18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Planowana przerwa techniczna - sobota 23:00 (ok. 2h) info

#sowieci

Sowiecki kał

stojacy • 2017-11-05, 01:37
215
Wygibasy.



Razu pewnego Aleksander hr. Fredo, wchodząc do sali wykładowej z zamiarem poprowadzenia wykładu, zastał na tabilcy dedykację od swych studentów:

Stary Fredro w księgach grzebie,
młodzież jego żonę jebie.

Jednak radość młodzieży nie trwała długo, gdyż kiedy następnego dnia wrócili do sali, zastali na tablicy następujące responsum:

Jebcie, jebcie, moje dziatki,
Jam pie**olił wasze matki
i, zapewne, z tej przyczyny
Wy jesteście sk***ysyny.

Obrońca Polskich Dworów

Amairgen • 2017-06-12, 18:01
26
Chciałem się z wami podzielić ciekawym fragmentem "Sowietów" Piotra Zychowicza


Jaworski – obrońca polskich dworów


Kiedy Warszawa pławiła się w euforii po odzyskaniu niepodległości, na odległych krańcach Rzeczypospolitej rozgrywała się wielka tragedia. Nad Wołyniem, Podolem i Kijowszczyzną unosiły się łuny pożarów, a w żyzne czarnoziemy wsiąkały potoki polskiej krwi. Słychać było krzyki gwałconych kobiet, ryk wyrzynanego bydła i dzikie wrzaski triumfującej pijanej tłuszczy. To zrewoltowane przez bolszewików chłopstwo grabiło polskie majątki ziemskie. Jak Ruś długa i szeroka żądne mordu tłumy wdzierały się do dworów i pałaców. Wywlekały stamtąd „panów” i dokonywały okrutnych samosądów. Zabijano mężczyzn, kobiety, dzieci, starców, często po sadystycznych torturach. Mordowano pałkami, siekierami, kosami, nożami. Następnie tłumy przystępowały do plądrowania i dewastacji. Bezcenne dzieła sztuki cięto nożami i sierpami, księgozbiory wdeptywano w błoto, fortepiany i antyczne meble rąbano na opał. Dwory były profanowane – na ogół fekaliami – a następnie puszczane z dymem lub burzone. Tak, aby nie pozostał z nich kamień na kamieniu. Tak, aby zatrzeć jakikolwiek ślad obecności polskich ziemian na tej ziemi. Znęcano się zresztą nie tylko nad ludźmi, ale i zwierzętami. Konie, bydło i psy należące do ziemian okaleczano. Bezmyślnie niszczono maszyny rolnicze, dewastowano budynki gospodarcze. Wycinano prastare dęby rosnące w przypałacowych parkach. Było to dzieło totalnego zniszczenia. Ukraina nie była areną takich scen od czasu siedemnastowiecznych rzezi Chmielnickiego. Wyrzynani bestialsko przez sąsiadów Polacy byli zupełnie bezradni. Polska władza była daleko – ludzie byli więc zdani na łaskę i niełaskę bolszewickich komisarzy. A ci nie okazywali litości znienawidzonym „krwiopijcom” i „wyzyskiwaczom”. W efekcie kolejne polskie dwory obracały się w ruinę. Kolejni polscy ziemianie ginęli przerażającą śmiercią. Wydawało się, że tę grupę społeczną czeka całkowita zagłada. I wtedy pojawił się obrońca i mściciel. Nazywał się Feliks Jaworski. Wkrótce usłyszała o nim cała Ruś – wśród bolszewików wzbudzał przerażenie, a umęczonym Polakom przyniósł nadzieję.

Feliks Jaworski, urodzony w 1893 roku, był ziemianinem z Podola, który podczas I wojny światowej służył jako oficer carskich huzarów. Już wówczas zasłynął z niebywałej brawury i pogardy dla śmierci. Dokonywał straceńczych szarż, sam rzucał się w tłum nieprzyjaciół, nie było zadania, którego by nie wykonał. Był to urodzony żołnierz i dowódca. Człowiek czynu. Gdy jesienią 1917 roku na Rusi zaczęła się rozlewać fala krwawych pogromów majątków ziemskich, Jaworski postanowił działać. Nie zamierzał bezczynnie patrzyć, jak „hady” – tak nazywał zbolszewizowanych siepaczy – wyrzynają jego rodaków. Dlatego na czele niewielkiego oddziału polskiej jazdy, który utworzył, gdy rozpadło się carskie wojsko, pociągnął na Podole. Dzień, w którym dotarł na miejsce, był dla pogromszczyków dniem sądu. Oprawcy nagle zamienili się w ofiary. Jaworski i jego ludzie nocami „odwiedzali” miejscowości, których mieszkańcy mieli na swoim koncie mordy na ziemianach. Wsie szły z dymem, a prowodyrów ataków Jaworski wieszał na przydrożnych drzewach. Młody porucznik kawalerii działał tak jak przeciwnik – na okrucieństwo odpowiadał okrucieństwem, na krzywdę krzywdą. Była to zresztą dla niego sprawa osobista. Jego rodzinny majątek – malownicza Cyganówka pod Kamieńcem Podolskim – został napadnięty i splądrowany.
Reprezentował wspaniały typ watażki kresowego, który lubi partyzantkę, lubi chadzać własnymi drogami. Nie lubi zaś mieć władzy nad sobą. Oddział Jaworskiego był jak zgraja wilków, otoczony był ze wszystkich stron, toteż kąsał na wszystkie strony. Dawał się we znaki włościańskim bandom, strach szerzył swym okrucieństwem.

Na początku Jaworski bił się w pobliżu Płoskirowa, a w styczniu 1918 roku przeniósł się do Antonin. Stała tam wspaniała, słynna na całą Rzeczpospolitą rezydencja hrabiego Józefa Potockiego. Młody porucznik kawalerii zawarł tam układ z magnatem. Jak lew bronił przed zniszczeniem pałacu w Antoninach i okolicznych majątków ziemskich. A w zamian za to Potocki dostarczał mu furażu dla koni i strawy dla żołnierzy. Jaworski działał na ogół wobec następującego schematu: rozmieszczał w polskich dworach po kilku żołnierzy. Ich zadaniem było strzec dworu, a w razie nocnej napaści utrzymać się w oblężonym budynku do czasu przybycia odsieczy z Antonin. Na ogół jednak sama obecność „polskich partyzantów” wystarczała, żeby odstraszyć napastników. I szybko oduczyć ich grabieży cudzego mienia. Tak było choćby w Nowosielicy Zofii Kossak-Szczuckiej. Piorunowy atak na bandę żołnierzy i chłopów, łowiących masowo w zimochowie ryby – wspominała pisarka. – Nieporównana ucieczka rabusiów, baby zmartwiałe ze strachu, przysiadłe po szyje w przeręblach i tak tkwiące, pomimo uroczystych zapewnień, że mogą już wyjść bezpiecznie. Rozbrojenie gromady chłopów rąbiących drzewo w parku. Bezsilna wściekłość, z jaką musieli zrabowane kloce sami przywieźć i złożyć przed naszą kuchnią. Przez ostatnie trzy dni nikt się już nie pokazał, ni w dzień, ni w nocy. Patrole dla formy tylko obchodziły park, z daleka przez wszystkich omijany. Jaworski promieniował. A z nim ład i spokój.



Bitwa z pancerkami


Oddział ten składał się prawie wyłącznie ze starych zabijaków, nieulękłych w bitwie, straszliwych w spotkaniu, surowych i karnych – wspominała Zofia Kossak. – Czteroletnia Wielka Wojna wyrobiła w ludziach biorących w niej udział dwa zasadnicze typy: ludzi znudzonych wojną, marzących o dawnym życiu przedwojennym, i ludzi, którzy tak rozkochali się w wojnie, że istnieć bez niej nie mogli, jak salamandra bez ognia. Jaworczycy rekrutowali się z drugiego typu. Żołnierze o srogich twarzach, spalonych wichrem i mrozem, wierzyli w dwie rzeczy: Wojnę i Dowódcę. Reszta nie istniała albo była im obojętna. Nie liczyli się z niczym i nie lękali się niczego. Postawę mieli wspaniałą.

Kim zaś był nieprzyjaciel? Myliłby się ten, kto by sądził, że Jaworski na Rusi potykał się z luźnymi grupami włościan wyposażonych w kije i cepy. Jego przeciwnikiem były uzbrojone w broń palną, dobrze zorganizowane bandy. Główną rolę odgrywali w nich chłopi, którzy wrócili do swoich wsi po rozpadzie armii carskiej. A więc dobrze wyszkoleni weterani Wielkiej Wojny, którzy wiedzieli, jak posługiwać się bronią. Bandy te współdziałały z regularnymi oddziałami bolszewickimi. Czerwoni za głowę polskiego dowódcy wyznaczyli nawet niebotyczną nagrodę. Żadnemu śmiałkowi nie udało się jednak odebrać tych pieniędzy. W końcu cierpliwość bolszewickich komisarzy się wyczerpała. Postanowili zgnieść ostatni polski bastion na Podolu i wysłali na Antoniny potężne siły – cały pułk Armii Czerwonej wyposażony w dwa samochody pancerne. W owych czasach była to wielka nowość.

Rozłożeni w luźnym szyku Polacy stawiali zacięty opór, ale kule karabinowe odbijały się od żelaznych pancerzy, nie czyniąc samochodom najmniejszej szkody. Pancerki tymczasem posuwały się naprzód, plując na wszystkie strony ogniem karabinów maszynowych. W efekcie śmierć zbierała wśród ułanów coraz obfitsze żniwo. Widząc to, Jaworski wpadł w amok bojowy. – Nie będziemy tu przecież czekać na śmierć jak barany! – warknął, po czym wyszarpnął z pochwy szablę i rzucił się do przodu, wołając: – Chłopcy! Bomby do ręki i za mną! Polacy z dzikim okrzykiem ruszyli na pancerki. Ich załogi, widząc ten szaleńczy atak, wpadły w panikę. Samochody zaczęły się wycofywać z pola bitwy i wkrótce zostały zdobyte przez jaworczyków. Sam dowódca podczas ataku otrzymał zaś siedem ran postrzałowych.

O mały włos nie przypłacił życiem swojego zuchwalstwa – pisał Tadeusz Hołówko. – Pięć kul karabinu maszynowego zdarło mu skórę na czubku głowy, zaś dwie lekko raniły w rękę. Pokazywał mi te rany. Na ogolonej głowie widać było kilka gojących się ran – zupełnie jakby pazury tygrysa musnęły ten wariacki łeb. Zofia Kossak: Jaworski ze strugami skrzepłej krwi na twarzy wyglądał jak upiór. Był draśnięty przez kule piętnaście razy. Granatowy huzarski kożuszek był porwany na plecach raz koło razu, jak pocięty batem. Jedno ucho miał przestrzelone pięć razy. Zwisało we frędzlach jak u wojowniczego jamnika. Najcięższą stosunkowo ranę otrzymał w piętę, przy strzelaniu z kulomiotu.

Gdy wiosną 1918 roku na Ruś wkroczyli Niemcy i Austriacy, polskie jednostki na wschodzie zostały rozbrojone. Jaworski nie zaprzestał jednak walki – broń ukrył, ludzi nie rozpuścił. Zszedł tylko do podziemia i nadal – tym razem pod szyldem lokalnej samoobrony – bronił polskich dworów na Rusi. Przed zbolszewizowanymi chłopami, ale również przed oddziałami ukraińskich nacjonalistów atamana Symona Petlury.
Na przełomie 1918 i 1919 roku sytuacja stała się jednak krytyczna. Jaworski zdecydował się przedzierać ze swoimi ludźmi do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie stało regularne Wojsko Polskie. Drogę szwoleżerowie odbyli w kamuflażu. Jaworczycy zostali wcieleni do polskiej armii, która szykowała się do walnej rozprawy z bolszewikami. Ukraińska epopeja Jaworskiego tym samym dobiegła końca.


Virtuti Militari


W Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie zachowały się akta majora Feliksa Jaworskiego. Wynika z nich, że w szeregach polskiej regularnej armii – jako dowódca 19. pułku ułanów – stawał równie dzielnie jak na Rusi. W dokumentach tych znalazł się między innymi wniosek z 20 października 1920 roku o nadanie Jaworskiemu krzyża Virtuti Militari.

Dzięki umiejętnie prowadzonym wywiadom – czytamy w uzasadnieniu – skonstatował gromadzenie się nieprzyjaciela we wsi Łuczenki i wykonał śmiały wypad na wieś. O świcie 22 lutego 1920 roku zaatakował, prowadząc osobiście spieszony szwadron na najważniejszy i najbardziej obsadzony przez nieprzyjaciela punkt. Natrafił na krzyżowy i flankowy ogień karabinów maszynowych. Nie wahając się ani chwili, major Jaworski rzucił się naprzód w błyskawicznym „hurrrra” na bagnety, porywając za sobą oficerów i żołnierzy. Złamał opór kilkukrotnie silniejszego nieprzyjaciela, zdobywając wieś. Rezultatem wypadu majora Jaworskiego było kompletne rozbicie i zniszczenie 427 pułku piechoty sowieckiej, zdobycie sztandaru tegoż pułku, czterech armat z zaprzęgami, dziesięciu karabinów maszynowych oraz paruset jeńców.

Jak wcześniej na Rusi, Jaworski toczył z bolszewikami walkę na śmierć i życie. Tu nikt nikomu pardonu nie dawał. Gdy czerwoni zmasakrowali grupę jego wziętych do niewoli żołnierzy, „Szalony Felek” postanowił, że odpłaci im pięknym za nadobne. Schwytanych komisarzy i politruków rozstrzeliwał. W jednej ze zdobytych nagłym szturmem miejscowości pochwycił nawet cały miejscowy rewkom. I to na gorącym uczynku! Komisarze zabierali się bowiem właśnie do rozstrzelania przedstawicieli miejscowych elit. Jaworski Polaków uratował, a rewkom w pełnym składzie z miejsca postawił pod tą samą „ścianką”. Tym razem do egzekucji nie doszło. Oszczędzenie bolszewików wybłagał u młodego oficera miejscowy ksiądz. Nawiasem mówiąc, jeden z niedoszłych rozstrzelanych.

Bez wątpienia jednak największym sukcesem bojowym Jaworskiego była bitwa pod Skrzeszewem i Frankopolem, do której doszło 19 sierpnia 1920 roku. Jaworski w szaleńczym nocnym ataku zdobył strategicznie ważny most na Bugu, którym wycofywały się masy nieprzyjacielskiego wojska. Przy okazji rozpędził całą kolumnę Armii Czerwonej. Jaworski był geniuszem dowodzenia – wspominał uczestnik bitwy, Alfred Wyrzykowski. – Jego rozkazy były tak sugestywne, że ludzie nie zastanawiali się nad możliwością wykonania rozkazu, tylko szli i wykonywali rzeczy zdawałoby się niewykonalne. Taktyka dowodzenia Jaworskiego była niezawodna. Noc była dość ciemna. Kiedy szwadron wypadł na szosę przed mostem i z groźnym krzykiem i strzałami z pistoletów popędził po obu stronach kolumny, strzały padały z obu stron, ale wkrótce panika ogarnęła całą kolumnę bolszewicką. Ludzie rzucali broń, artylerzyści porzucili czterdzieści kilka dział. Ponosząc stratę 12 zabitych i rannych, Jaworski z setką ludzi rozbił dywizję, zdobył mnóstwo broni – w tym artylerii, zagarnął ogromne tabory i wziął do niewoli 400 jeńców.



Smutny Koniec


Wojna wkrótce dobiegła końca. Mimo że wojsko całkowicie rozgromiło bolszewików, w marcu 1921 roku Polska podpisała z nimi haniebny traktat ryski. Na mocy tego upokarzającego układu na pastwę czerwonej dziczy oddane zostały olbrzymie terytoria Rzeczypospolitej. Między innymi Podole, część Wołynia i Kijowszczyzna. A więc te ziemie, o których wolność krew przelewali Feliks Jaworski i jego żołnierze. Heroiczne wysiłki jaworczyków poszły na marne. Polskie dwory i pałace na Rusi – na czele z Antoninami – wpadły w łapska czerwonych i zostały zdewastowane lub spalone. Bogate majątki ziemskie obrócili oni w zabiedzone kołchozy. A tych Polaków, którzy nie zdążyli uciec na Zachód, eksterminowali. Po „tamtej stronie”, i to zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy, pozostała między innymi Cyganówka Jaworskiego. Tak Polska „podziękowała” swojemu wielkiemu bohaterowi. Jaworski nie potrafił się z tym pogodzić. Snuł nawet plany wzniecenia buntu – na wzór „buntu” Żeligowskiego – i samodzielnego wyrzucenia bolszewików z Podola. Władze wojskowe zablokowały jednak te projekty, rozrzucając jego ludzi po różnych jednostkach.

Jaworski był takim obrotem spraw zrozpaczony. Nowa Polska była dla niego rozczarowaniem. Szczególnie że spotkał się w niej z objawami wrogości. Młode państwo było mocno czerwone. Dla socjalistów, piłsudczyków i ludowców Jaworski był „sługusem reakcji”. Najemnikiem, który bronił „obszarników” przed słusznym gniewem ludu.

Jaworski – jak wielu innych żołnierzy Wielkiej Wojny – nie umiał się odnaleźć w nowych, pokojowych czasach. Potrafił tylko wojować. Monotonnego, szarego życia garnizonowego nie trawił. Zaczął chorować, pić. Podobno sięgał po narkotyki. Coraz bardziej dokuczały mu stare rany. Wplątywał się w bójki, wywoływał skandale.

W 1923 roku Jaworski opuścił szeregi wojska. A wkrótce jeden z jego wybryków zakończył się tragicznie. Major zabrał do pewnej lwowskiej restauracji matkę. Rodzinny obiad przerodził się w dziką awanturę, gdy – niezadowolony z jedzenia – rotmistrz zaczął rugać kelnera. Doprowadzony do pasji wyciągnął rewolwer i zaczął nim wymachiwać. W ostatniej chwili między nim a kelnerem stanęła matka… Gruchnął pojedynczy strzał. Kobieta zginęła na miejscu, a lekarze zdiagnozowali u Jaworskiego ciężką chorobę umysłową. Został zamknięty w zakładzie dla nerwowo chorych na lwowskim Kulparkowie. Uznano go za „stuprocentowego inwalidę”.

Katyń. Zbrodnia i wielkie kłamstwo (2005)

Cały_Idiota • 2015-08-02, 09:31
8
Zbrodnie Sowietów na kwiecie narodu polskiego.

Film znaleziony w Katyniu (1992)

Cały_Idiota • 2015-08-02, 09:02
8
Relacja o długim, trwającym 52 lata poszukiwaniu przez Halinę Borek mogiły bestialsko zamordowanego ojca.

Kiedy Bóg odwrócił wzrok

scoobiedoobiedooya • 2015-02-22, 20:27
11
Dobry. Właśnie przeczytałem b. dobrą książkę i chciałbym się podzielić. Zarzucam szybkie info nt. książki i krótki wywiad z autorem. Wyjaśnia też że USA i Wielka Brytania są współwinne Katyniowi.

"Kiedy Bóg odwrócił wzrok"


Cytat:

Opowieść o wojennym dzieciństwie Wiesława Adamczyka spędzonym na Syberii i naznaczonym sowieckim barbarzyństwem

Autor był małym chłopcem, gdy w maju 1940 roku wraz z matką i rodzeństwem deportowano go na sowiecką Syberię. Jego ojciec, oficer Wojska Polskiego, wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, zginął jako jedna z tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej. Rozdzielenie rodziny i wysiedlenie zapoczątkowało dziesięcioletnią tułaczkę. Skrajnie trudne warunki życia w Kazachstanie, głód, karkołomna ucieczka z ZSRR, śmierć matki, obozy dla uchodźców, rodziny zastępcze - tę drogę, tak jak Autor, przeszło tysiące Polaków.
W pasjonujących wspomnieniach Wiesław Adamczyk oddaje głos ofiarom sowieckiego barbarzyństwa. Bezkompromisowa, przejmująca opowieść jest zapisem utraty dziecięcej niewinności i zmagań z rozpaczą, przez które przechodził mały chłopiec.
W opracowaniach dotyczących II wojny światowej często przemilcza się tę mroczną kartę europejskiej historii, pozostającą w cieniu Holokaustu. Wydarzenia na niej zapisane wciąż jeszcze czekają, by w pełni oddać im historyczną sprawiedliwość.

"Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Żaden jednak nie jest bardziej pouczający, wzruszający i piękniej napisany niż Kiedy Bóg odwrócił wzrok " - z Przedmowy Normana Daviesa.







Sowieci

javorsky • 2015-01-29, 11:53
459
Dlaczego Sowieci nie mieli honoru?
-
-
-
-
-
Bo tego już nie mogli ukraść.

Kawa Inka

mpoz • 2014-10-17, 14:25
106
Jaka jest ulubiona kawa sowietów?





- Inka :dead:
Snoon • 2014-10-17, 15:21  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (71 piw)
puenta w tytule, genialne.

Zapomniany wybawca Augustyn Ufik

ulifont • 2014-07-01, 00:47
18
Zapomniany wybawca

Śląscy mężczyźni jechali też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii

Podporucznik Ludowego Wojska Polskiego ocalił w 1945 roku kilkudziesięciu mężczyzn spod Lublińca na Górnym Śląsku. Gdyby spóźnił się o jeden dzień, Sowieci wywieźliby ich na białe niedźwiedzie.

Podporucznik nazywał się Augustyn Uflik i miał 29 lat. O ratunku, z którym przyszedł mieszkańcom swoich rodzinnych stron, nikt publicznie nie mówił przez 64 lata. Aż do soboty 31 stycznia 2009 roku.
Klara Uflik ze zdjęciem swojego męża Augustyna, fot. Henryk Przondziono

Wierzący harcerz
Rozmawiamy z żoną Augustyna, Klarą Uflik. Sam Augustyn zmarł w 1994 roku. – Mój August był głęboko wierzącym człowiekiem i był harcerzem. I tą przysięgą harcerską, którą złożył w młodości, kierował się przez całe życie. Przed wojną został nawet harcmistrzem – wspomina Klara. – Po maturze skończył podchorążówkę i został podporucznikiem.

Mieszkał w Koszęcinie pod Lublińcem. Dziś ta wieś jest znana jako siedziba Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Augustyn nie chciał jednak podpisać volkslisty, a za to na Śląsku można było trafić do obozu koncentracyjnego. Chłopak uciekł więc ze Śląska w głąb Polski, do Generalnej Guberni. – Ukrywał się tam, ale w końcu Niemcy go znaleźli i aresztowali – kiwa głową Klara. – Mieli go wysłać do Auschwitz, ale nie zdążyli. Bo akurat wtedy dwóch braci mojego męża Niemcy wcielili do Wehrmachtu. Ze względu na rodzinę mój August został więc zwolniony z więzienia – wspomina.
Do końca wojny chłopak, były oficer Wojska Polskiego, rozładowywał węgiel z wagonów jako robotnik przymusowy.

Dziadek z Wehrmachtu

Bracia Augustyna trafili do Wehrmachtu, bo zdecydowali się przyjąć volkslistę. Mieszkańcy centralnej i wschodniej Polski czasem obruszają się, słysząc, że Ślązacy i mieszkańcy Pomorza przyjmowali w czasie okupacji niemiecką listę narodowościową. Starsi od razu porównują ich do folksdojczów z centralnej Polski, którzy akurat rzeczywiście bywali renegatami i sprzedawczykami. Tymczasem na terenach "wcielonych do Rzeszy" było inaczej. Odmowa przyjęcia volkslisty była tu bohaterstwem. Kto się na to odważył, był często wywożony do obozu koncentracyjnego. Miał szczęście, jeśli Niemcy poprzestali na odebraniu mu domu. Jak wymagać takiego bohaterstwa od ludzi, którzy mieli małe dzieci? Dlatego wielu Pomorzan i Ślązaków poczuło się dotkniętych, kiedy poseł Jacek Kurski atakował Donalda Tuska za jego "dziadka z Wehrmachtu".

Kurski być może nie wie, że do podpisywania volkslisty zachęcał Ślązaków w audycjach radiowych nawet... polski rząd na uchodźstwie generała Sikorskiego. To samo powtarzał biskup katowicki Stanisław Adamski. Chodziło im o to, żeby polska ludność przetrwała na Śląsku do końca okupacji. To miało pomóc w powojennym powrocie Śląska do Polski.

Większości Ślązaków niemieccy urzędnicy przydzielili volkslistę nr 3. Hitlerowcy nie uznawali ich za Niemców. Trójka oznaczała tubylców, którzy są co prawda troszkę spolonizowani, ale nadają się w przyszłości do zgermanizowania. Takiego niepełnego Niemca według prawa można było jednak wcielić do Wehrmachtu i wysłać na front.

A jednak volkslista, która ratowała życie Ślązakom w czasie okupacji, przyczyniła się do ich tragedii w 1945 roku.

Ślązak, czyli Niemiec

19 stycznia 1945 roku przez Koszęcin przetoczył się front. Niemcy uciekali przed Armią Czerwoną. Augustyna sowiecka ofensywa zastała pod Kłobuckiem. – Mąż opowiedział mi, że przy przejściu frontu bardzo przeżył spotkanie z dwoma młodymi chłopcami w niemieckich mundurach. Prosili po polsku o pomoc. Byli spod Opola – wspomina Klara Uflik. Opole po raz ostatni należało do Polski we wczesnym średniowieczu, potem było już tylko czeskie, austriackie lub pruskie. – A mimo to oni mówili czystym, literackim polskim, a nie tylko gwarą. Mąż z kolegami już wyciągali im cywilne ubrania, ale nie zdążyli. Weszli Sowieci. Wyprowadzili tych chłopców na zewnątrz. Zebrani usłyszeli strzały. Mój mąż, kiedy mi to opowiadał parę lat później, płakał – mówi Klara.

W kwietniu 1945 roku, po przejściu frontu, Augustyn dostał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Służył w Częstochowie.

Wkrótce zaczęły się wywózki Ślązaków, uznanych przez władze za Niemców. Wielu trafiło do Niemiec. Śląscy mężczyźni jechali jednak też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii. Sowieci kompletnie nie przejmowali się rozróżnianiem niuansów między volkslistami z numerami 2, 3 lub 4. Wywozili jako Niemców nawet byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych, weteranów powstań śląskich i śląskich żołnierzy AK. W kopalni "Bobrek" w Bytomiu i "Prezydent" w Chorzowie Sowieci otoczyli całe załogi zmianowe górników, zaprowadzili ich pod lufami karabinów prosto na dworzec i wysłali na Wschód. – Taki los spotkał mojego wujka Jana z Bytomia, który czuł się Polakiem – mówi Klara Uflik. – Wujek pewnego dnia nie wrócił z szychty do domu. A ciotka Helena została z sześciorgiem dzieci bez środków do życia – wspomina.
Historycy szacują, że wywiezionych do pracy na Wschodzie Ślązaków mogło być nawet 90 tysięcy. Większość z nich zmarła tam z wyczerpania.

Ocaleni murują

Ich los miało też podzielić kilkudziesięciu mężczyzn z ziemi lublinieckiej. Latem 1945 roku siedzieli już w więzieniu w Częstochowie i czekali na transport na Wschód.

Trzydziestu z nich pochodziło z Koszęcina. Ponieważ pozostali mężczyźni nie wrócili z wojska, czy to niemieckiego, czy też z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, we wsi zostały tylko kobiety, dzieci i starcy. – Mój August akurat przyjechał w mundurze podporucznika na przepustkę do domu. Dowiedział się o tej strasznej tragedii i zaraz zawrócił do Częstochowy, żeby sąsiadów ratować – mówi Klara.

W Częstochowie Augustyn tłumaczył, gdzie się dało, że przeznaczeni do wywózki są Polakami, że każdy z nich mówi po polsku. Był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, a to już coś znaczyło. Pewnie uruchomił wszystkie znajomości, które zdążył już sobie w Częstochowie wyrobić. Jego zdecydowanie przyniosło efekt. Brama częstochowskiego więzienia otworzyła się i mężczyźni z ziemi lublinieckiej wyszli wolni na zewnątrz.

Ilu ich było? – Lista z nazwiskami zaginęła. Wiemy dziś tylko, że było ich kilkudziesięciu – mówi radny Edward Wieczorek.

W tej grupie było około trzydziestu koszęcinian, między innymi właściciel restauracji, pan Lesz, rolnik, pan Sobala, piekarz, pan Zuk. Z Częstochowy wrócili pieszo. Augustyn przyprowadził ich do samego Koszęcina, wciąż ubrany w mundur.

Wiele osób widziało film "Patriota" z Melem Gibsonem. Ostatnia scena, w której podwładni odbudowują drewniany dom swojego dowódcy, wydaje się zbyt patetyczna. Tymczasem w Koszęcinie coś podobnego zdarzyło się naprawdę. – Niemcy spalili podczas wycofywania się z Koszęcina stodołę rodziny Uflików. Odbudowali ją im sami sąsiedzi, z wdzięczności za uratowanie życia. To porządna, murowana stodoła, stoi do dzisiaj – mówi Klara.

Z wojska Augustyn odszedł w październiku 1945 roku. W pociągu, którym dojeżdżał na studia, poznał Klarę. Zakochał się w niej. Pobrali się, mieli córkę i dwóch synów. Po skończeniu ekonomii Augustyn pracował w centrali handlowej w Katowicach, a na emeryturze znów osiadł w rodzinnym Koszęcinie. Zmarł przed 15 laty.

Przez pół wieku komunizmu nie wolno było publicznie mówić o wywózkach Ślązaków na Wschód. Wyczyn Augustyna Uflika też uległ więc zapomnieniu. Pamiętali o nim z wdzięcznością tylko zgarbieni staruszkowie. Niedawno umarli ostatni z nich.

Pewnie już nikt by dzisiaj nie pamiętał o tej sprawie, gdyby nie pasja radnego Edwarda Wieczorka. Razem z historykiem Janem Myrcikiem dotarli do szczegółów historii podporucznika Uflika. Dzięki temu 31 stycznia Rada Gminy uroczyście ogłosiła Augustyna Uflika Zasłużonym dla Gminy Koszęcin.

Tak wiem, że artykuł mało "bohaterski", jednak warto drodzy rodacy spoza Śląska przeczytać go. Pewnie wam te Ludowe Wojsko Polskie nie spasuje...