18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: 11 minut temu
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: 4 minuty temu
David Vetter przyszedł na świat we wrześniu 1971 roku z ciężką chorobą genetyczną, która upośledziła jego układ odpornościowy. Wrodzona genetyczna wada układu odpornościowego, znana pod angielskim skrótem SCID (ciężki złożony niedobór immunologiczny) spowodowała, że jego organizm nie bronił się przed najprostszymi infekcjami.
Aby uniknąć zakażenia, został umieszczony w specjalnym kokonie, w którym spędził całe swoje życie.
Jego losy śledziła cała Ameryka, a w pomoc jemu zaangażowała się nawet NASA. Media określały go mianem "chłopca z plastikowej bańki".



Chłopiec nie był pierwszym dzieckiem w rodzinie państwa Davida Josepha Vettera i jego żony Carol, które zostało dotknięte SCID. Wcześniej tę samą chorobę zdiagnozowano u ich pierwszego syna, który zmarł. Mieli też córkę, która urodziła się całkowicie zdrowa. Zanim Vetterowie podjęli starania o kolejne dziecko, skonsultowali się z lekarzami. Eksperci ostrzegli ich, że istnieje poważne ryzyko, iż kolejne potomstwo także będzie zagrożone ciężkim upośledzeniem układu immunologicznego. David urodził się chory.



Po badaniach okazało się, że sytuacja wygląda makabrycznie – kilkumiesięczne dziecko mogło żyć wyłącznie w sterylnym środowisku, bo jego system odpornościowy właściwie nie istniał, a jednocześnie nie było widać szans na zmianę sytuacji. David Vetter nigdy nie dotykał skóry innego człowieka, a pieluchy, jedzenie, ubrania, zabawki i powietrze docierały do niego dopiero po sterylizacji.
Rodzice, których przekonywano wcześniej o możliwości szybkiej transplantacji, a która okazała się niemożliwa z powodu braku zgodności z siostrą Davida, stanęli przed wyborem – albo dziecko zostanie wyjęte z bąbla i umrze w ciągu kilku dni, albo pozostanie w nim, oczekując na znalezienie odpowiedniego dawcy szpiku lub opracowanie nowej terapii jego choroby.
Zdecydowali się oczywiście na drugie wyjście i w ten sposób rozpoczął się jeden z najbardziej niezwykłych, a zarazem makabrycznych eksperymentów medycznych.



Kokon stał się jego domem i szkołą. W sterylnym pomieszczeniu zorganizowano mu pokój do zabawy i salon, w którym mógł oglądać telewizję. Nawet jego chrzest odbył się w zamieszkiwanej przez niego, sterylnej komorze. W czasie rytuału, który odbył się w obrządku katolickim, użyta została wysterylizowana woda święcona. Pomimo doskonałej opieki i prób wypełniania chłopcu czasu na różne sposoby, sytuacja wciąż znacząco odbiegała od normalności.



Na pewnym etapie w projekt pomocy słynnemu pacjentowi zaangażowała się nawet amerykańska agencja kosmiczna NASA. W 1977 r. jej inżynierowie specjalnie dla Davida i jego bliskich wyprodukowali specjalny kombinezon, który miał zbliżyć do siebie rodzinę, a także ułatwić pracę lekarzom.
Skafander, na którego produkcję wydano 50 tysięcy dolarów, został połączony z namiotem specjalną rurką. Dzięki opracowanemu przez specjalistów z NASA patentowi, David mógł po raz pierwszy, na niewielką odległość (ok. 2,5 metra), oddalić się od komory. Chłopiec ostatecznie skorzystał z tego rozwiązania zaledwie siedem razy.



Stopniowo zaczęły się pojawiać problemy psychiczne. Pięcioletni David, który mógł wyglądać przez okno i miał dostęp do telewizji, zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że jego życie w niczym nie przypomina życia innych ludzi. Do tego doszły fobie. Lekarze chyba zbyt obrazowo przedstawili chłopcu kwestię zagrożenia, bo zaczęły go nawiedzać koszmary z „królem zarazków” w roli głównej. Davidem zaczęła się też coraz mocniej interesować prasa.



Po tym, jak leczenie Davida w specjalnych warunkach pochłonęło astronomiczną kwotę 1,3 miliona dolarów, lekarze zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę i przeprowadzić operację przeszczepu szpiku kostnego.
Obawiano się m.in., że kiedy David wejdzie w okres dojrzewania, jego zachowanie stanie się bardziej nieprzewidywalne, a poprzez nieodpowiedzialne kroki narazi swoje życie na niebezpieczeństwo. Na przeszczep zdecydowano się pomimo braku dawcy, którego materiał byłby odpowiednio zgodny ze szpikiem chłopca.



Zabieg odbywał się za pośrednictwem specjalnych rurek, które przechodziły przez ściany komory. Wkrótce po zakończeniu procedury lekarze ogłosili sukces. Rokowania ekspertów były znakomite. Przewidywano, że dzięki stale poprawiającemu się stanowi zdrowia Davida, w końcu, po raz pierwszy raz w życiu, będzie mógł opuścić kokon.



Kilka miesięcy po przeszczepie kondycja młodzieńca nagle gwałtownie się pogorszyła. David pierwszy raz w życiu zachorował. Niepokojące objawy, takie jak: biegunka, stan gorączkowy, wymioty i wewnętrzne krwotoki sprawiły, że lekarze zdecydowali się zacząć leczyć go intensywnie poza komorą.
Podczas badań okazało się, że w czasie transplantacji, otrzymał on szpik zainfekowany wirusem Epsteina-Barr, który rozchodząc się, przyczynił się do powstania guzów nowotworowych w całym organizmie. Okazało się, że przyczyną śmierci Davida był złośliwy nowotwór – chłoniak Burkitta, który pojawia się głównie w Afryce Równikowej. David Vetter zmarł 22 lutego 1984 r.



Nigdy nie spełniło się wielkie marzenie Davida, żeby napić się coca-coli. Chciał jej spróbować, od kiedy zaczął oglądać telewizyjne reklamy – starano się nawet dostarczyć mu napój, ale po sterylizacji jego smak stawał się obrzydliwy. Gdy 12-letni David po raz pierwszy i ostatni wydostał się z kokonu, niemal od razu poprosił o colę, ale lekarze, ze względu na jego stan nie zgodzili się.



Dziś SCID leczy się przede wszystkim bardzo wczesnymi przeszczepami szpiku kostnego, również od dawców niezgodnych tkankowo. Zabieg przeprowadza się zwykle w pierwszych trzech miesiącach życia, choć coraz częściej wybiera się metodę polegającą na transplantacji jeszcze w łonie matki.
W 80 procentach przypadków zabieg ten prowadzi do niemal całkowitego wyleczenia.
Witam, dziś chcę państwu przedstawić jedną z największych tajemnic XX w. Proszę wygodnie się rozsiąść, zarezerwować ok 40 min i zagłębić się w lekturze, a następnie obejrzeć film

Dosyć dużo scrollowania, więc jak się komuś nie chce czytać, proponuję użyć klawisza "end"

Katastrofa tunguska – wydarzenie z 30 czerwca 1908 w tajdze, w środkowej Syberii (+60° 53' 8.51", +101° 53' 36.71") nad rzeką Podkamienna Tunguzka, na północ od jeziora Bajkał. Doszło tam wówczas do ogromnej eksplozji, która powaliła drzewa w promieniu 40 km, widziana była w promieniu 650 km, słyszana w promieniu 1000 km, zaś niezwykle silny wstrząs zarejestrowały wówczas sejsmografy na całej Ziemi, a wreszcie — dzięki szczególnemu położeniu Słońca w okresie przesilenia letniego, wskutek odbijania światła przez pył, będący efektem eksplozji — w wielu europejskich miastach zaobserwowano zjawisko "białej nocy". Uderzenie było tak silne, że ówczesne rosyjskie magnetometry pokazywały w jego rejonie drugi biegun północny.
Jest wiele zagadek i niejasności dotyczących tej katastrofy. Wciąż do końca nie wiadomo, co wywołało tak potężny wybuch.

maps.google.com/maps?f=q&hl=en&geocode=&time=&date=&am... miejsce katastrofy w google maps, poniżej widok z samolotu



Rankiem 30 czerwca 1908 roku, na odludnych terenach tajgi syberyjskiej, w okolicach jeziora Bajkał, miała miejsce największa, zarejestrowana w historii ludzkości, katastrofa kosmiczna. Mimo upływu stulecia, ogromnego rozwoju nauki, dalej nie wyjaśniono okoliczności tego zdarzenia.
Tuż po 7:10 czasu lokalnego, osadnicy z rejonu jeziora Bajkał zaobserwowali na niebie, przelatującą w kierunku północno-zachodnim, kolumnę oślepiającego światła, prawie tak jasną jak Słońce. Po około 10 minutach, dotarł do nich przeszywający huk eksplozji. W odległej o 64km od epicentrum miejscowości Wanawara zniszczenia spowodowane falą uderzeniową były ogromne, a promieniowanie cieplne tak intensywne, że mieszkańcom wydawało się, że palą się ich ubrania. W promieniu 40 kilometrów, drzewa zostały powalone niczym zapałki, tworząc charakterystyczny wzór motyla. Efekty tego zdarzenia, pod postacią niezwykle silnych fal sejsmicznych, zostały zarejestrowane na całym globie.
Energia uwolniona w wyniku incydentu tunguskiego była ogromna – szacujemy ją obecnie na równoważnik 10-20 megaton – co jest odpowiednikiem energii wywołanej wybuchem 15 milionów ton trotylu TNT. Dla porównania, jest to moc 1000 razy większa, niż posiadała bomba Little Boy, zrzucona przez Amerykanów 6 sierpnia 1945 roku na Hiroszimę. Przy tak ogromnej sile wybuchu, wydaje się zdumiewającym, iż nie zanotowano żadnych bezpośrednich ofiar katastrofy. Spowodowane było to wyjątkowo niskim zaludnieniem rejonów katastrofy.



Wiadomo, iż około 7:17 rano lud zgromadzony na wzgórzach na północny-zachód od jeziora Bajkał ujrzał kolumnę niebieskawego światła, niemalże tak jasną jak słońce, która poruszała się po niebie. Jakieś 10 minut później nastąpił błysk i ogromny huk, przypominający artyleryjską salwę, który pojawił się w krótkich seriach. Ludzi znajdujących się bliżej centrum wybuchu fala uderzeniowa poprzewracała na ziemię, zaś w promieniu setek kilometrów z okien posypały się szyby.

Kiedy świadkowie otrząsnęli się, byli tak zdumieni, iż uważali, że rozpoczął się właśnie koniec świata. To niesamowite zdarzenie spowodowało, iż niektórzy zaczęli zgłaszać się do miejscowych władz pytaniem, co dalej robić. Jednak upływ czasu upewnił ich, że Armagedon jest jednak zarezerwowany na inny dzień. Wraz z rozwojem wydarzeń twierdzono, iż jeśli eksplozja wiązała się z meteorytem i jeśli wydarzyłaby się 4 godziny 47 minut później, kompletnie pogrążyłaby w ruinie jedno z największych miast ówczesnej carskiej Rosji, jakim był Sankt Petersburg. Jeśli rzeczywiście doszłoby do tego, historia świata wyglądałaby zupełnie inaczej. Możliwe, iż zamiast Rewolucji październikowej i późniejszej Zimnej Wojny, a nawet I i II Wojny Światowej miałaby miejsce operacja ratunkowa na masową skalę, której charakter byłby raczej jednoczący.

Wróćmy jednak do wydarzeń. Eksplozja zarejestrowana została przez stacje sejsmiczne w całej Eurazji wskazując szacunkową wartość 5 stopni w skali Richtera (ponieważ skala ta jeszcze nie istniała). Jeśli idzie o niebiosa, w czasie tygodni po wybuchu nocne niebo było tak jasne, iż można było bez przeszkód czytać (ponadto noce były wówczas krótkie).

Mimo, iż w dekady po eksplozji powstawały kolejne poświęcone jej książki, wydarzenie to wzbudziło w miarę niewielkie zainteresowanie naukowców. Systematyczne spisywanie relacji naocznych świadków rozpoczęło się dopiero w 1959 roku, czyli pół wieku po incydencie. Wtedy przeprowadzono wywiady z miejscowymi, którzy w 1908 znajdowali się w promieniu 100 km od epicentrum.


Relacje świadków:

Relacje ludzi, którzy obserwowali to zjawisko z różnych punktów tej części Syberii, nie są jednakowe. Dla przykładu we wsi Keżma nad Angarą jeden z zesłańców obserwował podłużny biały „obłok” kierujący się na północ. Był on, według jego relacji, „jaśniejszy niż dysk słoneczny, jednak niemal tak samo rażący jak promienie słońca”. W tym samym czasie mieszkaniec wsi Kondraszino leżącej na prawym brzegu Leny zauważył „ogniste ciało latające”, które przypominało kształtem samolot bez skrzydeł lub latający „liść”. Świadek mówił: „Było ono tak długie jak samolot i leciało tak samo wysoko, tyle że bardziej płynnie. Obiekt był czerwony jak ogień lub pomidor. Leciał lotem poziomym, ale nie spadał i przeleciał nad klifem Cimbały na ok. dwóch-trzecich jego wysokości. Potem przeleciał jeszcze dwa kilometry i wykonał gwałtowny zwrot na prawo, pod bardzo ostrym kątem”. W pobliżu epicentrum eksplozji znajdowali się z kolei dwaj ewenkijscy bracia, Czuczancza i Czekaren, którzy zaobserwowali kilka świetlnych błysków i eksplozji. „Widzieliśmy jeszcze jeden błysk, a nad naszymi głowami rozległ się grzmot, po którym przyszła wichura, która powaliła nas na ziemię. Czekaren krzyczał: ‘Patrz w górę!’ i wskazywał ręką na niebo. Spojrzałem i ujrzałem jeszcze więcej piorunów, którym towarzyszyły grzmoty”. Opisy te wskazują, że zjawisko tunguskie miało wbrew wszystkiemu bardzo skomplikowany przebieg…

Cytat:


20 lat temu red. Wanda Konarzewska z Telewizji Polskiej prowadziła program o katastrofie tunguskiej. Zwróciła się wówczas do telewidzów, by ci, którzy mają jakieś własne koncepcje na ten temat, skontaktowali się z redakcją. Przyszło około 6000 listów z najróżniejszymi pomysłami. Do studia zaproszono autorów sześciu listów, w tym mnie, jako twórcę jednej z najdziwniejszych teorii. Uważałem mianowicie, iż był to bezzałogowy statek kosmiczny, kierowany przez komputer, który, w obliczu nieuniknionej katastrofy specjalnie doprowadził statek nad tereny nie zamieszkane. Stąd wahania jego kursów.
Wśród osób zaproszonych wówczas do Studia TV był naoczny świadek zdarzenia, pan Józef Z. ze Zduńskiej Woli. W chwili eksplozji miał 8 lat i mieszkał wraz z ojcem, zesłańcem politycznym, około 260 km od epicentrum wybuchu. Miałem więc możność zanotować jego relację, którą tu w skrócie podaję:
"Tego dnia o godzinie siódmej rano wyszedłem do odległej o 3 km szkoły. Nagle (dokładnie o godzinie 7.27 - K.B.) zrobiło się niesamowicie cicho. Zamilkły ptaki, nie było słychać szumu gałęzi ani normalnych odgłosów tajgi. Jasny poranek przygasł i wszystko wokoło zżółkło, nawet moje ręce i ubranie. Przestraszyłem się bardzo i zawróciłem do domu. Kiedy szedłem, wszystko stawało się pomarańczowe, nawet liście na drzewach i trawa. Gdy byłem już w domu, ojciec kazał pozasłaniać okna, ale mimo to ta cisza trwała jeszcze osiem godzin, a barwa otoczenia zmieniała się poprzez czerwoną, ciemnobordową aż do czarnej. Gdy zrobiło się wokoło czarno, a była dopiero trzecia po południu, wyszliśmy przed dom zobaczyć, co się dzieje. Patrząc w kierunku północno-wschodnim (w stronę Podkamiennej Tunguskiej), widzieliśmy ścianę jakby lejącej się z góry aż po horyzont rtęci."
Dane zebrane z wielu źródeł mówią o różnym czasie trwania zjawiska: od czterech minut lotu "rury", do dwóch godzin lotu nieznanego ciała niebieskiego, które rzekomo widziało przez teleskop dwóch astronomów z zachodniej Kanady. A tu masz! Naoczny świadek twierdzi, że trwało to osiem godzin.
Kto ma rację? Być może wszyscy.
Efekt wyciszenia i zmiana barwy światła mówią fizykowi o zaburzeniach w biegu czasu.
Ufolog z kolei zauważy, że wiele razy świadkowie obserwujący UFO podczas dnia wspominali o zmianach barwy otoczenia i ściemnianiu się światła aż do zupełnej czerni, a także o tym, że podczas nocnych obserwacji najbliższa okolica wokół obiektu wydaje się oślepiająco świecić jak rtęć. Właśnie tak, jak opowiadał o tym naoczny świadek katastrofy tunguskiej. Zdaniem najwybitniejszych ufologów świata, wśród których nie brak fizyków z tytułami profesorskimi, efekty takie mogłyby wystąpić, gdyby nieznany obiekt poruszał się za pomocą antygrawitacji, uzyskiwanej poprzez wytwarzanie wokoło statku pola magnetycznego niezwykłej mocy.



"W porze śniadania siedziałem koło domu w faktorii Wanawara zwrócony na północ. Właśnie podnosiłem siekierę, żeby ścisnąć obręcz beczki, kiedy nagle niebo na północy jak gdyby rozszczepiło się na dwie części i wysoko nad lasem ukazał się ogień. Szczelina na niebie stale się powiększała i cała jego północna część była pokryta ogniem. Poczułem wtedy wielkie gorąco, jak gdyby zapaliła się na mnie koszula. To gorąco szło z północy. Chciałem koszulę zrzucić, ale w tym momencie rozległ się na niebie huk i potężny grzmot. Rzuciło mnie na ziemię około siedmiu metrów od ganka i straciłem przytomność."


Teorie naukowców:

Pierwsza ekspedycja przybyła na miejsce w 1921 roku, kiedy rosyjski mineralog Leonid Kulik odwiedzał dorzecze Podkamiennej Tunguski w ramach wyprawy Sowieckiej Akademii Nauk. Z relacji miejscowych wysnuł on teorię, iż wybuch spowodował upadek gigantycznego meteorytu. Kulik skłonił Sowietów do finansowania dalszych wypraw w ten region, których celem miało być znalezienie meteorytu. Druga ekspedycja, która wyruszyła w 1927 ku swemu zaskoczeniu nie odnalazła krateru. O wydarzeniach sprzed kilkunastu lat świadczyły jedynie poprzewracane drzewa, na które natknąć się można jeszcze dziś.

Kulik organizował także dalsze wyprawy, jednak bez rezultatów. Ekspedycjom z lat 50-tych i 60-tych ub. wieku udało się odnaleźć mikroskopijne szklane kulki w glebie. Ich analiza chemiczna wykazała, iż zawierają dużo niklu i irydu, które to pierwiastki występują w meteorytach, co stanowiło najlepszy jak na razie dowód na eksplozję tego typu obiektu nad Syberią. W czerwcu 2007 roku uczeni z Uniwersytetu Bolońskiego twierdzili, iż potencjalnym miejscem upadku meteorytu jest Jezioro Czeko. Jednakże teorie te obalono już na początku lat 60-tych. Włosi spierali się natomiast twierdząc, iż wówczas „ogłoszono, że jezioro nie jest pouderzeniowym kraterem, ale ówczesne technologie były ograniczone.”

Jedna z teorii wiąże się z postacią genialnego odkrywcy, Nikoli Tesli. Oliver Nichelson był pierwszą osobą twierdzącą, iż za tunguską eksplozję odpowiadał nieudany eksperyment Serba. Nichelson twierdził, iż do eksplozji doszło w czasie, kiedy Robert Peary starał się dotrzeć na Biegun Północny, zaś Tesla nie znajdował się w najlepszym stanie emocjonalnym. W tym okresie życia miał uświadomić sobie, że jego wynalazki wyprzedzają epokę, zaś niektóre z nich nigdy nie ziszczą się, ponieważ świat zwyczajnie nie jest na nie gotowy lub nie chciał ich. Niektóre z pomysłów, jak bezprzewodowe przesyłanie energii wyprzedzały co najmniej o wiek swe odkrycie.

Psycholog Marc J. Seifer twierdził, iż Tesla w 1906 roku cierpiał na nerwowe załamanie z powodu śmierci dwóch znanych mu osób, w tym Stanforda White’a – architekta, który stworzył Wardenclyffe Tower – maszt telekomunikacyjny stworzony m.in. dla potrzeb komercyjnej telefonii transatlantyckiej.

Jerry Smith zastanawiał się, czy depresja Tesli spowodowała, iż zaczął swe eksperymenty na ludziach. Dla przykładu, zatonięcie francuskiego statku Irene w 1907 roku spowodowała iskra elektryczna. Tesla został w to wmieszany przez amerykańskiego wynalazcę, Lee De Foresta, który twierdził, iż Serb eksperymentuje z „torpedą”, które jest w stanie niszczyć statki. Na to poważne oskarżenie Tesla wypowiedział się w „New York Timesie”, choć nie zaprzeczył tej możliwości ani swym związkom z tymi wydarzeniami oświadczając, iż rzeczywiście zbudował i testował podobne zdalnie sterowane torpedy, nie twierdząc oczywiście, że miały jakikolwiek związek z zatonięciem Irene. W kolejnym liście do gazety z 21 kwietnia 1908 roku po raz kolejny wyraził się on o destrukcyjnych możliwościach fal elektrycznych. Na dwa miesiące przed tunguskimi wydarzeniami pisał: „Nie jest to sen. Nawet teraz skonstruować można bezprzewodowe elektrownie, dzięki którym każdy region na świecie może stać się nieodpowiedni do zamieszkania bez poddawania populacji zamieszkującej inne części poważnemu zagrożeniu lub problemom.” W 1915 roku Tesla orzekł: „Przesyłanie energii elektryczne bez użycia drutów i wywoływanie niszczycielskich efektów na odległość jest niezwykle praktyczne. Skonstruowałem już bezprzewodowy przekaźnik, który to umożliwia. […] Kiedy jednak znajdzie się w niepowołanych rękach może być użyty do niszczenia mienia i życia. Metoda ta jest na tyle dobrze rozwinięta, aby powodować wielkie zniszczenia w każdej części globu z wielką skutecznością.” Za „czynnikiem Tesli” przemawia fakt, iż zbudowane przez niego urządzenie może generować energię mogącą uwolnić siłę 10 megaton trotylu (i więcej). Natura eksplozji tunguskiej zgodna jest ponadto z tym, co wydarzyć się może w czasie nagłego uwolnienia takiej energii. Eksplozja ta nie pozostawiłaby po sobie krateru, co więcej relacje o magnetycznych i atmosferycznych zaburzeniach napływające po tunguskim wybuchu z różnych części świata wskazują na duże zmiany w warunkach elektrycznych planety. Tesla twierdził, iż to zjawisko było jednym z efektów, które mógł osiągnąć dzięki swemu urządzeniu.

Jak zauważa Nichelson: „Kiedy Tesla użył swego urządzenia, drastycznie zmieniło ono naturalne elektryczne warunki panujące na Ziemi. Sprawiając, że wyładowania elektryczne na planecie wibrują zgodnie z jego przekaźnikiem, był on w stanie stworzyć pole elektryczne, które wpływało na kompasy sprawiając także, iż wyższe partie atmosfery zachowywały się jak lampy gazowe z jego laboratorium. Przekształcił on cały glob w prosty moduł elektryczny, nad którym mógł panować.” Ta teoria wydaje się nieco straszliwa i niezwykła, lecz pomimo możliwości, iż Tesla mógł być odpowiedzialny za tunguską eksplozję, teoria ta pozostaje jedynie niepotwierdzonym przypuszczeniem.




Hipoteza Korlevica

W 1990 w rejon katastrofy udała się ekspedycja naukowa składająca się z badaczy rosyjskich, bułgarskich, francuskich i szwedzkich, oraz Chorwata Korado Korlevica. Ten ostatni, po dziesięciu dniach pobierania próbek ziemi, oznajmił, że wyrobił sobie pogląd na przyczynę i przebieg katastrofy tunguskiej.
Zdaniem Korlevica wybuch spowodowany został zderzeniem Ziemi z meteorytem o wielkości porównywalnej z drapaczami chmur. Dwadzieścia sekund po eksplozji na niewielkiej wysokości powstał grzyb rozżarzonej pary wodnej o temperaturze 15 000 °C, który "ugotował" całą strefę uderzenia – popiół i piasek stopiły się, tworząc tektyty — szklane kuleczki, odnalezione przez ekspedycję Kulika. Według chorwackiego uczonego powstała fala uderzeniowa rozchodziła się równolegle do powierzchni ziemi, co wyjaśnia, dlaczego zniszczenia lasów na powierzchni 2150 km² miały nieregularny kształt, który widziany z góry przypominał motyla. Korlevic wyjaśnił również nietypowy kształt drzew, jakie rosną do dnia dzisiejszego w rejonie Podkamiennej Tunguski — miałoby to być wynikiem opaleń powstałych wskutek pożarów, jakie miały miejsce po upadku meteorytu.


Hipoteza statku pozaziemskiego


Powstało wiele teorii bazujących na tym że istoty pozaziemskie były zamieszane w katastrofę Tunguską, włączając katastrofę statku pozaziemskiego lub użycie pozaziemskiej broni w celu zniszczenia zagrożenia grożącego Ziemi. Jan Pająk wysunął teorie, że za katastrofę był odpowiedzialny obcy statek kosmiczny z napędem magnetycznym (magnokraft). Eksplozja uwolniła ogromną energię zakumulowaną w polu magnetycznym.

Gwiazda smierci, a moze antymateria?

Naukowo udowodniono istnienie gwiazd o średnicy kilku kilometrów, których masa zbliżona jest do masy Słońca. Tak wielkie "upakowanie" materii może nastąpić w wyniku pozbawienia wszystkich pierwiastków otoczki elektronowej (zostają tylko jądra). Maleńki kawałek takiej materii w kontakcie z ziemią mógłby wywołać tak wielkie spustoszenie. Innego zdania jest natomiast L. LaPaza, który twierdzi, iż sprawcą wybuchu było wtargnięcie do naszej atmosfery ziarnka antymaterii. Teoria jest o tyle prawdopodobna, że poparli ją profesorowie - nobliści: C. Cowen, W. Libby oraz sam K. Atlury. Możliwe, że wybuch nastąpił w procesie anihilacji antymaterii, podczas jej kontaktu z gazami atmosfery. Mogło to doprowadzić do wyzwolenia ogromnej ilości energii jądrowej. Dla potwierdzenia swej teorii naukowcy zbadali pierścienie przyrostu 300-letniej sosny. Badania wykazały, iż w latach: 1873, 1909 oraz 1923 pierścienie zawierały zwiększoną ilość izotopu węgla C-14. Słój z roku 1909 wykracza znacznie poza normę, co może być przyczyną silnego promieniowania jonizującego. Inną hipotezę skonstruował A. Zołotow, który twierdzi, że z energia ta została uwolniona przez wybuch jądrowy. Słój z 1908 roku wykazuje również obecność cezu-137, pierścienie z następnych 15 lat też wykazują skoki radioaktywności (można to wytłumaczyć opadami radioaktywnymi). Z teorią tą pokrywa się fakt wystąpienia efektu geomagnetycznego, zbieżnego w zaburzeniach pola magnetycznego do fal powstałych podczas sztucznych wybuchów jądrowych.



Meteoryt czy kometa?

Po II wojnie światowej uczeni skupili uwagę na opracowaniu próbek zebranych podczas wypraw Kulika. 12 lutego 1947 r. uwagę naukowców przykuło kosmiczne bombardowanie w górach Sikhote Alin, gdzie spadł prawdziwy "deszcz żelaza". Tajga została zniszczona na powierzchni 1 km2, krater meteorytowy miał średnicę 26,5 m, a głębokość 6 m. Znaleziono też tektyty: kawałki szkliwa, które towarzyszą upadkom meteorytów.
Miejsce katastrofy Analiza wydarzeń z Sikhote Alin wykazała, że katastrofa tunguska na pewno nie została spowodowana przez meteoryt żelazny. Badania symulacyjne fali balistycznej pozwoliły stwierdzić, że "ciało tunguskie" nigdy nie uderzyło o powierzchnię Ziemi. Rozpadło się wskutek wybuchu nad tajgą. W samym centrum wybuchu drzewa zostały spalone, lecz sterczą w pozycji pionowej - to dowód na to, iż uderzenie nastąpiło z góry. Fala rozchodząca się pod kątem od epicentrum powaliła drzewa, tworząc z nich promienisty "wzór".
W 1960 r. dr Fiesenkow wysunął hipotezę mówiącą, że katastrofa tunguska była rezultatem kolizji Ziemi z jądrem małej komety. Jednakze jest to malo prawdopodobne.
Więc co to było? No cóż, jak powiadał Sherlock Holmes, jeśli wykluczymy wszystkie możliwe wyjaśnienia zagadki, niemożliwe wyjaśnienie okaże się prawdziwe...


Hipoteza, która tłumaczy wszystko

W 1947 r. radziecki uczony Kazancew postawił hipotezę, że przyczyną katastrofy tunguskiej była awaria marsjańskiego statku kosmicznego z napędem nuklearnym. Teza wydawała się fantastyczna, a jednak naukowcy postanowili ją sprawdzić. Po przeprowadzeniu badań profesor Aleksiej Zołotow ogłosił, że jest absolutnie przekonany, iż obiekt eksplodujący w 1908 roku nad Syberią był pozaziemskim statkiem kosmicznym. A oto podstawy jego hipotezy:
Zamiast szczątków meteorytu znajdowano na tamtych terenach sferule - małe kuleczki (tunguskie miały ok. 1 mm średnicy). W niektórych miejscach w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej zagęszczenie sferul jest bardzo duże.
u Analiza słojów starego modrzewia, który przeżył tę katastrofę, wykazała, że od 1848 r. drzewo rosło normalnie przez 60 lat. Po roku 1908 modrzew walczył o życie - przyrost drewna był zaburzony, patologiczny. Po 1938 r. drzewo znów przyrastało normalnie, do czasu, gdy ścięli je naukowcy. Ten modrzew nie jest wyjątkiem. Słoje pni drzew ściętych na tym obszarze wykazują, iż w roku 1908 ich normalny rozwój został na kilka lat zahamowany, a później drzewa zaczęły rosnąć o 20-30% szybciej niż w latach "normalnych".
Mieszkańcy południowych okolic Syberii, którzy żyli tam na początku XX wieku, twierdzili, że widzieli na wysokości kilkuset metrów olbrzymią rurę, świecącą jaśniej niż słońce, która nadleciała z południa, od strony Chin, potem skręciła na zachód, by znów zawrócić ku wschodowi i dolecieć do miejsca swej zagłady.
Żadne ciało pochodzenia naturalnego w ten sposób nie lata - nie był to więc ani meteor, ani jądro komety, ani szczątek jakiegoś gruzu kosmicznego z pasa asteroid obiegających Słońce na orbicie pomiędzy Marsem a Jowiszem - bo i takie przypuszczenie wysuwano.

W kręgach akademickich zainteresowanych zdarzeniem tunguskim rozwiązała się w głównej mierze teoretyczne debata na temat, czy obiekt ten był meteorytem, kometą czy asteroidą, z których wszystkie mają potencjalną możliwość przedostania się przez naszą atmosferę. Hipotezę o komecie zdaje się potwierdzać jasne niebo, które obserwowano jeszcze kilka dni po eksplozji, czego przyczyną miał być kurz i lód rozprzestrzenione w górnej atmosferze przez ogon komety. W 1978 roku słowacki astronom Lubor Kresak sugerował, iż eksplozję spowodować mógł fragment komety Encke, która odpowiedzialna była za deszcz Beta- Tauryd, który swój szczyt osiągnął w czasie, w którym miał miejsce incydent.
Od tego czasu zorganizowano kilka wypraw, a sama katastrofa była przedmiotem dociekań wielu naukowców. Powstało wiele, czasami wyjątkowo dziwnych, teorii – jednakże do tej pory nie udaje się z całą pewnością ustalić natury tego zjawiska. Najbardziej prawdopodobnym wydaje się, że meteoroid o średnicy około 40 metrów wszedł pod niewielkim kątem w atmosferę ziemską z prędkością ponad 50,000 km/h. Kombinacja ogromnej temperatury i ciśnienia związanego z wejściem w atmosferę spowodowała eksplozję, oraz anihilację meteoru w niższych warstwach atmosfery. Wytworzona w tym procesie ogromna energia, dotarła jednak do powierzchni ziemi, powodując ogromne zniszczenia na obszarze ponad 2 tysięcy kilometrów kwadratowych.



Film dokumnetalny z lektorem: Syberyjska apokalipsa







Źródła:

pl.wikipedia.org
kodczasu.pl
naturalplane.blogspot.com
odkrywcy.pl
pcworld.pl
infra.org.pl
jaczewski.pl
strefatajemnic.onet.pl
national-geographic.pl/

Ps: Najnowsza publikacja włoskiego zespołu z maja 2012 zdaje się potwierdzać hipotezę eksplozji meteorytu. Geolodzy zbadali dno jeziora Czeko przy pomocy skanerów sejsmicznych i magnetycznych. W centrum jeziora, na głębokości 10 metrów, znaleźli anomalię w postaci dużego kamiennego elementu, który według ich przypuszczeń jest odłamkiem meteorytu tunguskiego. Aby potwierdzić te przypuszczenia pozostaje tylko wydobyć potencjalny fragment meteorytu z jeziora, zbadać go i ogłosić świat, czym jest ta „anomalia” znaleziona w jeziorze.
Nabs • 2012-07-04, 4:24   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (46 piw)
Z tych wszystkich teorii najciekawsza jest z teslą. Piwo

Arizona

Nerwosolek2012-07-01, 14:47
Dla odmiany od kompilacji wszelakich i wypadków made in Росси́яz, polecam 46-minutowy obraz z życia sąsiadów z tzw. Polski "A".
Film dokumentalny Ewy Borzęckiej z 1997 roku, opowiadający historię mieszkańców pewnej popegeerowskiej wsi.

Cz.1


Cz.2


Info dla agroturystów: film nakręcono we wsi Zagórki położonej około 20 kilometrów od Słupska (woj. pomorskie).

"Powróćże Komuno do zakładów pracy
Żeby znów szczęśliwi byli rodacy
Żeby pospać mogli sobie za maszyną
Żeby nic nie robić i pić tanie wino"



Jeśli nie było to dziwne.. Albo nieumiejętnie szukałem (świeżak rozumisz)

Moje zdjęcia z Czarnobyla

superuser2012-06-23, 17:31
W Zonie byłem we wrześniu 2011. Postanowiłem się z Wami podzielić kilkoma zdjęciami. Jak temat się spodoba to być może wrzucę jakieś filmy ze Strefy.

Wbrew obiegowym opiniom teren tętni życiem. Pełno ptaków i dzikich zwierząt. Całe miasto Prypeć jest ogrodzone drutem kolczastym. Jest jeden wjazd przy którym jest punkt kontrolny. Sama Zona to już co innego. Są dwa punkty kontrolne:
1) Dityatki
2) Lelev - wgłąb Zony
Na obu punktach sprawdzane są paszporty jak i wszelkie pozwolenia. Dodatkowo przy wyjeździe na punkcie Lelev przechodzi się kontrolę dozymetryczną.

Teren jest OGROMNY. Niby jak ktoś by się uparł to szło by się do niego na "lewo" dostać, ale bardzo szybko zostaniesz złapany, ponieważ po wszystkich drogach w Zonie regularnie jeżdżą patrole. Ponadto cały teren w promieniu ponad kilometra od elektrowni + kluczowe obiekty jest monitorowany. Czarnobyl, Prypeć jak i okolice samej elektrowni robią niesamowite wrażenie. Ciekawostką jest to, że w strefie pracuje ponad 2 tys ludzi. Głównym ich zadaniem jest budowa nowego sarkofagu.

Zdjęcia są dostępne TUTAJ

Próbka:



















Adamkad • 2012-06-23, 17:39   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (64 piw)
Czekam na filmy )

Alone in the Zone - Sam w strefie

B................u • 2012-06-22, 19:29
Jest to trailer Polskiego filmu na temat Czarnobyla i miasta Prypeć.
Warto jednak obejrzeć chociaż trailer, człowieka aż ciągnie by zwiedzić te "zakazane miejsca"



Nie jest to reklama, nie znam ludzi którzy to kręcili. Dziele się klimatem który już czuć w samym trailerze
pisage • 2012-06-22, 20:19   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (32 piw)
Czadowy trailer. Teraz doceniam twórców "S.T.A.L.K.E.R.A", którzy odtworzyli zonę tak wiernie.

Diabelski rdzeń

kesnall2012-06-10, 19:56
Ludzkość weszła w erę atomową nieprzygotowana. Nie tylko dlatego, że jedynie nieliczni zdawali sobie sprawę z tego ile energii drzemie w pojedynczym atomie. Nawet ci, którzy pracowali przy projekcie Manhattan nie mieli odpowiednich narzędzi by zamienić wyliczenia teoretyczne na atomową rzeczywistość. Musieli eksperymentować. A eksperymenty oznaczają ofiary, czasem śmiertelne. Wśród amerykańskich naukowców tego czasu chyba największe żniwo zebrała jedna sfera wykonana z plutonu, nazwana później „Diabelskim rdzeniem”.

W maju 1946 roku wiadomo już było dokładnie jak destrukcyjna może być broń atomowa. Od ataków na Hiroszimę i Nagasaki mijało właśnie dziewięć miesięcy. Kiedy Louis Slotin rozpoczynał swój eksperyment, mijało również dziewięć miesięcy od wypadku, w wyniku którego zginął fizyk Harry Daghlian. 21 sierpnia 1945 roku eksperymentował on na rdzeniu, który miał zostać użyty do budowy bomby Fat Man II – trzeciej bomby, która miała spaść na Japonię.

Japonia poddała się jednak Amerykanom, więc plutonowa kula o wadze 6,2 kilograma pozostała w Los Alamos a Daghlian mógł przeprowadzić swój eksperyment, który miał doprowadzić do określenia masy krytycznej Pu-239. 21 maja próbował on ręcznie zbudować z węglika wolframu reflektor neutronów, dzięki któremu część neutronów miała trafiać do źródła promieniowania. Jeśli zna się dokładnie właściwości materiału, z którym się pracuje można, dzięki zastosowaniu takiego reflektora, zmniejszyć masę krytyczną materiału rozszczepialnego. Można też przypadkiem doprowadzić do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej.

Kiedy Daghlian ręcznie ustawiał swoje cegiełki, licznik neutronów zaalarmował go, że po dodaniu kolejnej, rdzeń osiągnie masę krytyczną. Daghlian cofnął więc rękę ale przypadkiem upuścił węglik wolframu prosto na rdzeń z plutonu.

Wzrost promieniowania spowodował, że pomieszczenie natychmiast wypełniło się błękitną poświatą zjonizowanego powietrza. Daghlian wpadł w panikę i bezskutecznie próbował rozrzucić kopniakiem budowaną przez siebie konstrukcję. Chwilę później zrobił to ręką, jednak dla niego było już za późno. Zmarł na chorobę popromienną 25 dni później.



21 maja Louis Slotin stał ze śrubokrętem nad rdzeniem, który kilka miesięcy temu zabił jego kolegę. Wraz ze swoim zastępcą, Alvinem Gravesem, późniejszym dyrektorem amerykańskiego programu atomowego, prowadzili oni eksperymenty dotyczące tego samego zagadnienia, które Daghlian przypłacił życiem. Slotin nie używał jednak jako reflektora neutronów cegieł z węglika wolframu ale półsfer z berylu. Była to część badań nad projektami nowych bomb a wiedza na temat tego w jaki sposób osiągnąć masę krytyczną przy pomocy reflektora, mogła zaowocować znacznym uproszczeniem konstrukcji broni.

Śrubokręt nie znalazł się przypadkowo w dłoni Slotina. Wyjątkowo niebezpieczne eksperymenty Slotina, nazywane przez zaangażowanych w nie naukowców „ciągnięciem smoka za ogon”, wymagały bowiem użycia tego niezwykle zaawansowanego narzędzia. Uranowy rdzeń umieszczano w dolnej części berylowej półsfery a drugą półsferę nakładano na górę. Gdyby obie berylowe półsfery zetknęły się, stworzyłyby reflektor neutronów, który doprowadziłby do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej. Jedyną rzeczą, która je od siebie oddzielała był właśnie płaski śrubokręt w dłoni Slotina.

Slotin przeprowadzał to doświadczenie już wielokrotnie, często w kowbojskim kapeluszu i, pomimo ostrzeżeń Fermiego, przed tłumem gapiów. Tym razem w pokoju znajdowało się jeszcze siedmiu naukowców, którzy mieli prowadzić pomiary aktywności rdzenia. Jednak podczas opuszczania górnej połowy reflektora ręka Slotina drgnęła, śrubokręt przesunął się a reflektor spadł na rdzeń, który w efekcie osiągnął masę krytyczną. Doszło do gwałtownej reakcji łańcuchowej i emisji dużej dawki promieniowania, której większość pochłonął pochylony nad rdzeniem Slotin. Laboratorium wypełniło się błękitną poświatą. Naukowiec natychmiast chwycił ręką połowę reflektora i odrzucił ją na bok przerywając reakcję łańcuchową. Chwilę po zdarzeniu Slotin skarżył się na kwaśny smak w ustach oraz piekący ból w lewej ręce. Po opuszczeniu pomieszczenia zaczął gwałtownie wymiotować, i, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji pożegnał się z kolegami. Zmarł w szpitalu 9 dni później.



Sam „Diabelski rdzeń” został użyty do budowy bomby Gilda, którą zdetonowano 1 lipca 1946 roku na atolu Bikini podczas serii testów broni jądrowej.

Źródło: pl.wikipedia.org/wiki/Diabelski_rdze%C5%84
talesfromthenuclearage.wordpress.com/2009/11/26/the-demon-core/
library.lanl.gov/cgi-bin/getfile?07-17.pdf
ostatni • 2012-06-10, 20:04   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (64 piw)
bardzo ciekawy temat, wątpię jednak, że zostanie doceniony przez stada gimbusów, którzy mają problem z zapisaniem reakcji spalania wodoru

Kim jest "profesor" Władysław Bartoszewski?

S................x • 2012-06-08, 3:09
Rozprawka o Władysławie Bartoszewskim:





Cytat:

Gdy wybuchła wojna Władysław Bartoszewski miał 17 lat. 19 września 1940 został zatrzymany na Żoliborzu w masowej obławie zorganizowanej przez hitlerowców. Przypadkowo dostał się do Oświęcimia, był w tym samym transporcie co Witold Pilecki. Od 22 września 1940 został więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau (Auschwitz I, numer obozowy 4427).

Zwolniony z Oświęcimia po kilku miesiącach - 8 kwietnia 1941, co było wydarzeniem niespotykanym. Według Bartoszewskiego zwolnienie zawdzięcza przyjaciołom z Polskiego Czerwonego Krzyża, oficjalnym powodem był zły stan zdrowia. Nieoficjalnie zwolnienie przypisywano stawiennictwu siostry Bartoszewskiego, która kolaborowała z Niemcami, nawet wyszła za mąż za SSmana. Jednak według relacji prof. Miry Modelskiej-Creech z Georgetown University w Waszyngtonie, pracownika administracji białego domu, istnieje świadek, który przeżył Oświęcim i twierdzi, że Bartoszewski był kolaborantem. Świadek opowiadał, że spotkał się z Bartoszewskim w Oświęcimu, znał m.in, szczegóły na temat wykształcenia Bartoszewskiego. Twierdził, że za sprawą Bartoszewskiego i 14 innych donosicieli, którzy opuścili Oświęcim (notabene pociągiem pierwszej klasy) zlikwidowano 21 wysokich rangą AKowców. Ów świadek jest przekonany, że Bartoszewski był konfidentem.





Cytat:

Nikogo nie zwalniano z Auschwitz, przynajmniej nie uczciwych ludzi, co innego kolaboranci... Tłumaczenie, że go zwolnili ze względów zdrowotnych wydaje się co najmniej podejrzane.

Bartoszewski niemal natychmiastowo po wyjściu z Oświęcimia został wzięty do struktur konspiracyjnych. Jest to sytuacja nie do pomyślenia, taki człowiek był zbyt podejrzany, tacy ludzi mogli być pod obserwacja, dla konspiracji to zbyt duże ryzyko... Bartoszewski prawdopodobnie albo zataił ten niewygodny fakt, albo został wciągnięty do konspiracji z pomocą niemieckiej agentury.

W tym czasie niemiecka agentura była niezwykle rozwiniętą. Dzisiaj milczy się o tej niechlubnej przeszłości hasło Grupa 13 nikomu nic nie mówi podobnie jak ŻGW! dla której pracowały tysiące żydowskich agentów. Żagiew czyli Żydowska Gwardia Wolności działała nie tylko w getcie warszawskim, a w całej Warszawie. Służyła do infiltrowania żydowskich i polskich organizacji podziemnych, w tym niosących pomoc Żydom. Niemcy wyposażali swoich żydowskich agentów także w broń! Agenci mieli za zadanie udawać, że szukają pomocy, a gdy znaleźli Polaków, którzy im ją zaoferowali, po prostu donosili na nich skazując ich i tym samym często ich rodziny na śmierć.

ŻGW zajmowała się także szmalcownictwem tropiąc i wydając Niemcom Żydów ukrywających się w tzw. aryjskiej części Warszawy. Podobnych organizacji było wiele, w różnych miastach, jednak największe znaczenie miały Judenraty, bez nich holocaust nie udałby się, Judenraty wyjątkowo gorliwie pomagały Niemcom mordować własny naród.

S................x • 2012-06-08, 23:52   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (206 piw)
Jedras992 napisał/a:

Pierdolenie, ten człowiek zasługuje na szacunek chociażby za to, że przeżył wojnę i pobyt w obozie. Był młody, chciał, żyć. Jestem ciekaw jak teraz by się ludzie zachowali. Też by kablowali na swoich jakby była możliwość uratowania się, więc nie rozumiem tego prucia się na pana Bartoszewskiego.


Kurwa, jak mnie denerwuje takie pierdolenie.
Mój dziadek został zatrzymany za działania konspiracyjne w generalnej Guberni, ale że był żołnierzem wojska Polskiego, to nie oddali mu strzału w głowę, tylko zdecydowali, że wyślą go do obozu (bodajże Gross-Rosen). Rodzina mojej babci postanowiła jakoś go uwolnić i wydali trochę kasy na łapówki dla Niemców, dzięki dojściu do Volksdeutchki. Oficer, który wydawał decyzję przystał na to, by mego dziadka tam nie wysyłać, ale dał jeden warunek - w zamian muszą mu wskazać innego polaka, który zostanie wysłany do obozu.
Dziadek otrzymał tą informację i kategorycznie odmówił. Wiedział, że ryzykuje życie, ale wolał zachować twarz i honor.
Nie pierdol mi tutaj więc o tym, jak ludzie mogliby się zachować na miejscu Bartoszewskiego. Można być człowiekiem honoru, można być sprzedawczykiem. Można być martwym człowiekiem, ale umrzeć z godnością, a można żyć nawet 100 lat ze świadomością, że wysłało się innych ludzi na los przeznaczony komuś innemu, że było się tchórzem i wolało się sprzedać, ratując własny tyłek.
O dziwo, zachowując swój honor, dało się przeżyć. Tak było najtrudniej, ale tak było najlepiej. Wtedy człowiek pozostawał człowiekiem.
I możesz wyzywać mojego dziadka od debili, ale to był człowiek, na którego patrzyłem z podziwem. Przeżył 82 lata godnego życia. Był lekarzem z wykształcenia, podczas wojny miałby wiele możliwości, by w miarę spokojnie ją przetrwać. Wybrał walkę za ojczyznę, ryzykował dla niej życie, wybrał honor, a nie własny tyłek. I pamiętam jak dziś wizyty u niego, kiedy pokazywał mi swój mundur, odznaczenie, zawsze naostrzoną i wypucowaną wojskową szablę, pachnącą kalafonią, pamiętam, jak opowiadał o czasach wojny, o czasach powojennych.
Proszę cię, nie bezcześć pamięci mego dziadka i nie wrzucaj wszystkich ludzi tamtych czasów do jednego wora. Byli ludzie, szlachetni, odważni, którzy mieli jakiś system wartości, a były też kurwy bez honoru, które sprzedałyby własną matkę, by ratować własny tyłek.
Przez usprawiedliwianie tych drugich mamy właśnie w dzisiejszych czasach wszechobecne zeszmacenie. Pluję na to. Pluję na takich ludzi i pluję na obecne czasy. Urodziłem się zdecydowanie za późno, w czasach, kiedy honor i ojczyzna już nic dla wielu nie znaczą, a sądy polskie potrafią olać jednego debila z drugim, którzy wtykają polską flagę w psią kupę.

Z kroniki Auschwitz - Najdłuższy apel

B................o • 2012-05-24, 15:24






Bardzo ciekawy dokument o rzeczywistości obozowej. Relacje więźniów, rysunki i obrazy ukazują całą machinę zagłady III Rzeszy.
Jeśli temat się spodoba wrzucę kolejne odcinki
forest1600 • 2012-05-24, 16:15   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (21 piw)
a ja bym prosil o kolejne odcinki

Luis Garavito - Bestia z Kolumbii

K................u • 2012-05-24, 10:28
Wyobraźcie sobie najobrzydliwszego w świecie potwora. Dewianta. Nieokiełznaną bestię z najstraszniejszych koszmarów. Słowem: zło wcielone. Teraz pomnóżcie to przez sto:



Luis Garavito (a właściwie: Luis Alfredo Garavito Cubillos) - to człowiek zwany "La Bestia" albo "Tribblin" (po hiszpańsku "Goofy"). Określony przez media, jako "najgorszy seryjny morderca" zabił sto czterdzieści ofiar. Przez ten okrutny czyn stał się jednym z niesławnych "rekordzistów". Urodzony 25 stycznia 1957 roku w Kolumbii, najstarszy z siedmiu braci. Na narodziny psychopaty znaczący wpływ mogło mieć spaczone dzieciństwo, przez które szybko wyrósł na maszynę do zabijania. Garavito już od najmłodszych lat był bity, molestowany i poniżany przez ojca.

W lutym 1998 znaleziono trzy nagie ciała dzieci zakopane na wzgórzu niedaleko miasta Genua w Kolumbii. Później, jak się okazało, ofiary Luisa Garavito były mordowane w ten sam sposób. Wszystkie ciała miały związane ręce, zaś szyje i genitalia drastycznie zmasakrowane. Wokół grobów znaleziono też plamy krwi oraz nóż, których - niestety - nie można było poddać badaniu DNA. Przeszkodą okazały się wysokie koszty. W tym samym czasie w Kolumbii znanych było wielu seryjnych morderców. Początkowo znalezione zwłoki chciano przypisać zabójcy, znanemu jako Pedro Alonzo Lopez, który miał już na swoim koncie blisko 70 morderstw. Ofiarami Lopeza padały jednak tylko dziewczynki. Poza tym, trudność we wprowadzaniu w życie właściwych procedur i kompletny brak funduszy utrudniało odpowiednie profilowanie seryjnego mordercy. Po badaniu ciał stwierdzono, że chłopcy mieli 11-13 lat i mieszkali w okolicznym miasteczku.

Przez długi okres czasu na terenie Kolumbii znajdowano ciała zamordowanych chłopców. Zgłaszanych przypadków były setki, jednak powiązanie jakichkolwiek z konkretnym zabójcą było niezwykle trudne. Słaba organizacja policji, brak pieniędzy i trudne śledztwo spowodowały, że przez niemal całe lata dziewięćdziesiąte Luis Garavito pozostawał bezkarny. Identyfikacja zwłok była o tyle trudna, że zdecydowana większość dzieci nie miała zrobionych zdjęć dentystycznych, a tylko taka metoda porównawcza mogłaby być zastosowana.

Luis Garavito niejednokrotnie był bliski wpadki. Zdawał się nie okazywać lęku przed zatrzymaniem, działał niemal bezczelnie i na oczach świadków uprowadzał swe przyszłe ofiary. Wczesnym popołudniem 8 czerwca 1996 roku , w miasteczku Boyaca zaginął chłopiec. Ciało znaleziono pięć dni później. Odcięta głowa i pokaleczone genitalia jednoznacznie poświadczyły o bestialskim gwałcie i morderstwie. Matka chłopca natychmiast wszczęła poszukiwania zabójcy. Szybko dowiedziała się, że jej syn widziany był po raz ostatni w lokalnym sklepie w towarzystwie innych dzieci i obcego mężczyzny, który kupował im słodycze. Świadkowie rozpoznali w nim Garavitę, który zatrzymał się w miasteczku. Policja przesłuchała podejrzanego, ale ustaliła tylko fakt zakupu słodyczy przez nieznajomego, który miał następnie zostawić dzieci w sklepie i odejść. Po czterech dniach Garavito zabił 13-letniego chłopca w sąsiednim mieście - Pereira.

Nadmieniony wcześniej schemat zabijania, który stosował Luis, był niezwykle okrutny. Morderca przetrzymywał dzieci w wydzielonych przez siebie "sektorach". Związywał ofiary tak, by mogły powoli chodzić po pomieszczeniu i torturował je za pomocą noża. Po rozkładzie ciała trudno było wyznaczyć dokładną przyczynę śmierci, ale wiele wskazywało na dekapitację (lub jej próby). Wykonane nożem V-kształtne nacięcia na czwartym kręgu szyjnym występowały przy każdej ofierze. O wspomnianych sektorach opowiedział sam aresztowany Luis. Miał przetrzymywać jedno dziecko na wyznaczonej strefie i tam je mordować. Potem zmieniał lokację i powtarzał cykl zabijania. Co ciekawe, spokrewniona z Garavitą osoba przekazała policji pudełko, w którym znaleziono nie tylko notes (Luis zaznaczał w nim kreskami kolejne ofiary), ale też wycięte z paszportów fotografie wielu nieżyjących dzieci - jedyne trofea zabójcy. Poza tym w pudełko znajdował się też kalendarz z zaszyfrowanymi notatkami. Jak się później okazało - zawierał listę ofiar wraz z datami mordów.

Aresztowanie Luisa Garavito miało miejsce w 1999 roku w okolicy miasta Villavicencio. Na podstawie zeznań bezdomnego sporządzono rysopis mężczyzny, który próbował uprowadzić małego chłopca w zaroślach. Tego samego dnia, taksówkarze spostrzegli pasującego do opisu człowieka i zawiadomili policję. Garavito nie miał przy sobie dokumentów, podał więc imię i numer dowodu osobistego znajomego polityka z małego miasteczka. Z braku odpowiedniego sprzętu nie można było zweryfikować podanych informacji. Zapytany, dokąd idzie, odpowiedział, że zmierza do miasta. Wskazał jednak zły kierunek, co wzbudziło podejrzenia funkcjonariuszy. Jako, iż podejrzany podobny był do mężczyzny z rysopisu, szybko go zatrzymano i umieszczono w więzieniu.

Luis Garavito przyznał się do 140 okrutnych mordów dokonanych na dzieciach, chociaż, od roku 1992, ich faktyczna ilość mogła przekroczyć nawet 300. Większość jego ofiar to mieszkańcy ulicy - ubodzy, błąkający się tu i ówdzie chłopcy. Zarówno sposób uprowadzania swych "zdobyczy", jak i metoda mordu były w przypadku Luisa Garavito schematyczne. Wszystkie zabójstwa cechowała wyjątkowa bestialskość oprawcy.

Początkowo Garavito skazany został za swe wszystkie zabójstwa na blisko 2,600 lat odsiadki. Jednak z powodu kolumbijskiego prawa, które mówi, że wyrok nie może wynieść więcej niż 30 lat, oraz dzięki współpracy z policją, "La Bestia" dostał tylko 22 lata więzienia. Przetrzymywany jest w nieznanym miejscu, z obawy przed samosądem.

Dla zainteresowanych:









Źródło

Polacy na Monte Casino

Hauer882012-05-18, 8:24
68 lat temu, 18 maja 1944, o godzinie 11.45, na ruinach klasztoru na masywie Monte Cassino, zatknięto polską flagę. Po paru minutach nadleciał amerykański myśliwiec Mustang, którego pilot zrzucił bukiet biało-czerwonych róż. W ten symboliczny sposób Alianci oddali hołd poległym Polakom, ich męstwu i ofiarności.

Nap_Limak • 2012-05-18, 8:40   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (63 piw)
Jakież to fenomenalne, że Polscy żołnierze cechowali się tak ogromną odwagą!
O zdobyciu Monte Casino decydował duch i nieugięta wola żołnierza polskiego!
Nie wstydzę się, że filmik oglądałem ze łzami w oczach, bo taka postawa będzie dla mnie zawsze czymś niesamowitym. Zazdroszczę takim ludziom, powinniśmy o nich pamiętać i być dumni zawsze.
To są prawdziwi patrioci!