Spotyka się Juliusz Słowacki (JS) ze swoją koleżanką (K) pisarką:
(JS) - Ty słuchaj, napisałem nową książkę. Nazwałem ją "Balladyna". Chcesz to dam Ci do przeczytania, to ocenisz.
(K) - No dobra. Dawaj
Spotykają się po pewnym czasie:
(JS) - I jak ci się podobała?
(K) - no tragedia, po prostu tragedia
Będąc studentem polonistyki, śmiało mogę stwierdzić, że kanon polskich lektur jest kolokwialnie mówiąc- o kant dupy rozbić.
Jest raptem kilka pozycji, które zasługują na uwagę, ale widząc orgazmy doktorów/profesorów nad lekturami, które wg mnie są niczym innym jak zwyczajnym p*zdochlewem, mam przynajmniej kabaret.
Tak się składa, że "Balladyna" jest chyba moim ulubionym dziełem tego prawiczka, który kochał się w swojej matce. Fajny, baśniowy nastrój. Prawdopodobnie obok "Anchelego" najbardziej przystępny tekst. Myślałem, że zesram się na fioletowo-zielono w pomarańczowe ciapki przy czytaniu "Król Duch" tudzież "Genesis z ducha"- zaiste, można przy tym zdechnąć.
W ogóle na polonistyce można momentami zdechnąć. Gdyby nie naprawdę ciekawe rzeczy o naszym jakże pięknym i nieprawdopodobnie złożonym języku (jakże niezrozumiałym dla obcokrajowców) to by mnie dawno trafiła k***ica poprzeczna z przejściem na padaczko-pie**olca.