Pamiętam w dzieciństwie, że często gęsto wywalaliśmy się na rowerach, spadaliśmy z daszków, drzew, itp. i rzadko kiedy ktoś z płaczem leciał do domu. Człowiek się otrzepał, starł liściem krew z łokci i bawił się dalej. Wieczorem tylko się nasłuchał od mamy, że taka niedorajda się w końcu połamie albo zabije.