, za bardzo współzawodniczymy, a chęć przywództwa w stadzie wszystko nam zasłania. Zawsze któryś z nas „jest dobry, ale…”. Od niedawna jestem optymistą. Uważam, że niedługo w naszym kraju wszystko zacznie się zmieniać na lepsze. Z prostej przyczyny: po raz pierwszy o wielu sprawach będą decydować młodsi ludzie, na których nikt nie ma kwitów. Przecież „Pokolenie ’89″ liczy ponad 13 milionów. Na razie na wiele stanowisk dobiera się ludzi, na których są haki. Tacy nie mogą podskakiwać.

Pan zawsze podskakiwał?

Odkąd pamiętam. Dziś ciężko mnie wyprowadzić z równowagi, ale kiedyś było to bardzo łatwe. Zapalałem się w sekundę. Wychowywałem się w Łazienkach, na osiedlu wojskowych. Ale to były inne Łazienki niż teraz. W okolicy mieszkało szemrane towarzystwo. W Łazienkach zbierał się tłum specyficznych, młodych ludzi. Dzięki nim, na studiach mogłem napisać pracę magisterską o grypserze i symbolice tatuażu. Przebywałem po prostu w takim towarzystwie.

Jak na pana mawiali rówieśnicy?

Zawsze i wszędzie – Siwy. Kobietom podobał się kolor moich włosów – super blond (śmiech). Dopiero żona wbiła igłę i stwierdziła, że wyglądam jak prosię, bo nie mam brwi ani rzęs.

Gdy umawialiśmy się z panem, jeden z nas wysłał do drugiego informację o planowanym terminie spotkania. Wpisał „Petel”, a telefon komórkowy poprawił to słowo na „Perełka”. Ma pan perłowe włosy. Wszystko się zgadza.

(Wybuch śmiechu). To się nazywa intuicja techniki! Może ten wywiad będzie perełką? Tak jak książka Michała Komara GROM. Siła i Honor!.

Kto w młodości sprowadził pana na dobrą drogę?

Dziadek, który był bardzo stanowczym człowiekiem. Do dziś pamiętam rozmowę, w trakcie której wybił mi z głowy chęć bliższego przystawania z bandą z Łazienek. Z dziadkiem żartów nie było.

Od razu zaczął się pan lepiej uczyć?


Od razu. Mniej więcej wtedy, w dziesiątej klasie, poznałem Michała Komara (dziś znanego dziennikarza, autora wywiadu rzeki ze Sławomirem Petelickim – przyp. red.) i to on ukierunkował moje życie. Powiedział mi, że tę moją agresję trzeba skierować na dobre tory i że powinienem zostać komandosem. To było olśnienie.

Mimo wszystko poszedł pan na prawo.

Bo to było marzenie mojego ojca. Mnie to nawet pasowało, bo nie było egzaminu z matematyki, a łacinę i tak miałem wcześniej w szkole. Poza tym pewna mądra dziewczyna powiedziała, że po prawie można robić wszystko. Trafiła.

Podobno kobiety w pana życiu zwykle trafiały.

Miałem do nich ogromne szczęście. Jako młodzieniec spotkałem super mądrą dziewczynę. Nazywała się Oleńka Friszman. Dzięki niej poznałem Adama Michnika. Oleńka powiedziała mi wprost: „Sławek, jesteś fajny chłopak, ale strasznie głupi. O niczym nie można z tobą porozmawiać”. To mną naprawdę wstrząsnęło! A potem kolejna dziewczyna spytała, czy czytałem Mistrza i Małgorzatę. Wyraziłem zdziwienie (śmiech). I przeczytałem. Dzięki tym dwóm kobietom otworzyły mi się oczy na świat. Zacząłem pożerać książki. I zakochałem się bez pamięci w Sławomirze Mrożku. Ta miłość zresztą trwa do dziś.

Tak jak miłość do jazzu?

Oczywiście. Praca na bramce w Hybrydach z pewnością była jednym z przełomowych momentów w moim życiu. Wtedy poznałem Michała Urbaniaka, Ulę Dudziak i Zbyszka Namysłowskiego. To były najcudowniejsze chwile młodości.

Jak pan zarabiał pierwsze pieniądze?

W czasie studiów jeździłem z kolegami do Sofii i do małej miejscowości Kiten. Dolar kosztował wtedy dwie lewy, a lewa w Polsce była bardzo tania. Handlowaliśmy walutą, a dla szpanu do Polski przywoziliśmy kożuchy. Byliśmy królami życia. W Bułgarii mieszkają piękne kobiety – dlatego między innymi musieliśmy się nauczyć bułgarskiego. Dodatkowo Bułgarzy nienawidzili rosyjskiego, a każda próba zrobienia biznesu po rosyjsku kończyła się bójką. Co ciekawe, w naszej paczce byli twórcy kina moralnego niepokoju – Zbigniew Kamiński i Piotr Andrejew. Poza tym twórca potęgi Polfarmy – Jerzy Starak. W Polsce myliśmy szyby w fabrykach. Rozładowywaliśmy też, dzięki koledze, który to załatwił, peweksowskie wagony kolejowe. Jedna whisky zawsze mogła iść na stłuczkę – świetna robota. Niestety, wykosiła nas stamtąd konkurencja.

Nie miał pan wyjścia – musiał pan zostać oficerem wywiadu.


Tym bardziej, że obejrzałem pierwszego Bonda w swoim życiu – Goldfingera.

Pomógł panu ojciec, który wcześniej był pańskim planom przeciwny.

Ale wreszcie zrozumiał, że o niczym innym nie marzę. Wziął mnie na rozmowę i powiedział: „mój kolega z czasów wojny, generał Pietrzak (wiceminister MSW – przyp. red.) mówi, że jesteś w klubie Michnika, a do tego biłeś się z milicjantami 8 marca na dziedzińcu uniwersytetu”. Wytłumaczyłem, że owszem znam Adama, ale milicjantów odepchnąłem, bo chcieli spałować koleżankę o kulach. Chodziło o Ewę Milewicz. Biegło do niej dwóch z pałami. Skrzyknąłem więc kolegów i szybko podsadziliśmy Ewę do okna, przez które ktoś ją wciągnął. Sami poprzepychaliśmy się z milicjantami i daliśmy dyla. Ojca ta opowieść uspokoiła, bo zrobiłby to samo na moim miejscu. Wtedy uznał, że pomoże mi dostać się do MSW, mimo że ani on ani ja nie byliśmy w partii. Po paru latach mojej pracy w wywiadzie zachorował człowiek, który miał lecieć do konsulatu do Stanów. Zaproponowano mi jego miejsce. Po konsultacji z ojcem zapisałem się do partii i poleciałem. Na etat do konsulatu nie było zbyt wielu chętnych. Nie wszyscy chcieli jechać na placówkę, bo w konsulacie trzeba było mieć wyniki. Przy możliwościach FBI było to niezmiernie ciężkie.

Czym się pan tak naprawdę zajmował?

Jako attache, a potem wicekonsul organizowałem duże polonijne imprezy. Było też zdobywanie nowych technologii, a reszta jest milczeniem. Kiedyś rozchorował się konsul generalny i na mnie jednorazowo spadł obowiązek zaprowadzenia towarzyszy z Komitetu Centralnego do porno-kina. Nie byłem obeznany i nie wiedziałem, że za kasą można skręcić w lewo lub w prawo. Pomyślałem, że skoro prowadzę lewicę z KC, to trzeba pójść w lewo. Traf chciał, że było to wejście dla gejów. Po paru scenkach towarzysze zaczęli się pytać: „Towarzyszu, a kiedy będą dziewczyny?”. „Zaraz będą, wiecie… rozumiecie” (śmiech). Konsul wezwał mnie następnego dnia i opieprzył z góry na dół, że chcę go wykończyć. Uratował mnie Michał Urbaniak i jego płyta Fusion, którą poleciłem konsulowi. CBS Columbia Records zorganizowała w konsulacie przyjęcie promujące pierwszą płytę Polaka nagraną u nich od czasów Paderewskiego. Konsul generalny Kazimierz Ciaś znalazł się na zdjęciu w „New York Times” i mi wybaczył.

FBI za panem chodziło?

Często. Gdy stwierdzałem, że nie jestem obserwowany, odbywałem spotkania w kinach. Dlatego tak dobrze zapamiętałem Taksówkarza. Wtedy wielką furorę robiło w Stanach Życzenie śmierci z Bronsonem. Biała, intelektualna publiczność biła brawo na seansach. W taki sposób odreagowywała swoje problemy z czarnymi na ulicach. Pamiętam, że kiedyś mieliśmy jechać z żoną ostatnim metrem. Spotkaliśmy w pustym wagonie bandę głośno zachowujących się czarnoskórych oprychów. Chcąc uprzedzić wydarzenia, podszedłem do nich i poprosiłem o ogień. A tam nie można było palić! Musiałem zagrać twardziela łamiącego przepisy, bo bałem się o żonę. Nic przy sobie nie miałem i nie dałbym im rady. A Bronson właśnie takich załatwiał przez 90 minut (śmiech). Ja w ogóle jestem wielkim kinomanem. Mam, być może, największą kolekcję filmów japońskich w Polsce. Mój ulubiony to Straż przyboczna Kurosawy.

Do filmów jeszcze wrócimy. Kiedyś powiedział pan, że „obserwacji nie można denerwować”. Dlaczego?

Bo to też ludzie i też się mogą wkurzyć. Ale raz musiałem zniknąć im na trzy dni i nie wiedzieli, co się ze mną dzieje i co robię. Wtedy musieli się jakoś wyżyć i zrobili mi harmonię z auta. Poza tym z pięć razy rozbili mi samochód, bo nie chciało się im w weekendy pracować i cały czas za mną jeździć. Miałem złote ubezpieczenie, więc nie przeszkadzało mi to. Szkoda było tylko Forda Gran Torino, rocznik 72… Ale ponieważ rejon odpowiedzialności naszego konsulatu obejmował jedenaście stanów, to miałem świetną podkładkę, żeby polecieć sobie samolotem albo wynająć Pontiaca Firebirda lub Chevroleta Camaro. W to mi graj! Byłem królem życia. Wtedy jeździłem tak, że dekle spadały. To był szaleńczy okres.

Nie próbowali pana werbować?

W USA nie. Po latach dowiedziałem się, dlaczego. Uznali mnie za wariata. To przez szaleńczą jazdę samochodem i nocne wyprawy do Harlemu, do miejsc gdzie biali nie zapuszczali się w ogóle. CIA nie wiedziało jednak, że miałem tam idealne wejście. Pewnego razu przyszedł do mnie do konsulatu czarny chłopak i zaśpiewał po polsku arię Jontka z Halki. Zbaraniałem. Okazało się, że miał polską nauczycielkę śpiewu, a jego tatuś zajmował wysokie miejsce w strukturze Harlemu.

Czy w trakcie pracy w Stanach przeczytał pan swojego pierwszego PLAYBOYA?

Oczywiście. Czytałem go w samolocie. W ogóle w Stanach odkryłem coś bardzo ciekawego. Każdy elegancki Amerykanin czytał w samolocie PLAYBOYA. W restauracji i kawiarni czytanie tego magazynu było wstydliwe, ale na pokładzie samolotu już nie. Dzięki temu kupiłem, zobaczyłem i odkryłem, że są tam bardzo ciekawe artykuły. Trochę się nawet tym faktem zdziwiłem. Dopiero po tym, jak wyszedł „Hustler”, PLAYBOYA zaczęto czytać wszędzie. W sumie Larry Flynt pomógł Hefnerowi.

Chciał pan być członkiem klubu PLAYBOYA?

Zrobiłem niezły numer. Wmówiłem rezydentowi, że muszę nim zostać, bo na playboyowych imprezach pojawia się bardzo szacowne towarzystwo. Tak było w istocie, a ja w tym szarym życiu oficera wywiadu mogłem się trochę rozerwać. Żonie mówiłem, że mam ciężkie zadanie, które nie jest niebezpieczne, ale bardzo pracochłonne. I wychodziłem z domu na 59th Street przy Central Parku. Do dziś mam kartę klubową.

Czyli innymi słowy jest pan playboyem.

Nigdy nim nie byłem i chciałbym to wyraźnie zaznaczyć. A dlaczego? Bo playboy musi mieć dużo pieniędzy i może nie pracować. Ja pracowałem ciężko i za małe pieniądze. Czułem jednak wyższość, gdy obserwowałem prawdziwych playboyów, z racji tego, że ja funkcjonowałem w świecie równoległym, o którym oni mogli tylko przeczytać lub zobaczyć go w filmie. Potem zresztą tłumaczyłem swoim ludziom w GROMIE, że może i zarabiają słabo, ale robią to, za co najbogatsi, chcąc się ekstremalnie rozerwać, płacą grubą kasę.

Jak by pan mógł ocenić swoje powodzenie wśród kobiet?

Największe miałem, kiedy pracowałem w Hybrydach, ponieważ to od nas zależało, kto wejdzie do środka. Na przykład zamiast wpuścić małolatę – Ewę Bem, wysyłaliśmy ją po piwo. Jak z nim wracała, wchodziła na zabawę.

Kto uczył pana strzelać? Tata? (Mirosław Petelicki był wielokrotnym mistrzem Polski w strzelectwie sportowym, jako jeden z dowódców Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego dowodził m.in. akcją, w której 26 polskich spadochroniarzy zabiło w zasadzce ponad stu SS-manów. Szerzej o tym na wystawie Historia Jednostek Specjalnych Wojska Polskiego w Muzeum Wojska Polskiego – przyp. red.)?

Ojciec trzymał mnie jak najdalej od wojska i nigdy nie zabierał na strzelnicę. W związku z tym zapisałem się do Tramwajowego Klubu Sportowego SYRENA na strzelanie z łuku. I miałem trzy rekordy Polski jako młodzik. Ten sport jest jednak strasznie nudny, dlatego przerzuciłem się na judo.

Czy umiejętności łucznicze kiedyś się przydały?

Pewnego razu wylądowałem w bardzo niezwykłym miejscu w Stanach, w tajnej bazie dla amerykańskich szeryfów, zajmujących się aresztowaniami najgroźniejszych przestępców poza granicami USA. Chcieli mnie tam sprawdzić i zaskoczyć jednocześnie. Zabrali mnie na strzelnicę łuczniczą i pokazali super twardy łuk bloczkowy. Taki łuk bardzo ciężko naciągnąć, jeśli nie ma się techniki. Nawet ciężarowcy nie dają rady. Chłopaki chcieli się ze mnie ponabijać. A ja bez słowa wziąłem łuk, napiąłem, wycelowałem i trafiłem w sam środek tarczy. Zdziwili się. Zaczęli jeden przez drugiego pytać, gdzie się tego nauczyłem. Powiedziałem im, że pierwszy raz w życiu trzymałem coś takiego w rękach (śmiech).

Który z aktorów najlepiej strzela z broni palnej?

De Niro. Do Ronina został tak przeszkolony, że aż miło patrzeć. Z minimi (Mini Mitrailleuse, minikarabin maszynowy – przyp. red.) strzela jakby od 20 lat był komandosem. Zero fałszu. Strzela tak dobrze, jak Olbrychski boksuje. Zresztą Daniel ostatnio dowiedział się ode mnie, że każdego boksera nożem załatwi nawet emerytowany komandos. Dlatego teraz ćwiczy nożem z japońskim ostrzem, który specjalnie dla niego sprowadziłem. O, coś takiego… (w tym momencie generał błyskawicznie wyjmuje z tylnej kieszeni spodni nóż marki SOG i wykonuje jedno cięcie z prędkością światła – przyp. aut.).

Zawsze ma pan przy sobie nóż?

Zawsze, bo to przedmiot ratujący życie. Taki nawyk, co robić. Można nim wybić szybę w aucie, przeciąć pasy, bo czasami z nerwów, na przykład w trakcie powodzi, nie można się odpiąć, zrobić tracheotomię… Różne są sytuacje w życiu. A wiecie, co robić, jak się jest przysypanym przez lawinę?

Nie mieliśmy przyjemności.

Po pierwsze trzeba się dowiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół, żeby móc kopać w odpowiednim kierunku. Normalny człowiek sika ze strachu – wtedy od razu wiadomo, gdzie jest dół. A taki trochę nienormalny, komandos lub ratownik górski, musi splunąć i popatrzeć, gdzie spływa ślina. A potem trzeba kopać w drugą stronę…

Większość żołnierzy jednostek specjalnych pytanych o najlepszy film o ich robocie wskazują Helikopter w ogniu.

To top topów. Ten film jest prawdziwy do bólu, o co bardzo trudno. Ridley Scott spędził dużo czasu z konsultantami z Delty i to widać. Również nasz Sławomir Idziak bardzo się przyłożył. Na przykład wymyślił scenę, w której za kołnierz żołnierza wpadają gorące łuski. Wymyślił ją, bo sam w trakcie kręcenia to przeżył.

A Psy się panu podobają?

Nie. Przede wszystkim dlatego, że nie lubię w filmach chamstwa. Uważam, że na ekranie można pokazać wszystko bez używania „k***y” jako przecinka. Dlatego też załamał mnie serial „dokumentalny” Kawaleria powietrzna, zrobiony z inicjatywy ministra Siwca, żeby pokazać Polakom, że mamy nie tylko GROM.

Pamięta pan swoją weryfikację?

Nie miałem z nią żadnego problemu. Pałubicki (koordynator służb specjalnych w rządzie Jerzego Buzka – przyp. red.) i spółka szukali na mnie czegoś, ale nie znaleźli. Nie mogli znaleźć, bo byłem czysty. Praca w wywiadzie była moim marzeniem. Traf chciał, że wtedy można było pracować tylko w jednym wywiadzie – PRL-owskim. Mój ojciec zawsze powtarzał mi, żebym w trakcie swojej roboty nie skrzywdził ani jednego Polaka, bo wywiad jest od tego, żebym działał przeciwko cudzoziemcom. I tak robiłem.

A akcja „Tyrmand”?

Że niby zbierałem na niego kwity i go rozpracowywałem? Szef kontrwywiadu wojskowego płk. Nosek, chcąc się podlizać ministrowi Klichowi, wymyślił tę bajkę i wpisał ją do Wikipedii. Mój jedyny związek z Tyrmandem, to trzykrotna lektura Złego. Ale było to chytrze wymyślone, bo Tyrmanda w Polsce lubią wszyscy… Gdybym nie pracował ponad dziesięć lat na zachodzie, nie udałoby mi się przechytrzyć „betonu” w naszym wojsku i stworzyć GROM-u. Siedząc w podobnych strukturach w Polsce, miałbym wyprany mózg jak niektórzy przedstawiciele wojskowego „betonu”, którzy nie wiedzą co to jest kreatywność i są gotowi potwierdzić najgłupsze kłamstwo.

Zakończmy wątek filmowy pytaniem o najbardziej żenujący film wojskowo-wywiadowczy.

Bardzo się trzeba było postarać, żeby spieprzyć tak wspaniałą historię jak Operacja Samum.
A już Marek Kondrat, którego bardzo cenię, strzelający z pistoleciku pod góralską muzyczkę do Irakijczyków latających z kałachami, był koszmarem. Tak jak cały film – nic nie trzyma się tam kupy. Masakra.

W 1990 roku stworzył pan GROM. Czy jako jego dowódca był pan lubiany?

Nie sądzę. Większość ludzi w GROM-ie mnie nie lubiła. Też nie za wszystkimi przepadałem, ale potrafiłem awansować takich, których nie darzyłem sympatią. Wszyscy byli ze mną bezpieczni, a to była podstawa. Zawsze mówiłem im, że jest super i nie wciągałem w swoje problemy. Oni mieli mieć wolne głowy, mieli dobrze walczyć. Nie było buntów, bo wiedzieli, że je zduszę. Dziś w domu jestem na ich miejscu. Też się nie buntuję i nie podskakuję i bardzo mi z tym dobrze. Żona organizuje domowe życie, rozdziela zadania, wydaje rozkazy, a ja, wspólnie z dziećmi, solennie je wykonuję.

Czy ksiądz w GROM-ie był pana pomysłem?

Jestem wierzący, ale uznałem, że w GROM-ie kapelana nie będzie, bo Cichociemni go nie mieli. Złamałem się jednak przed misją na Haiti. Wiedziałem, że będzie tam ciężko, więc poprosiłem biskupa Głódzia o przedstawienie kandydatów. Było ich trzech: dwóch korpulentnych i jeden żylasty. Dodatkowo, ten żylasty powiedział mi, że 10 lat był na Filipinach. Nie miałem wyboru: wiedziałem, że da radę. Na treningu w Portoryko zrobiłem sobie z niego worek treningowy. Trochę go porzucałem i zobaczyłem, że jest prawdziwym twardzielem. Udowodnił to na Haiti. W trakcie święta VooDoo była bijatyka, na ulicy stał facet z odciętym palcem i z otwartą raną. Nasz ksiądz wziął od niego ten palec i zatkał nim ranę, żeby zatamować krew. Zrobił to z takim spokojem, że z miejsca go polubiłem. Okazał się prawdziwym komandosem.

A jaki musi być prawdziwy komandos?

185 cm na komandosa to już za dużo (śmiech). Trzeba lubić ryzyko i nie bać się. Podobni do nas są tylko strażacy i lotnicy morscy. Przepraszam, są jeszcze bardzo dzielni policjanci, ratownicy górscy, chirurdzy i inni ludzie honoru!

Żeby zlecieć z wysokości 7 piętra i przeżyć, trzeba mieć takie cechy.

To było 7 i pół piętra (śmiech). Mój żołnierz, który wypadł ze śmigłowca, był cały połamany, ale dał radę. Dziś jest kierownikiem klubu GROM-u, w którym jest sala pamięci Cichociemnych i operacji GROM-u. Zajmuje się też innymi ważnymi sprawami i chodzi bardzo sprężystym krokiem. Po prostu twardziel.

Miał pan problemy z używkami wśród żołnierzy?

Nigdy. Większość piła delikatne alkohole typu piwo i zamiast palenia żuli tytoń. Zawsze musieli być w formie, więc poważne używki odpadały. Poza tym byli na to zbyt poukładani.

I żaden z nich nie miał mrocznych tajemnic?


Każdy je ma (śmiech). Na przykład płk. Leszek Drewniak, pseudonim „Diabeł”, mieszkał na Pradze i lubił chodzić wieczorami po najciemniejszych i najniebezpieczniejszych ulicach w tej dzielnicy. Zdarzało się, że jacyś bandyci się na niego nadziali. Bardzo to lubił, a ja znałem tę jego słabość. Jak atakowali go metalową rurką, to oddawał z rurki, jak z nogi, to z nogi – zawsze sprawiedliwie. Zwykle kończyło się tak, że leżało naokoło niego czterech lub pięciu połamanych. Policjanci już go znali, dzwonili do mnie i zawsze prosili, żebym jakoś na niego wpłynął. Twierdziłem jednak, że skoro „Diabeł” nigdy nikogo pierwszy nie zaczepiał, to nie zasługiwał na żadne kary. Wręcz przeciwnie! Dzięki takim jak on, zadymiarze potem dwa razy się zastanawiali, zanim do kogoś wystartowali. Kiedyś przerażony Lońka Fogelman (prawnik i znany warszawski bon vivant – przyp. red.), nie mogąc się do mnie dodzwonić, wysłał żonę z informacją, że chłopaki z mafii wzięli się za jego znajome, z którymi był w pewnym lokalu. Zaniemówił, jak mu powiedziałem, że tylko jeden przyjdzie. Chciał paru! Wysłałem „Diabła” i było posprzątane. Jak go ogoleni zobaczyli, to się wycofali. Bo oni lubią bić, ale tylko tych, co się bić nie umieją…

Czy w GROM-ie znalazłoby się miejsce dla geja?

Bardzo ciekawe pytanie. Nie mam pojęcia, bo nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Nie sądzę jednak, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. W GROM-ie zawsze oceniało się to, co kto potrafi. Nieważne też były stopnie wojskowe, wszyscy zaczynali od nowa – jak w SAS-ie. Jeżeli w ogóle byli geje w GROM-ie, to nic o tym nie wiedziałem. Gdybym wiedział, to i tak dotyczyłoby to tylko mnie. Mój dziadek, gdy widział, że ktoś ma podbite oko, nigdy nie pytał, co się stało, bo uważał, że to nie jego sprawa. Mam tak samo.

Czy kobieta mogłaby kierować GROM-em?

Nie. Kobiety są świetne w polityce, ale nie wyciągną rannego żołnierza z płonącego samochodu. Są na to za słabe fizycznie, cierpiałyby i nigdy by sobie tego nie wybaczyły. Po co im niszczyć sumienie?

Ale przecież dziewczyn w jednostce nie brakowało.

Kobiety, które przychodziły do GROM-u były wybitne. Niestety nie udało mi się stworzyć jednostki specjalnej, składającej się z samych kobiet. Wzorem miała być jednostka zorganizowana za czasów premier Thatcher. W wielu sytuacjach komandoski są o wiele bardziej skuteczne niż faceci. Oto przykład. Terrorysta prowadzi sklep, który de facto jest punktem kontaktowym. Mężczyzna ma przy sobie różne rodzaje broni. Do sklepu wchodzi kobieta z wózkiem. Prosi o coś z półki. Facet sięga i dostaje dwa strzały przez tłumik. Po wszystkim dziewczyna bierze wózek i odchodzi.

Co było w wózku?

Minimi… Kobiety świetnie strzelają, bo nie mają w sobie instynktu współzawodnictwa. Dostają zadanie i je wykonują.

Kto uniemożliwił utworzenie takiej jednostki w Polsce?

Premier Miller, który pochwalił się prasie, że był na fantastycznym pokazie umiejętności komandosek GROM-u. W trakcie strzelaniny nie wiedział, że to kobiety. Dopiero jak zdjęły hełmy, wyszła prawda. No i opowiedział. Dziwna by to była tajna jednostka, o której dowiedziała się cała Polska…

Po paru latach atmosfera w GROM-ie mocno się zepsuła.

Jak zawsze przez politykę. Po przejściu GROM-u pod MON zaczęły się dziać rzeczy straszne. Chcieli nawet zmienić nazwę na GRB, czyli Grupę Remontowo-Budowlaną. Nie wspomnę o cięciach finansów. Gdyby nie było operacji w Iraku i Afganistanie, GROM prawdopodobnie zostałby zniszczony. Stanisław Tym, skomentował to w stylu Piłsudskiego: „Żeby coś takiego zrobić, to trzeba mieć rozum w dupie, a dupę we Władywostoku”.

Ilu żołnierzy, od początku istnienia GROM-u, zginęło w walce?

To jedyna jednostka specjalna na świecie, w której przez dwadzieścia lat, przy kilkuset operacjach bojowych, w trakcie których wykończono ponad pięciuset terrorystów, nie zginął nawet jeden żołnierz. Straciliśmy jednego dzielnego żołnierza podczas ćwiczeń morskich w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych. Skakał ze spadochronem i niestety się utopił. Pamiętam, że choć nie dowodziłem wtedy GROM-em, bardzo to przeżyłem.

Chciałby pan mieć swoje dzieci bądź wnuczki w GROM-ie?


W żadnym wypadku. Inwestuję w ich edukację po to, żeby mogli coś stworzyć bez narażania się na niepotrzebne stresy. Petelickich pracujących dla ojczyzny już wystarczy. Najwyższa pora, żeby ktoś popracował dla… Petelickich.

Ćwiczy pan dziś?


W domu mam amerykańskiego, bokserskiego manekina. Świetna rzecz na odstresowanie i rozluźnienie – polecam wszystkim. Po wyjściu dzieci do szkoły, okładam go niemiłosiernie. Czasami też tłukę go wieczorem, w zależności od nastroju. Wszystko po to, żeby się dobrze spocić.

Dlaczego nie lubi pan Mariana Zacharskiego?

To dobra okazja, żeby go publicznie przeprosić. Uważam, że krzywdziłem go moimi opiniami poddającymi w wątpliwość to, że był oficerem wywiadu. Nie zdawałem sobie sprawy, w jak ciężkim więzieniu Marian siedział cztery lata. Różni ludzie wprowadzali mnie celowo w błąd, mówiąc o Zacharskim dziwne rzeczy. Jego Rosyjska ruletka mną wstrząsnęła. Uświadomiła mi, jak mało wiedziałem i jak potężny jest rosyjski wywiad w Polsce. Poproszę Henia Jasika, żeby mu wysłał ten numer PLAYBOYA.

A my wyślemy go do prezydenta, który stwierdził, że nie był pan i nie jest żołnierzem.

Lepiej wysłać PLAYBOYA do Sławomira Nowaka, u którego w klapie widziałem niedawno honorową odznakę GROM-u. Chciałbym go zaprosić na waszych łamach na wystawę do Muzeum Wojska Polskiego i chciałbym, żeby wziął ze sobą pana prezydenta. Jest tam moja legitymacja podpisana przez ministra obrony Onyszkiewicza oraz moja szabla generalska. Pan prezydent nie powinien opierać swojej wiedzy tylko na Wikipedii. Czasami powinien wyjść poza nią.

Kiedy było panu najbardziej nieprzyjemnie w życiu?

Gdy dowiedziałem się, że umarł Leszek Drewniak. To był mój najgorszy dzień życia. Miałem z nim niesamowitą więź, spędziliśmy razem masę czasu, przeżyliśmy dużo niebezpiecznych chwil. Bardzo mi go brakuje, dlatego w tym pokoju powiesiłem jego zdjęcie. Miałem z nim lepszy kontakt niż z własnym bratem.

Jak umarł?


Myślał, że jest niezniszczalny. Miał 5 dan w karate i ćwiczył zdecydowanie za ciężko. Od treningów porobiły mu się żylaki. Zrobiono mu operację i powiedziano, że przez dwa tygodnie po zabiegu musi odpoczywać, a on po trzech dniach poszedł na trening. Upadł na schodach przed wejściem do domu i umarł. Skrzep krwi trafił do serca.

A kiedy poczuł się pan najbardziej doceniony?

Gdy prezydent Lech Wałęsa odznaczył mnie Krzyżem za Dzielność, ale chyba jeszcze bardziej cieszyłem się, gdy kilka miesięcy temu, genialni chirurdzy z małego szpitala w Trzebnicy przyszyli obydwie ręce dzielnemu komandosowi GROM-u, którego jako sierotę uznałem za mojego syna. Dłonie utracił trzy lata temu ratując życie, a teraz już sam jeździ samochodem i obiecał mi, że w styczniu zacznie strzelać z pistoletu. Wierzę że wróci do GROM-u jako instruktor, bo ma niezwykłe umiejętności i jest twardy jak skała.

Dobrze pan sypia?

Doskonale. Jeżeli całe życie robi się to, co się lubi, nie można mieć koszmarów.

Czy siedzących przed panem dwóch 35-letnich staruchów, dałoby się przyuczyć do GROM-u?

Może dałoby się nauczyć was strzelać. Zresztą najłatwiej jest nauczyć kogoś, kto nigdy nie strzelał, bo nie ma złych nawyków. Natomiast do GROM-u jesteście „za inteligentni”. W takiej jednostce może być tylko jeden intelektualista – dowódca. Wszyscy pozostali nie mogą się mądrzyć. Mają wykonywać zadania. A wy wyglądacie mi na takich, którzy kwestionowaliby rozkazy. Proszę jednak nie mylić intelektualizmu z inteligencją. Inteligentny człowiek wie, jak przetrwać w górach. Intelektualista natomiast, zanim coś zrobi, musi to przeanalizować, a następnie na ogół zakwestionować. Poza tym zwykle skupia się na sobie, a to niestety przeszkadza w działaniu w grupie i myśleniu o drugim człowieku.

Czyli nie mamy szans?

Panowie, nie będę was oszukiwał. Nie zabijecie, żeby kogoś uratować. Chyba, żeby chodziło o kogoś z waszej rodziny – to co innego. Wyglądacie po prostu na takich, którym brakuje naturalnej brutalności. Ot i cała prawda o was…



Na skróty:

Gromek Czempiński na moje pytanie, dlaczego zadaje się z pewnym grubym szefem Wojskowych Służb Informacyjnych odpowiedział: „Bo dobrze się prezentuję na jego tle”. Zawsze uważałem, że podobnie mieli Kwaśniewski z Kaliszem. Zresztą Kaliszowi kiedyś o tym powiedziałem. Trochę się obraził.

Kiedyś po ataku 11 września, na promocji książki Aleksandra Kwaśniewskiego wydawca powiedział do prezydenta: musi pan podpisać książkę dla generała Pałubickiego. Atmosfera powagi prysła, wszyscy zaczęli się śmiać. A ja uważam Janusza Pałubickiego za bardzo uczciwego człowieka, podpuszczanego nagminnie przez Krzaklewskiego.

Nigdy nie polowałem i w ogóle tego nie rozumiem. Myślę, że chodzi w tym tylko o kompleksy.

Nie jest prosto, będąc amantem, zagrać kretyna. Bradowi Pittowi udało się to znakomicie w Tajne przez poufne. Nie podejrzewałem go o to, że jest aż tak dobrym aktorem.

Uwielbiam naturalne blondynki. Dlatego tak bardzo podobała mi się praca w Szwecji. Ale od paru dobrych lat nie rozglądam się za kobietami, bo boję się mojej żony, która jest bardzo groźna!

Mam kopię obrazu Tycjana i uważam, że jest lepsza od oryginału. Ma ładniejszą i większą ramę (śmiech).

http://wywiadowcy.pl/gen-slawomir-petelicki/

Jednostki specjalne a tradycja.

Pan_Generał • 2013-05-28, 14:32
31
Jak zapewne wiecie, nasze jednostki specjalne odwołują się do historii Polski. Przedstawię wam w jaki sposób, i do kogo.

Na początek GROM.

Cytat:

Jednostka Wojskowa GROM dziedziczy tradycje legendarnych Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.
Wywiad niemiecki, działający w Anglii, nigdy nie trafił na ich ślad. Nigdy wszyscy, a było ich 316 (w tym jedna kobieta), nie stanęli obok siebie na jednej zbiórce - w jednym szeregu. Nigdy też nie stworzyli, w typowym rozumieniu, związku zbrojnego czy oddziału wojskowego. W czasie II Wojny Światowej Cichociemni - komandosi przygotowani i najlepiej wyszkoleni przez SOE w Wielkiej Brytanii - byli pojedynczo lub w małych grupach przerzucani do okupowanej Polski.

Na przełomie lat 1941/1942 w rozproszonych po mglistej i górzystej Szkocji obozach szkoleniowych narodził się dumny przydomek, znakomicie oddający charakter działań żołnierskiej elity przygotowywanej do cichego działania w mroku nocy. To właśnie słowa charakteryzujące warunki w jakich prowadzili walkę - cisza i ciemność - dały początek charyzmatycznemu mianu - Cichociemni. Na początek byli tak nazywani dlatego, że znikali ze swoich macierzystych jednostek nagle i cicho, w niewiadomym celu.

Kandydaci na cichociemnych zwerbowani przez Oddział VI (od 1942 roku Oddział Specjalny) Sztabu Głównego Naczelnego Wodza, przechodzili szereg kursów polskich i brytyjskich. Program szkolenia doskonalono z upływem czasu. Obejmował on cztery grupy kursów: zasadnicze, specjalistyczne, uzupełniające oraz praktyki. Szkolenie Cichociemnego trwało kilka miesięcy. Inaczej przebiegało szkolenie skoczków przewidzianych jako dywersanci czy dowódcy oddziałów powstańczych, a inaczej radiotelegrafistów, wywiadowców, oficerów sztabowych lub instruktorów broni pancernej, lotników, specjalistów od propagandy czy fałszerzy dokumentów. Zasadą było, że wszyscy musieli ukończyć kurs spadochronowy i odprawowy.
W czasie wojny byli pojedynczo lub w małych grupach przerzucani do okupowanej Polski.
Spośród 316 Cichociemnych:
- sześciu zginęło podczas lotu do kraju,
- trzech zginęło w czasie skoku nad Polską,
- trzydziestu pięciu zostało zamordowanych w katowniach gestapo,
- dwunastu zginęło w obozach koncentracyjnych,
- dwudziestu sześciu poległo w walkach partyzanckich,
- osiemnastu poległo w Powstaniu Warszawskim,
- trzech zażyło truciznę w trakcie aresztowania,
- sześciu stracono po wojnie.



Oznaka rozpoznawcza (noszona na prawym ramieniu) dla żołnierzy zespołów bojowych Jednostki Wojskowej GROM, którzy pomyślnie ukończyli kurs podstawowy oraz specjalistyczne szkolenie bojowe.
Przyznawana od 08.06.2009 roku.



Na Sztandarze Jednostki umieszczono między innymi datę pierwszego zrzutu Cichociemnych do okupowanej Polski - 15 lutego 1941 roku, datę utworzenia Grupy Reagowania Operacyjno-Manewrowego - 13 lipca 1990 roku, symboliczny numer GROM "13", znak spadochronowy Cichociemnych, wzorowany na nim znak Jednostki GROM w postaci pikującego orła ze złotą błyskawicą (gromem) w szponach; po środku krzyży kawalerskich umieszczono wizerunek orła białego, a z drugiej strony napis: "Bóg, Honor, Ojczyzna”.



Na terenie Jednostki GROM znajduje się Sala Tradycji poświęcona Cichociemnym, do której skoczkowie Armii Krajowej przekazali swoje osobiste pamiątki.
Przyjeżdżając do Warszawy z głębi kraju lub zza granicy, zawsze mogą liczyć na przyjęcie i gościnę w Jednostce.
Każdego roku w trzecią niedzielę maja, Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej oraz ich krewni zjeżdżają z całego świata, aby złożyć wieniec przy pomniku upamiętniającym bohaterskie czyny, chwałę i męstwo Cichociemnych na Cmentarzu Powązkowskim. Po przybyciu do Jednostki uczestnicy spotkania składają kwiaty pod Pomnikiem Braterstwa Broni Żołnierzy GROM i Cichociemnych, po czym spotykają się w Sali Tradycji poświeconej Ich pamięci. Jest to czas refleksji i wspomnień. Na jednej ze ścian umieszczono fotografie wszystkich 316 Cichociemnych. W tym wyjątkowym dniu wszyscy stoją w jednym zwartym szeregu - żyjący z tymi, którzy odeszli w chwale na wieczna wartę.



Słynna naszywka, używa w boju. Ma ona upamiętnić bohaterów z Powstania Warszawskiego.



Odznaka GROM
(noszona na piersi nad lewą kieszenią munduru wyjściowego i galowego)
występuje jako: brązowa, srebrna, złota oraz honorowa,
jest przyznawana przez Kapitułę ds. Odznaki GROM zgodnie z zasadami określonymi Regulaminem Odznaki GROM

Pomnik poświęcony cichociemnym na terenie GROM-u przedstawia z lewej strony znak cichociemnych, a z prawej odznakę GROM-u.



Berety - koloru szarego - takie same, jakie nosili podczas II wojny światowej żołnierze 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej (SBS). Nie jest to bynajmniej o nawiązanie do jej tradycji, które kontynuuje obecnie 6. Brygada Desantowo Szturmowa, zachowująca jednak noszone już wcześniej ciemnoczerwone berety. Cichociemni część szkolenia odbywali w 1. SBS i przerzucani byli do akcji pojedynczo lub w małych grupkach w ubraniach cywilnych, a co za tym idzie nie mogli skorzystać z dobrodziejstw munduru, określonych przez Konwencję Genewską (dlatego czasem nazywano ich żołnierzami bez mundurów). Gdyby więc występowali w zwartych, umundurowanych pododdziałach, mieliby prawdopodobnie na sobie mundury i szare berety brygady spadochronowej. Wybór koloru beretów dla jednostki nie był więc przypadkowy.



http://www.grom.wp.mil.pl/

Droga wojownika

Pan_Generał • 2013-05-27, 22:35
4
Droga wojownika. Opowieści o twórcy GROM-u generale Sławomirze Petelickim zebrał Andrzej Wojtas
---

Ktoś się przymierza do zakupu? Ja za kilka dni zamawiam :mrgreen: Nowa książka, i nawet żadnych recenzji nie ma, ale powinna być zajebista.



Cytat:

Jego uścisk dłoni był niczym imadło, a spojrzenie niebieskich oczu przeszywało na wylot.
Twierdził, że Pan Bóg nie lubi tchórzy.
Stworzył GROM – jednostkę wojskową, która należy do najlepszych sił specjalnych na świecie.

Generał Sławomir Petelicki – wojownik, dowódca, legenda.

Dżentelmen ceniący sobie honor i łobuz z szelmowskim uśmiechem. Uwielbiany dowódca, który bezgranicznie ufał swoim żołnierzom i rogata dusza, której bezkompromisowość robiła mu wrogów.

Droga wojownika to zbiór opowieści o człowieku, który dał Polakom powód do dumy w postaci GROM-u. Generała Petelickiego wspominają ludzie, którzy zetknęli się z nim na różnych etapach jego życia: szkolni koledzy, oficerowie wywiadu, twórcy służb specjalnych, dziennikarze i przede wszystkim towarzysze broni. Komandosi, którzy razem z nim budowali GROM i ci, którzy potem mieli szczęście służyć pod jego rozkazami. Żołnierze, na których odcisnął swoje piętno i scalił w oddział niczym palce zaciskają się w pięść.



http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,3718,Droga-wojownika

JW GROM: największa tajemnica Wojsk Specjalnych

Pan_Generał • 2013-05-25, 18:04
44
Polacy dowiedzieli się o istnieniu GROM-u dopiero cztery lata po powstaniu jednostki – w 1994 roku z lakonicznej informacji podanej w Teleexpressie. Była to krótka relacja z wylotu 50 komandosów i ich dowódcy płk. Sławomira Petelickiego na misję na Haiti. Wtedy po raz pierwszy opinia publiczna usłyszała, że w Polsce jest jednostka antyterrorystyczna. Do dzisiaj ich szkolenia, działania, a nawet oni sami są tajemnicą



Tak zaczyna się historia GROM-u

Cztery lata wcześniej rozpoczyna się akcja MOST. Premier Tadeusz Mazowiecki zgodził się, aby rosyjscy Żydzi z ZSRR mogli z Warszawy wylatywać do Izraela. Niedługo potem w Bejrucie zostało postrzelonych dwóch Polaków, ponieważ fundamentaliści przestali uważać Polskę za kraj przyjazny. Wtedy narodził się plan powstania antyterrorystycznej jednostki specjalnej. Jej zadaniem miało być reagowanie na zagrożenie terrorystyczne obywateli Polski poza granicami kraju.

Za pomysłem utworzenia GROM-u stał płk Sławomir Petelicki. Podobno ówczesny szef MSW Krzysztof Kozłowski zapytał go, ile czasu i sprzętu potrzebuje, aby stworzyć jednostkę specjalną. – Czas mierzył w miesiącach, a potrzebował poligonu i trochę broni. No i prawa do werbowania ludzi – mówił Kozłowski w filmie „GROM – prawdziwa historia”.

Pierwszy nabór do jednostki płk Petelicki zorganizował sam. Służbę w GROM-ie proponował najlepszym żołnierzom, policjantom, pracownikom wywiadu. Jeździł po całej Polsce, aby na własne oczy zobaczyć, kto nadaje się na specjalsa.

Kiedy polscy komandosi tworzyli swoją nową jednostkę, w Iraku polski wywiad prowadził operację SAMUM. Agenci pomogli wydostać się z Iraku sześciu oficerom amerykańskiego wywiadu. Tego heroicznego zadania nie chcieli podjąć się nawet Brytyjczycy. Rząd amerykański w podziękowaniu za tę świetnie przeprowadzoną operację m.in. zaczął szkolić żołnierzy pierwszej polskiej jednostki specjalnej. Operacją w Iraku kierował Gromosław Czempiński. Niektórzy sugerują, że od jego imienia pochodzi nazwa GROM. – To dzięki niemu otrzymaliśmy pomoc Amerykanów – mówił w „GROM – prawdziwa historia” gen. Petelicki. – Poza tym GROM dobrze brzmi. GROM – atak z jasnego nieba – dodaje generał.

Instruktorami szkolenia Polaków w USA byli żołnierze z Delta Force. Mordercze ćwiczenia Amerykanie przeprowadzali w górach. GROM-owcy przez kilka dni nie spali, jedli minimalną ilość jedzenia. Tak hartowali swoje organizmy i uczyli się, jak przetrwać.

Potem zasady tamtego ekstremalnego szkolenia przenieśli na własne podwórko. Od początku istnienia podczas ćwiczeń używali tylko ostrej amunicji. Każdego, kto chciał zostać GROM-owcem, czekała nie tylko ostra selekcja, morderczy sprawdzian siły i psychiki, ale też sprawdzian zaufania. Kandydat musiał usiąść na miejscu zakładnika, którego więzili „terroryści”. Do ciemnego pomieszczenia, w którym przebywał, wbiegali komandosi i eliminowali „przeciwnika”. Używali ostrej amunicji i ładunków wybuchowych. Zaufanie i wiara w umiejętności kolegów z jednostki – tego operatorzy uczą się od początku istnienia GROM-u.

Zaczęli na Haiti, potem były Bałkany

Pierwszym sprawdzianem dla GROM-u było Haiti.

W 1991 roku wojsko obaliło prezydenta Haiti Jean-Bertranda Aristide. Władzę przejęła junta wojskowa, a Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła na to środkowoamerykańskie państwo, zajmujące część wyspy Haiti na Morzu Karaibskim, embargo ekonomiczne. W jego wyniku Haiti pogrążyło się w nędzy i chaosie, które próbowała zwalczyć utworzona w 1993 roku misja ONZ. Poniosła jednak klęskę, zmuszając RB ONZ do wydania rezolucji, wzywającej do utworzenia Wielonarodowych Sił (Multinational Forces – MNF), nad którymi dowodzenie objęły Stany Zjednoczone.

51 komandosów pod wodzą płk. Petelickiego pojechało tam 17 października 1994 roku, aby pomóc USA w zaprowadzaniu pokoju. Na miejscu pracowali z amerykańskimi rangersami.
Polacy nie tylko pilnowali porządku i spokoju, ale także brali udział w działaniach antyterrorystycznych, pomogli transportować rannych Amerykanów, ochraniali VIP-ów. Uratowali życie 26 osobom. Płk Petelicki jako pierwszy cudzoziemiec po misji dostał amerykański „Medal for Military Merit”, a czterech jego podwładnych dostało wyróżnienia.

W 1997 roku GROM-owcy wzięli udział w misji pokojowej ONZ na Bałkanach. W wyniszczonym wojną kraju stworzyli swoją bazę w byłej stacji benzynowej. Wszyscy ostrzegali ich, że są na terenie bossa świata przestępczego, który będzie próbował ich zabić. – Ale jakoś mu się nie udało – wspomina uczestnik tamtej misji. Sukcesem Polaków było zatrzymanie Slavka Dogmanowica, zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za śmierć 300 Chorwatów. Trzy lata później komandosi GROM-u odpowiadali za ochronę szefa misji weryfikacyjnej OBWE – Amerykanina Williama G. Walkera podczas jego wizyty w Kosowie i Macedonii. W 2001 roku w Kosowie ścigali zbrodniarzy wojennych.

Misja w Iraku – powód do dumy

W kwietniu 2002 roku rozpoczęła się misja GROM-u nad Zatoką Perską. Zadaniem komandosów było kontrolowanie statków. Sprawdzali, czy rebelianci nie przemycają na nich broni oraz czy nie jest łamany zakaz handlu ropą naftową z Irakiem.

Rok później GROM walczył również u boku Amerykanów podczas drugiej wojny nad Zatoką Perską. Komandosi wsławili się tam odbiciem instalacji naftowych niedaleko półwyspu Fao oraz przejęciem kontroli nad portem Umm Qasr. Gdy po tej operacji świat obiegły zdjęcia operatorów GROM-u, Polacy dowiedzieli się, że wojna w Iraku to także ich wojna.
Iracka misja jednostki zakończyła się w grudniu 2004 roku. Polscy komandosi przeprowadzili w tym czasie ponad 200 akcji bezpośrednich, w których zatrzymali kilkuset podejrzanych o terroryzm, w tym kilka osób z tzw. talii kart – najbardziej poszukiwanych prominentów reżimu Saddama Husajna.

Będą pamiętać o kapitanie

W 2002 roku GROM-owcy polecieli też do Afganistanu, do bazy Bagram. – Przed rozpoczęciem wykonywania zadań w Afganistanie trzeba przejść aklimatyzację – mówi jeden z operatorów. – Panuje tam zupełnie inny klimat, konieczna jest zmiana nawyków. Nie jest łatwo wytrzymać w upale, na górzystym terenie, cały czas w mundurze, z ciężkim wyposażeniem.

Na początku misji chronili polskich saperów, którzy rozminowywali teren. Dbali też o bezpieczeństwo VIP-ów, którzy przylatywali z różnych części świata do Afganistanu. – Talibowie to trudny przeciwnik, zahartowany w trudnych warunkach, znający teren, potrafiący się po nim świetnie poruszać – opowiada operator GROM-u, uczestnik misji.

O swoich operacjach w Afganistanie nie mogą mówić dużo. Opinia publiczna może usłyszeć tylko o nielicznych, między innymi uwolnieniu afgańskich policjantów z rąk terrorystów w 2010 roku, o wysadzeniu fabryki broni ukrytej w jednej z niepozornych chałup w dystrykcie Karabach. Stoczyli też 3-godzinną walkę z terrorystami. Zginęło wtedy wielu napastników, operatorzy wyszli z bitwy zwycięsko.

23 stycznia 2013 roku to smutny dzień dla jednostki. W Afganistanie zginął wtedy pierwszy żołnierz GROM – kpt. Krzysztof Woźniak. Był dowódcą sekcji bojowej GROM, poległ podczas prowadzenia operacji zatrzymywania Abdula Rahmana, jednego z najgroźniejszych terrorystów poszukiwanych na terenie Afganistanu.

Rezygnujesz? Tu są tylko najlepsi!

Trudno namówić operatora GROM-u na rozmowę o jednostce. – Takie mamy zasady – odpowiadają. – Nie usłyszysz od nas, jak działamy, nie zdobędziesz informacji o naszej taktyce, o tym, jak wyglądają nasze szkolenia.

Już to, że służą w GROM-ie, jest tajemnicą. Kiedy przypadkowi ludzie, znajomi pytają ich o pracę, muszą minąć się z prawdą. – Czasami bywam przedstawicielem handlowym, czasami rozwożę chipsy – żartuje komandos.

– Mamy zasady, których się trzymamy. Jesteśmy jak rodzina, wszyscy mówimy do siebie po imieniu – nawet z dowódcą, zwykle nie używamy nawet stopni – opowiadają GROM-owcy.

Jakie cechy musi mieć operator GROM-u? – Inteligencję! – bez chwili wahania mówi oficer GROM. – Sprawność fizyczna jest oczywista, ale niektórzy myślą, że to wystarczy. Zapewniam, że nie. Operator GROM-u to żołnierz, który sam podejmuje decyzje. Tu trzeba myśleć, nie ma miejsca na bezmyślne wykonywanie rozkazów.

Umiejętności i inteligencję kandydatów na operatorów sprawdza się podczas selekcji. Na jej temat krążą legendy: mordercza, wycieńczająca, mało kto może ją przejść, odpadają najlepsi. I wszystko to prawda. Jej pierwszy etap odbywa się już na stronie internetowej GROM-u. Znajduje się tam ostrzeżenie dla osób, które chciałyby służyć w jednostkach bojowych GROM-u, a nie są w stanie zaliczyć egzaminu z wf jednostki. W takim wypadku proszeni są, aby już teraz zrezygnowali ze składania dokumentów.

Ci, którzy jednak się zdecydują, najpierw mierzą się m.in. z pływaniem, podciąganiem na drążku, bieganiem i walką wręcz. Kolejna próba odbywa się w górach, z dala od cywilizacji i komfortowych warunków. Instruktorzy wyciskają z nich siódme poty, kilkanaście razy dziennie męczą pytaniami: „Rezygnujesz?” i mówią o wygodnych, ciepłych fotelach. Wszystko po to, aby złamać kandydatów.

Zwykle selekcję przechodzi tylko około 10 procent jej uczestników. Reszta się poddaje, inni słabną aż do utraty przytomności. A dobre zdrowie i wytrzymałość są niezbędne.

Nagrodą za przejście selekcji jest nie tylko służba w najbardziej elitarnej jednostce polskiej armii, ale też opinie, jakie słyszą o sobie na całym świecie: najlepsi, profesjonaliści, pracuje się z nimi świetnie – mówią ci, którzy mieli okazję współpracować z GROM-em.

Miesiąc temu do Polski przyleciał były instruktor najlepszych snajperów jednostki NAVY SEALS Brandon Webb. Jego przewodnikiem po kraju był Drago, Polak, który wyjechał do Stanów i służył w SEALS-ach. Historia GROM-u tak bardzo ich zainteresowała, że postanowili nakręcić o niej film. – Uważamy, że to jedna z najlepszych jednostek specjalnych na świecie – mówili. – Amerykanie wiedzą, że jesteście świetni, ale nie znają waszych korzeni. A przecież jest o czym mówić, co pokazać.

Ale operatorów GROM-u doceniają także cywile. Ta tajemnicza jednostka jest bardzo popularna zwłaszcza wśród młodych ludzi. W 2012 roku wirtualny świat graczy obiegła informacja o tym, że w najnowszej wersji gry „Medal of honor” będzie można zagrać postać właśnie żołnierza GROM-u. Euforia na forach internetowych nie miała końca, zwłaszcza że żołnierz, na którym wzorowali się twórcy gry, istnieje naprawdę. W GROM-ie służył służył 14 lat. „Udział” w grze zaproponowali mu koledzy z NAVY SEALS.

W ostatni weekend operatorzy GROM-u dali pokaz skakania ze spadochronem podczas Ursynowskiego Dnia Cichociemnych, których tradycje dziedziczą. W przyszłą sobotę pokażą swój sprzęt i uzbrojenie w czasie Święta Wojsk Specjalnych w Krakowie.

*****

Dowódcą jednostki jest płk Piotr Gąstał, który służy w niej prawie od początku i w GROM-ie przeszedł wszystkie szczeble kariery.

Snajperzy z GROM używają kilku karabinów wyborowych, jednym z nich jest supernowoczesny CheyTac M200 Intervention. Mają też pistolety Glock 17 i FN Five-seveN i karabinek szturmowy HK 416. Ich wyposażenie to też sprzęt termo- i noktowizyjny, spadochrony, sprzęt służący do desantowania z wysokości kilku kilometrów oraz roboty inżynieryjno-pirotechniczne.

147
Dzisiaj w Krakowie w nad zakolem Wisły obok Hotelu Sheraton odbył się mały festyn Polskich Sił Specjalnych. Były przewidziane jakieś atrakcje dla dzieci ale osobiście nie wnikałem co tam było. Na miejscu można było obejrzeć wyposażenie, umundurowanie i ekwipunek naszych żołnierzy. Była możliwość oglądania przelotu Herculesa i najnowszego śmigłowca (chyba Cobry) nad wisłą jak i kilka akcji z udziałem naszych żołnierzy ale niestety nie załapałem się na to :-/

Kilka Fotek:








Jak ktoś chciałby więcej w komentach to musi mi powiedzieć jak wrzucac zdjęcia w komentarze bo nie wiem :mrgreen:
stefan szufla • 2013-05-25, 17:08  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (194 piw)
Ja pie**ole Bloodwar czy Ty k***a jesteś taki tępy czy tylko udajesz? Widzisz żebym się podniecał? Pierwsze takie wydarzenie w Polsce jeżeli chodzi o siły specjalne to dlatego wrzuciłem, i k***a jest to zakole wisły baranie jeden a jak już się przypie**alasz o "górke pod Wawelem" to powiem Ci że wszedłem tam tylko po to żeby zrobić zdjęcie całości, następnym razem sam rusz swoją leniwą p*zdę i wykaż się swoimi zdolnościami

Specjalsi w Krakowie

Ceryni • 2013-05-24, 20:42
80
Próby generalne przed jutrzejszym pokazem w Krakowie.
SalvaCzoko • 2013-05-24, 21:37  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (34 piw)
pkh, twoją wypowiedź można porównać do takiego przykładu: Uczeń ma w szkole jutro test, po ch*j się na niego uczy skoro nie zna pytań?...
"Przed odbiciem zakładnika też próby robią?" - tak, robią, tutaj akurat przyj***łeś failem xD
Cały czas ćwiczą na różnych killhousach, w szczególności przed tym jak mają kogoś odbić.
Kolejna sprawa jest taka, że to pokaz i tu musi wszystko wyjść.