18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach

#i10

143
Kolejny teks gościa :i10 zapraszam do lektury.
I nie spinać dupy jak ktoś nie umie czytać to po prostu pomińcie ten tekst.
Mam w Dziwnowie chrześnicę, córkę mojej siostry, o owocowym imieniu Jagoda. Świetna dziewczyna, obecnie jedenastoletnia. Dwa lata temu pojechaliśmy kupować prezent z okazji urodzin. Jak łatwo obliczyć - dziewiątych.
Centrara handlowe próbują przyciągać klientów organizując najróżniejsze atrakcje takie jak występy klaunów, występy zespołów disco polo, występy jadowitych węży lub występy producentów zdrowej żywności. Dzięki temu można w takich centrach spotkać wielbicieli klaunów, węży i pszenicy maczanej w letniej wodzie. My z Jagódką trafiliśmy na Dzień Kociego Nazisty, czy jakoś podobnie.
Wszędzie plakaty z kotami, maskotki z kotami, kocie breloczki oraz stoiska z kocim żarciem, na których zaskoczyło mnie, że koty jedzą piasek. A główny hol galerii handlowej zastawiony był miauczącymi klatkami.
- Wujku, spójrz jaki śliczny – Jagódka pociągnęła mnie do jednej z nich – zobacz, zobacz!
- Ładny – skłamałem stając przy klatce z czarnym puchowym kapciem - chyba wypchany.
Wypchany kapeć otworzył pomarańczowe oczy i spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym "sam jesteś wypchany".
- Śliczny! Na urodziny chcę tego kotka! – oznajmiło dziecko.
Uśmiechnąłem się do obserwującej nas sprzedawczyni, starszej pani w t-shircie z napisem „Koty przynoszą szczęście”, „To już nie bociany?” – zastanowiłem się przez chwilę, wyjąłem telefon i wybrałem numer do siostry:
- Pogadaj z mamą, musi pozwolić – powiedziałem, podając telefon Jagódce.
Wzięła telefon i odwróciła się do mnie plecami.
- Halo, mamo? Jesteśmy z wujkiem w sklepie i zgadnij, co i10 chce mi kupić!?
- …?
- Pająka!!!
Oboje ze sprzedawczynią wytrzeszczyliśmy oczy na dziecko a później z niepewnymi minami popatrzyliśmy na siebie. Chyba oczekiwała ode mnie wyjaśnienia, więc wzruszyłem ramionami.
- Mamo proooszę – Jagódka kontynuowała rozmowę.
- …
- Ale dlaczeeegoo…
- …!
- Będzie siedział w akwarium…
- …!?
- …i będę pilnowała, żeby nie wylazł i nie czaił się na ścianie pod twoim ręcznikiem.
- …..!!
- Wiem, że się boisz. Trudno, musi mi wujek kupić jakieś inne zwierzę. Może węża?
- …!!!
- Aha, aha, rozumiem. A czego się nie boisz?
- … …. … … … … …
- A kotów? – Jagoda odwróciła się do mnie i wyszczerzyła zęby.
- …
- Dobrze, poszukamy kota. Kocham cię, cześć. – rozłączyła się Jagódka i podając mi telefon cały czas wyszczerzona rzuciła:
- Mama się zgodziła!
Po chwili milczenia widząc mój wpatrzony w siebie wzrok spoważniała i poinformowała mnie:
- i10, trzeba najpierw poprosić o wiele więcej niż się naprawdę chce, sprawdź w internecie.
Nie będąc przekonany, czy ta potworna manipulacja była „wyrażeniem zgody na kupno dziecku kota” postanowiłem się upewnić i wykręciłem numer do siostry.
- Nie, kochanie, wielbłąda też wujek nie może ci kupić…
- To ja...
- i10, weź ty się nie wygłupiaj, przecież wiesz, że się boję pająków. Kto to będzie karmił, co zrobię jak ucieknie? Przecież ja się do własnego domu będę bała wejść. I ona jeszcze mi mówi, że będzie za moim ręcznikiem siedział. Jak już chcecie zwierzę, to znajdźcie jakiegoś kotka czy pieska. Z żadnym wężem ani pająkiem mi się nie tu pokazujcie, bo od razu zabierzesz do Łodzi. Gdzie jesteście?
- Eeee… w sklepie, słuchaj, nie chcesz pająka to nie – mrugnąłem do Jagódki - spróbujemy znaleźć kotka. Na razie.
- Faktycznie się zgodziła – powiedziałem rozłączając telefon.
Jagoda zwróciła się do sprzedawczyni.
- Załatwione, bierzemy.




- A który program w pralce nastawić jakby chciał toto wyprać? – rzuciłem sucharem i spostrzegłszy wpatrzony w siebie wzrok sprzedawczyni dodałem uspokajająco:
– Wiem, wiem, nie wirować.
Sprzedawczyni niedawno uciekła z klasztoru, albo kompletnie nie znała się na żartach, bo zbladła i przez chwilę myślałem, że zemdleje. Jednak nie. Przytrzymała się szafki, cudem utrzymała równowagę, złapała się za serce i szeroko otworzyła oczy.
Zaraz wyceluje we mnie palec i wykrzyczy coś w rodzaju „On zażartował z kotaaa!”, albo gorzej „On mnie spytał jak prać kota w pralce!” Wokół mnie pełno kocich fanatyków, ja z dzieckiem, zlinczują nas. Chociaż dziecko manipulat – może przekona ich, żeby olali koty i zajęli się czymś innym, choćby, ot, sadzeniem marchwi.
- I od razu będzie karuzela – powiedziała Jagódka, która widząc reakcję sprzedawczyni postanowiła przyłączyć się do swojego głupkowatego wujka.
Sprzedawczyni, nadal blada, sięgnęła do szuflady. Śledziłem jej rękę, zastanawiając się, co wyjmie. Gwizdek? Pistolet? Granat? Mandat nam wypisze?
Wyjęła charakterystyczny pojemnik. Gaz łzawiący! Jagódka będzie miała okazję poznać problemy, z jakimi muszą się borykać osoby o przeciwnym zdaniu niż ogół.
Sprzedawczyni jednak nie skierowała wylotu gazu na nas, tylko na siebie.
”Aha – pomyślałem – nie mogąc żyć na tej samej planecie, co gość, opowiadający głupie żarty o praniu kotów, popełni samobójstwo.
Psiknęła, nabrała powietrza i rzekła:
- Przepraszam, astma. Kotów się raczej nie kąpie, ale jak dla mnie to pierz pan go z wirowaniem. Ja je tylko sprzedaję.
- Ja go będę prać – pochwaliła się Jagódka – wujek i10 mi kupuje kotka.
„Tak, ty go będziesz prać - wyobraziłem sobie gębę szwagra po kąpieli mruczka. Z fizjonomią a la Bruce Lee po walce z dwudziestoma malutkimi Hanami w „Bruce Lee kontra Mechagodzilla i Jej Dwudziestu Małych Hanów”. Hmmm, ciekawe, kto by wygrał, Bruce Lee, czy Mechagodzilla?"
- Wujku – Jagódka pociągnęła mnie za rękę przywołując do rzeczywistości - kupujemy!
- Tak, tak. Słonko, a nazwiesz go Mruczek?
- Nie. Nazwę go Zboczeniec.
Znieruchomiałem. Sprzedawczyni wytrzeszczyła na dziecko oczy.
- A dlaczego, kochanie, chcesz nazwać kotka Zboczeniec?
- Bo wujek i10 – Jagódka pokazała mnie palcem, żeby nie było pomyłki – i ciocia nazwali swojego pieska Zmora, a Zmorka jest bardzo słodka i wesoła. Zboczeniec też będzie słodki. I wesoły.
Dziecko wyraźnie wdało się w naszą rodzinę, ale co mi tam, jak jej moja siostra pozwoli nazwać kota Zboczeniec, niech ma, poza tym już wyobrażam sobie, jak szwagier, z bandażami na twarzy biega wieczorem po swojej ulicy nawołując kota. Świetne imię!
- Nazwiesz go Jagódko, jak chcesz… – przemyślałem, co mówię – …w uzgodnieniu z rodzicami. – Poprosimy tego kota.
- Pięćset złotych.
- Jednego chcemy.
- Jeden. Pięćset złotych.
- O, tego – pokazałem angorowy kapeć palcem, żeby nie było wątpliwości.
- Norweski leśny. Pięćset. Tanio. Z rodowodem dwa tysiące, ten nie ma, jest półrodowodowy. Dlatego pięćset.
Ja pierniczę, jaka inwestycja, kot za pięćset. Dziecko popatrzyło na mnie z miną mówiącą „Obiecałeś kota i nie próbuj się wymigać”. Spróbowałem się targować
- Z klatką pięćset?
- Pięćset trzydzieści.
Raczej Jagódka powinna negocjować ten zakup. Powiedziałaby, że pięćset możemy dać za wielbłąda, a nie za kota.
Kupiliśmy z klatką i zanieśliśmy do domu.

Siostra ze szwagrem odwiedli Jagódkę od nazwania zwierzaka Zboczeńcem. Takoż "Hitlerem" i "Jezusem". Przy "Benedykcie" kwestia rozbiła się o numerację, której porzucenia odmówiło dziecko. Propozycję szwagra „Murzyn” dziecko oceniło jako niepoprawną politycznie przedkładając (poprawną) kontrpropozycję „Afroameryknian”. Siostra ze szwagrem wdali się w rozważania nad tym, czy ich dziecko nie powinno spędzać nieco więcej czasu na przeglądaniu stron pornograficznych. Później przez dwie minuty kot nosił dziwaczne imię Kruczaj. Po stu dwudziestu sekundach siostra skojarzyła sobie, że dziwaczne imię jest też nazwiskiem dyrektora szkoły, do której chodzi Jagódka i zagroziła mojej siostrzenicy, że jeśli nie przestanie się wygłupiać, kocię zostanie Mruczkiem. Kot się przeturlał po podłodze, moja propozycja „Rotfla” została przez wszystkich skrytykowana jako niewymawialna.
- No to niech zostanie Lolem. – powiedziała Jagódka i na tym stanęło.
Siostrzenica znudziła się Lolem po kilku miesiącach, ponieważ sierściuch srał w mieszkaniu, głównie w jej pokoju i nie sposób go było tego oduczyć. A kiedy Lol zaczął wszędzie zostawiać sierść - siostra, szwagier i Jagódka doszli do wniosku, że im kot mniej przebywa w domu – tym lepiej. Karmili go, owszem, zwierzak nadal miał też swoje posłanie, jak najbardziej – jednak nie wylewali łez i nie wszczynali panicznych poszukiwań, gdy znikał na całe noce.
Tak mijały miesiące.
Ponieważ norweskie leśne są kotami dużymi – Lol nie miał konkurencji wśród miejscowych dachowców. Na wiosnę w Dziwnowie było słychać jedno miauczenie. Znaczy – mnóstwo było słychać – ale zwykle w duecie z lolowym.
Zatem, jeśli pojedziecie do tej pięknej nadmorskiej miejscowości na wakacje – nie zdziwcie się, że tamtejsze dachowce żebrzące o kawałek ryby, wylegujące się w cieniu sosen i przemykające po śmietnikach, mają w większości długą sierść i pełne nienawiści pomarańczowawe ślepia. Jam to sprawił.

karta z banku

rafik311 • 2013-09-01, 15:33 IGNORUJ TEMATY Z DZIAŁU "INNE CZARNOŚCI"  
166
tekst jest skopiowany z jm i jest autorstwa użytkownika i10.
nie chcesz czytać albo masz z tym problemy to po prostu omiń ten temat i scroluj dalej.

Mam konto w banku ze zwierzęciem w logo. Naprawdę, nie potrafię sensownie wyjaśnić, po co jest mi konto w sytuacji, gdy brak stałej pracy w połączeniu z notorycznym niebyciem politykiem powoduje, że nie mam na nie żadnych wpływów choć każda kasa, jaką zarobię jest przekazywana jakbym nim był. W gotówce, szybko, z ręki do ręki, poza zasięgiem wzroku skarbówki, zusów, srusów i innych padlinożerców.



Prawdopodobnie mamię się złudzeniem, że bankowe konto jest ostatnim pomostem łączącym mnie z ludźmi pracującymi, których wypłaty miesiąc w miesiąc w magiczny sposób pojawiają się czarnymi cyferkami na ich rachunkach.

Upadek mojego konta trwał jakieś trzy, cztery miesiące.
Gdy sprzedawczyni w sklepie AGD ze słowami „brak środków” oddała mi kartę, zrobiłem minę pod tytułem "ech, te psujące się karty" i przestałem nią płacić w sklepach AGD. Później doszedłem do wniosku, że „no dobra, na koncie może i nie ma tysiąca na pralkę, ale może jest stówa na zakupy?” I parę razy była.
A później, gdy nie było stówy - była dycha na papierosy.
A później pomyślałem „no i dobra, to po koncie” i przestałem zawracać sobie nim głowę.
A jeszcze później bank o trzyliterowej nazwie przysłał mi pismo z informacją, że moje konto nie jest kontem debetowym (o czym wiedziałem) i że mam na nim debet (o czym nie widziałem, bo myślałem, że tak się nie da).


Niesamowity przebłysk geniuszu podpowiedział mi, że internet to nie tylko ogłoszenia o pracy i strony porno. Odpaliłem komputer,poczytałem i odkryłem, że płatności kartą zbliżeniową nie są dokonywane na bieżąco, a ta fajna pikająca maszynka, której dawałem moją Visę do obwąchania nie łączyła się z bankiem, nie sprawdzała, czy na koncie jest cokolwiek prócz głuchego łomotu tam-tamów, więc dwa razy zapłaciłem za Lakistrajki mając na koncie zero. Co spowodowało obecny debet w wysokości trzech dych.

W piśmie, pod pomarańczowym logo Kierownik Wydziału Monitoringu Kredytów Mojego Banku uprzejmie zagroził, że jeśli nie zechcę spłacić zadłużenia – bank będzie zmuszony naliczyć mi odsetki karne w jakiejś przerażająco wielkiej ilości procentów.
Zatem wziąłem kalkulator, pomnożyłem przerażająco wielką ilość procentów przez moje minus trzy dychy, włożyłem do kalkulatora nowe baterie, pomnożyłem jeszcze raz, sprawdziłem wynik na komputerze i wyszło mi, że za jakiś rok będę im wisiał pi razy drzwi trzydzieści pięć zeta.
Dychę miałem przy sobie, zrobiłem bardzo optymistyczne i kompletnie nieuzasadnione założenie, że pozostałe dwadzieścia pięć złotych jakoś przez rok zdobędę i przestałem się tematem zajmować przez miesiąc.


Bo po miesiącu bank przysłał mi kolejne pismo. Że moje zadłużenie urosło do dych czterech.
Wziąłem oba pisma i poszedłem do banku, żeby ustalić czy winę za stan rzeczy ponosi mój matematyk z podstawówki czy polonistka, bo albo nie umiem liczyć, albo czytać.
W placówce banku reklamowanego przez znanego aktora, który z jakichśtam dziwacznych i niezrozumiałych przyczyn porzucił aktorstwo dla reklamy, nie było kolejki, była za to śliczna dziewczyna. Beata – jak informowała przypięta do fartuszka plakietka.
Wyjaśniłem pani Beacie, co mnie sprowadza.
- To jest opłata za kartę – powiedziała pół godziny później po sprawdzeniu mojego dowodu osobistego, karty, wzoru podpisu, siatkówki oka, odcisków palców, metryki, wzoru DNA i po kilku kliknięciach w komputerze. – Nie zapłacił pan kartą minimalnej kwoty.
- Gdy zakładałem konto, nie było takiej opłaty.
Klik, klik.
- No tak, przy pana koncie ta opłata jest od roku – zmartwiła się, ale po chwili poweselała. Uśmiech przez chwilę błąkał jej się na ustach, po czym pojawił się w oczach. Był to wyraźnie uśmiech, który zgubił drogę. – Bank wysłał panu powiadomienie, o tutaj – pokazała palcem na ekran. Później podała datę powiadomienia i wytłumaczyła mi w przystępny sposób, że skoro dostałem powiadomienie i nie zareagowałem, liczy się, że przyjąłem je do wiadomości, tak stanowi umowa.
Czyli jednak nie umiem czytać?
- Pani Beato, nie chcę ponosić żadnych opłat za to konto, właściwie nie jestem przekonany, czy muszę mieć konto. Mogę je zlikwidować?
- Może pan, ale po co?! - przeraziła się. - Wystarczy zlikwidować kartę i spłacić debet. Konto będzie miał pan nadal i nie będzie trzeba płacić żadnych opłat.
Naprawdę miła, sympatyczna, rzeczowa, choć strachliwa dziewczyna.

No to wypełniłem wniosek o likwidację Visy, oddałem kartę, którą pani Beata przy mnie przegryzła, po czym wpłaciłem czterdzieści złotych zadłużenia, upewniłem się, że między mną a bankiem istnieje od teraz wyłącznie sympatia oparta na więziach osobistych, nie finansowych, nikt nikomu niczego nie jest winien, zwłaszcza ja bankowi, spróbowałem umówić się na kawę, godnie przyjąłem uprzejmą i wypowiedziany w wesoły sposób odmowę i minąwszy w wyjściu jakiegoś gościa w kominiarce poszedłem do domu.
A gdy miesiąc później dostałem pismo z banku, że moje zadłużenie wynosi obecnie siedemnaście złotych plus karne odsetki, zazgrzytałem zębami, zakląłem szpetnie i pojechałem ponownie do oddziału.

W którym tym razem nie było ślicznej pani Beaty, tylko pani Zofia (której uroda na pewno komuś mogłaby przypaść do gustu, bo wszystkie kobiety są piękne) i nikogo więcej. Czy nikt już nie chodzi do banku? Wszyscy załatwiają finansowe sprawy przed monitorem?

Po wytłumaczeniu, co mnie sprowadza, okazaniu dowodu osobistego i sprawdzeniu zawartości cukru w mojej krwi pani Zofia uznała, że ja to rzeczywiście ja i powiedziała, że prawdę mówiąc kompletnie nie interesują jej moje ustalenia z panią Beatą, dycha jest opłaty za kartę, nie mam karty? muszę mieć skoro jest opłata, zaś siedem złotych naliczono mi za to, że poprzedniej wpłaty dokonałem w oddziale.
- Na wasze konto - upewniłem się - w waszym oddziale?
- Tak, za to jest opłata.
- Siedem złotych?
- Tyle wynosi.
- Dwadzieścia procent sumy, którą wpłaciłem?
- Nie jest zależna od sumy, po prostu siedem złotych za wpłatę w oddziale. Sie-dem-zło-tych – powtórzyła powoli żeby klient debil nadążył z przyswajaniem przekazu.
Pomyślałem sobie, że gdybym te pieniądze wpłacił na ich konto, ale nie w oddziale tylko na poczcie – opłata wyniosłaby dwa złote. Pomyślałem też, że pani Beata postąpiła nieelegancko nie dzieląc się ze mną tą wiedzą i podzieliłem się tym spostrzeżeniem z panią Zofią.
Pani Zofia w rewanżu podzieliła się ze mną spostrzeżeniem, że ma to w dupie (choć nie użyła takich słów) i zaproponowała bym napisał reklamację, jeśli mi się chce.
- Co ma być w tej reklamacji?
- Co pan chce – i odwróciła się do monitora dając mi do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną.


Więc poprosiłem o kartkę, usiadłem i napisałem reklamację. Po kilku minutach poprosiłem o kolejną a później o jeszcze dwie kartki.
Pół godziny później położyłem przed panią Zofią elaborat zatytułowany „Moja Reklamacja”, siedem i pół strony A4 drobnym maczkiem i mijając w drzwiach roztargnionego transwestytę w pończochach na głowie, wyszedłem.


Dzień, może dwa dni później Najmilsza sprawdzała prace studentów (bo jakbym nie wspominał, jest wykładowcą czy też raczej pasterzem stada… studentów na uniwersytecie), a ja rozsyłałem swoje CV, gdy zadzwonił mój telefon:
- Pan i10?
- Tak.
- Mówi Beata Igreksińska z banku pochodzącego z regionu, w którym popularne są kluski śląskie, dzwonię w sprawie pana reklamacji, czy mogę zadać panu kilka pytań, żeby upewnić się, że pan to naprawdę pan?
- Oczywiście.
- Nazwisko panieńskie pańskiej matki?
- i9
- Jakie miasto jest stolicą Ugandy?
- Kampala. Pani Beato, zapraszałem panią na kawę, to naprawdę ja.
- Wiem, ale muszę zadać pytania z listy, wie pan, procedura.
- No dobrze – poddałem się – niech pani pyta.
- Który król zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną?
I tak po kilkunastu minutach, po usłyszeniu odpowiedzi na pytanie jak to z Kenneddym było naprawdę*, pani Beata upewniła się, że ja to ja.
- Złożył pan reklamację, czytałam. Bardzo długa i bardzo interesująca reklamacja. Naprawdę siedział pan w meksykańskim więzieniu za zabójstwo?
- Nie, ale miałem napisać, co uważam za stosowne, tak mi poradziła pani koleżanka Zofia. - kurczę, miałem nadzieję, że jej uwagę przykuje raczej ta część o naszych prasłowiańskich przodkach hołdujących zasadom honoru, uczciwości i odpowiedzialności za słowo. - Na końcu reklamacji znajdzie pani to, o co mi chodzi, te opłaty, o których powiedziała pani, że ich nie będzie.
- I nie będzie. Koleżanka troszkę źle panu poradziła, trzeba było przyjść do mnie.
- Ależ przyszedłem! Nie było pani.
- Wiem, wiem ale, panie i10, dzwonię, żeby panu powiedzieć, że teraz muszę panu odpowiedzieć oficjalnie, bo oficjalnie złożył pan reklamację, koleżanka niepotrzebnie zasugerowała panu tę drogę. Ale czuwam nad sprawą.
- O fajnie – zobaczyłem pełgający płomyk świecy w ponurym wilgotnym tunelu nieskończonych opłat za zlikwidowaną kartę. – To co robimy dalej?
- Teraz odezwie się do pana nasz dział reklamacji i zaproponuje panu rozwiązanie. Proszę mi dać znać, gdy to się stanie, dobrze?
- Bardzo chętnie dam pani znać. Przy kawie?
- Panie i10, jeśli ma pan ochotę, zapraszam do oddziału, mamy dobrą kawę – zaśmiała się pani Beata.
Najmilsza wyjrzała z pokoju, pokiwała palcem: - Słyszę, słyszę. Bajerujesz jakąś pannę z banku? Ja też chcę kawę, zrób. – I wróciła do wypisywania sentencji, gróźb i obelg na pracach swoich pustogłowych podopiecznych.
Wstawiając czajnik na gaz zanotowałem telefon pani Beaty.


Kilka godzin później akurat wysyłałem CV do sieci piekarni na stanowisko grafika i zastanawiałem się, czy nałgać, że posiadam wymagane w ogłoszeniu uprawnienia do podwodnego cięcia konstrukcji stalowych przy użyciu trotylu, gdy telefon zadzwonił ponownie: „Łaaaaa! I feel goood!!!”. Muszę zmienić dzwonek.
- Tak, słucham?
- Czy pan i10?
- Przy telefonie.
- Tu dział reklamacji banku, który w swoim logo ma króla zwierząt. Czy mogę zadać panu kilka pytań, żeby potwierdzić pana tożsamość?
- Tak, proszę.
- Czy japońskie słowo szogun jest rodzaju męskiego?
- Japońskie rzeczowniki nie mają rodzajów.
- Dziękuję za odpowiedź. Ile wynosi liczba atomowa molibdenu?
- Czterdzieści dwa.
- Dziękuję. Kolejne pytanie będzie muzyczne. Proszę posłuchać utworu… – puściła mi jakieś pianinko. - A oto pytanie, Fryderyk Szopen został pochowany w Paryżu, zaś jego serce pochowano w Warszawie, gdzie pochowano jego skrzypce?
- Szopen grał na fortepianie.
- Dziękuję. I ostatnie pytanie, myślę, że jestem w ciąży ze swoim kochankiem, mąż nic o nim nie wie. Co powinnam zrobić?- Proszę powiedzieć mężowi, że będziecie mieli dziecko.
- Tak zrobię. Więc panie i10, dostaliśmy pana reklamację i ponieważ zależy nam na zadowoleniu naszych klientów, do których mamy przyjemność zaliczyć pana, dzwonię, żeby przedstawić panu stanowisko banku. Chce pan może zanotować?
- Nie bardzo.
- Dobrze. Bank uznaje pana reklamację w części dotyczącej opłaty siedmiu złotych za wpłatę w oddziale. I ta kwota zostanie panu zwrócona na konto. Jednocześnie bank nie uznaje pana reklamacji dotyczącej opłaty za kartę w wysokości dziesięciu złotych, ponieważ zwrócił pan kartę po rozpoczęciu miesiąca. Czy chce pan odwołać się od tej decyzji?
- Bardzo chcę, ale zrobię to przez wasz oddział, z którym jestem w kontakcie.
- Doskonale, zatem z mojej strony to wszystko, czy mogę panu jeszcze jakoś pomóc?
- A zna pani w Łodzi kogoś, kto szuka pracowników?
- Niestety, dzwonię do pana z Wrocławia. Panie i10, życzę powodzenia w szukaniu pracy i miłego dnia, do widzenia.


Zadzwoniłem do pani Beaty i opowiedziałem jej o rozmowie. A ona od ręki zlikwidowała mi tę drugą opłatę i byliśmy kwita. Do wczoraj.

Bo wczoraj Dział Kart Płatniczych w banku, który ma holenderskich właścicieli uznał, że to się nie może tak skończyć i przysłał mi dwa listy od razu. Jeden z nową kartą płatniczą a drugi z pinem do jej uruchomienia.
MichaU • 2013-09-01, 15:46  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (28 piw)
Długie ale dobrze się czyta :D

Wsi spokojna, wsi wesoła...

Anonymous • 2013-06-18, 18:30
171
Oto kolejna (i z jakże sadystyczną puentą) historia blogera i10.

Enjoy! :mrgreen:

Jakoś tak przed długim weekendem rodzina najmilszej zaprosiła nas na wieś.
- Ale po co? - zaprotestowałem. - Mamy Facebooka, niech mi wyślą zaproszenie do znajomych, a ja kliknę, że lubię to, czy coś. Nie wystarczy?
Kilkadziesiąt minut później wykład pod roboczym tytułem "i10 jako przykład ohydnej postawy mogącej łatwo zdestabilizować związek" dobiegał końca a mi w tym czasie udało się wypowiedzieć tylko cztery zdania. Wszystkie cztery brzmiały "Ale" chociaż w planach miałem nieco dłuższe.
- Ale co? - w końcu do niej dotarło, że nieporadnie usiłuję podłączyć się do dyskusji.
- Ale ja nie mam nic przeciwko. Ok, dobrze, pojedziemy. Świetnie. - szczerość i ogromne zainteresowanie w moim głosie zdecydowanie i stanowczo się nie pojawiły.
- Przecież ty nie chcesz jechać. Czemu nie chcesz jechać? Nie chcesz poznać mojej rodziny? – zrobiła usta w podkówkę, oho, będzie foch.
- Ej, no coooś ty, bardzo chcę. Ale wiesz, wieś to jednak wieś - rzucam mądrością. - Musielibyśmy zabrać psa. I na pewno zaatakuje nas jakieś dzikie zwierzę. Wściekły byk lub baran.
- Sam jesteś baran. Ciocia z wujkiem są już starsi i nie mają zwierząt. Może tylko kury. Lub kaczki.
- I kwiatki mogą zwiędnąć - teraz to chwytam się brzytwy, powiedziałbym że mam pilną pracę, ale jaką pracę? Pilne wysyłanie CV?
- Jakie kwiatki? – miła rozejrzała się po pustych parapetach.
- Piękne kwiatki, które zamówiłem i zamierzałem ci właśnie o nich opowiedzieć.
- Nie kombinuj. Jak się nie zgodzisz to będziesz świnia i w życiu się do ciebie nie odezwę. A jak się zgodzisz to po powrocie pogram z tobą w xboxa.
No kto by chciał być świnia? Poza tym uwielbiam ogrywać najmilszą w xboxa, więc się zgodziłem.

Następnego dnia nic nie wykombinowałem więc wieczorem spakowałem rzeczy i byłem gotowy do wyjazdu a najmilsza przeglądała mój bagaż, żeby dopakować swoje suszarki czy mikrofalówki, czy coś tam.
- Kochanie, nie musisz brać namiotu. Będziemy na wsi, to nie to samo co w dżungli. Ciocia z wujkiem mają domek. Z łóżkami mają, śpiwora też nie bierz. Po co ci saperka?
- Jakbym musiał dokopać się do wody albo zrobić okop.
Ukochana popukawszy się w piękne czoło wyjaśniła mi, że na wsiach są wodociągi, jest kanalizacja, może nie na wszystkich, ale na tej akurat tak. I że nie ma najmniejszej szansy, żebyśmy musieli przemykać okopami ukrywając się przed atakiem rozsierdzonych tubylców z widłami i kosami.
- Ty, i10? A ty w ogóle byłeś kiedyś na wsi?
- Oczywiście. Jestem wiejski chłopak.
No nie do końca. Jasne, że bywałem na wsiach, ale tej samej zasadzie co bywałem schwytany przez kontrolę biletów. Czyli: w dzieciństwie, rzadko i jak tylko była możliwość - zwiewałem. Od osiągnięcia pełnoletności prawie nigdy. Zresztą dzieciństwa nie powinienem liczyć, bo niewiele z niego pamiętam, a to co pamiętam, to żeby trzymać się z daleka od studni, krów z nagłą sraczką, samozapalających się worków z saletrą amonową, wyglądających na wytrzymałe stert obornika, wyglądających na wytrzymałe desek z których zrobiono dach stodoły, leżących na ziemi grabi, grabi opartych o mur, stawów służących wieśniakom do przechowywania blachy, rżysk, pszczół pojedynczych i zgrupowanych w ulach, nieoznakowanych pól kukurydzy a także drobiu marki indyk.
Moim zdaniem najlepiej trzymać się z daleka od tej całej wsi.
Prawdę mówiąc, bardziej staram się zapomnieć swoje wiejskie wspomnienia niż je roztrząsać.
- To świetnie. Ciocia z wujkiem się ucieszą, że jesteś taki wiejski chłopak.
I zadzwoniła do nich, żeby potwierdzić przyjazd, a oni ucieszyli się jakby było z czego.
Ale ja nie podzielałem ich radości i gdy później, przed snem, zastanawiałem się ile bym dostał za wynalezienie antygrawitacji, miałem raczej ponure myśli przez co niczego nie wynalazłem a na dodatek śniły mi się bzdury.

W piątek pogoda była okropna, bo piękna - nic, kurna tylko podróżować. „Gdybyśmy jechali na ryby, prawdopodobnie obudziłoby nas tornado – pomyślałem sobie – ale akurat dzisiaj musi być cholernie ślicznie”.
Po drodze na wieś nie złapaliśmy gumy, nie skończyła nam się benzyna, nie udało mi się zmylić drogi ani nie potrąciliśmy dzika*.
Bo pojechaliśmy pociągiem.
Jasne, że chciałem jechać samochodem, jednak ukochana powiedziała:
- Samochodem? Kochanie, no chodź pojedziemy pociągiem, będzie bardzo romantycznie - więc odbyliśmy bardzo romantyczną podróż donikąd Polskimi Kolejami Państwowymi. I tu spotkało mnie miłe zaskoczenie.
Pociąg był punktualny, obsługa miła, towarzystwo liczebnie skromne, z wyglądu sympatyczne zaś wagon posprzątany i błyszczący. Nawet trochę mi było szkoda, jak się zaczął palić pod koniec drogi.


Zaalarmowany maszynista zatrzymał pociąg i zamiast gaśnicy przyniósł taki duży młotek, którym począł opukiwać (że stukać, nie że polewać) miejsce, z którego pociąg wypuszczał dym. Czyli podwozie, ponieważ pociąg był elektroniczny i z wierzchu dymu żadnego nie wypuszczał.
Niekonwencjonalną metodę gaszenia pożaru maszynista objaśnił koniecznością odblokowania hamulca, który zablokował się z czymśtam.
- Cośtam się często blokuje - wyjaśnił - i wtedy leci dym i śmierdzi. Nic wielkiego, trzeba popukać i chwilę poczekać.
Wykorzystując przerwę w podróży chciałem pobiec do lasu za uciekającą Zmorą, lecz wredny pies - zdrajca, nie zechciał wyrwać mi się z ręki i umknąć, abym mógł natychmiast rzucić się w pościg, tylko wrednie siedział spokojnie przy mojej nodze i oblizywał się po mordzie.
- Kochanie zobacz, pies jest głodny, może powinniśmy wracać, bo nam tu zdechnie? – zaproponowałem smętnie, bo bez nadziei na sensowny efekt.
Osiągnąłem tyle, że kochanie przyniosła psu przysmaczek, a mi nędzną, małą kanapkę i napój. Pies zeżarł przysmaczek nie spuszczając oczu z kanapki, toteż wykorzystując moment, gdy maszynista przyciągnął uwagę zebranych, waląc się młotkiem w piszczel, rzuciłem kanapkę za siebie i nie ruszając ustami wymamrotałem "Zmora masz". Głupi pies nawet nie drgnął, kanapka wpadła w błoto dzięki czemu do końca podróży, przez całe dziewięć minut głodowałem. Czułem, że jeszcze chwila i z głodu dostanę halucynacji a następnie umrę. Najmilsza, z którą podzieliłem się swoimi przemyśleniami powiedziała, żebym się z łaski swojej nie wydurniał, co uraziło mnie okrutnie więc zamilkłem.

Jak zostało napisane, na stację będącą naszym (akurat, bo naszym) celem dojechaliśmy parę minut później.
Do miejsca docelowego czekał nas półgodzinny spacer, w trakcie którego nie wydarzyło się nic ciekawego, może tylko to, że po drodze spotkaliśmy prawdziwego tubylca - wieśniaka, któremu najmilsza powiedziała "Dzień dobry" a on po polsku odpowiedział "Dzień dobry".
Później na polu zobaczyliśmy żywą krowę, która miała nonsensowny, czarno-biały kolor i której właściciel zapomniał zawiesić jej na szyi dzwonka. Zmora krowę obszczekała odważnie, a krowa udawała głuchą. Dzielny pies, głupi ale dzielny.


I w końcu dotarliśmy na miejsce, wieś miała może osiem, może dziesięć domów na krzyż, przez środek wsi szła droga, na początku przy drodze stał wspomniany krzyż, "a więc - pomyślałem - mieszkają tu religijni ludzie".
Byliśmy na skraju znanej cywilizacji. Trzydzieści dwa tysiące metrów od Łodzi. Dalej był już tylko Sieradz.

Obejście wujostwa składało się z wielkiego, czerwonego ceglanego domu, z drewnianej stodoły (pamiętać, żeby nie włazić!) i z budynku gospodarczego. Wszystko przy wielkim frontowym podwórzu - jak u Simaka. Oczami wyobraźni widziałem jak Zmora przynosi wykopaną gdzieś łapę dinozaura.
Ciocia Jadzia i wujek Janusz - ludzie pod siedemdziesiątkę powitali nas na schodach zwanych z wiejska gankiem. Ócz mych źrenica przedstawiła mnie, ja cmoknąłem ciocię w rękę, z wujkiem zrobiliśmy niedźwiedzia i po swojskim "wchodźta, wchodźta", weszliśmy do domu.
Dom jak to dom. Bardzo przyjemny, a co różniło go od mieszkania w Łodzi to absolutna cisza.
Nic nie brzęczało, nie przejeżdżały samochody, sąsiedzi nie wiercili dziur, nie oglądali telewizji, dzieci sąsiadów nie krzyczały i nie rzucały przedmiotami w ziemię.
Dlatego bardzo wyraźnie słychać było gdakanie czającej się gdzieś za drzwiami kury. Bardzo konsekwentne "ko!".


- Jak podróż (ko!)? - zapytała ciocia Jadzia.
- Znośna - odpowiedziała miła. - Hamulce się w pociągu (ko!) zapaliły i mieliśmy postój (ko!) tu niedaleko.
- (ko!)Zawsze się tam grzejo - oznajmił wujek - stare (ko!) pociungi puszczajo.
- Wyglądał (ko!) na nowy - wtrąciłem.
- Bo przemalowali (ko!) . Siadajta do stołu. Dzisiaj jest (ko!) gulosz, ale jutro - spojrzał stronę wejścia - będzie rosół (ko!!?)


Rozpakowaliśmy się, zjedliśmy obiad, palce lizać, wujek Janusz pokazał mi obejście, nic mnie nie ugryzło, nie spadło na mnie, nie pokaleczyło, niczego nie podpaliłem ani nie zawaliłem żadnego budynku.
Za stodołą wujek pokazał na pole, machnął ręką i powiedział:
- A to jest nasz sunsiad.
- Pole sunsiada - pokiwałem głową.
- Nie, sunsiad. Wpadł chop do rozdrabniarki i go porozrzucało - wujek zapatrzył się w dal - po całym polu. Sporo czynści nigdy nie znaleźli. Dziesinć lat temu. Piękna śmierć.
Zamyśliłem się nad różnicą między wiejskim i miejskim wyobrażeniem pięknej śmierci i w sumie musiałbym przyznać wujkowi Januszowi rację. Sąsiad leży sobie porozrzucany po polu, a jeśli mnie rąbnie któregoś dnia autobus linii 58 - szanse, że ktoś kiedyś pokaże skrzyżowanie Piłsudskiego z Piotrkowską i powie "a tu samochody rozjeździły starego i10, kilku kawałków nigdy nie udało się odnaleźć" są raczej niewielkie. Facet stał się częścią tego, co kochał, mi to nie będzie dane, hmm.. chyba, żeby najmilsza ze Zmorą mnie zjadły..? Otrząsnąłem się:
- A co tu rośnie panie Januszu - pokazałem na rosnącą roślinność - żyto?
Żeby nie było, że się nie znam, rozumiecie, miła przedstawiła mnie jako człowieka ze wsią obeznanego.
- To są, i10, kartofle.
Wujek zamyślił się i pokiwał głową, ja też pokiwałem głową. I tak sobie trochę pokiwaliśmy głowami wpatrzeni w dal, fajna sprawa, bardzo relaksująca, ludzie powinni częściej kiwać głową wpatrzeni w dal. Z drugiej strony, jakby człowiek w mieście tak sobie kiwał głową wpatrzony w dal to po chwili by go coś przejechało.
- To chodźmy i10, wódeczki się napijemy, pogadomy. I możesz mi mówić Janusz - powiedział wujek Janusz.
Więc poszliśmy do domu. A przed wejściem na tak zwany ganek, kura wlazła mi pod nogi, rąbnąłem łbem w wystający gzyms i rozbiłem głowę.

- Nie patrzy jak chodzi – powiedziała miła godzinę później, poprawiając odlepiający się plaster na moim czole – to jego wina.
- To nie jego wina – powiedział po kilku minutach Janusz rozlewając wódkę do kieliszków – kuroczok odciugnął uwagę chopoka.
- To nie jego wina – powiedziała ciocia parę chwil potem, stawiając na stole miskę gulaszu – o ten gzyms niejeden już rąbnął głową. Mówiłam ci Januszku, zrobiłeś chodnik za blisko ściany.
- To moja wina - powiedziałem jakiś czas później podnosząc któryś z kolei kieliszek – krzywo szedłem.
- ko! – dodała z podwórka ironicznie kura.
Janusz spojrzał na mnie.
- i10, chcesz oskubać kurczaka?
Wypiliśmy pół litra na dwóch, bo najmilsza raczej udawała niż piła, ciocia nie udawała, po prostu nie piła. Piliśmy samogon, ale pół litra na dwóch to przecież tyle co nic. Byłem więc całkowicie trzeźwy gdy odpowiedziałem:
- No pewnie.
- To oskubiesz rano?
- Co chłopak będzie skubał – wtrąciła mądrze ciocia – ja złapię i oskubię.
- Niech oskubie ciociu, zobaczymy czy umie – postanowiła dolać oliwy do ognia najmilsza.
- No to rano się zdziwisz, kochanie – oświadczyłem dumnie wypinając pierś przez co złapał mnie kaszel całkowicie psując efekt.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, już przy kawie, porozmawialiśmy, ja powiedziałem, że wieś jest śliczna, że krajobraz, że cisza (ko!), tylko że brak internetu może doskwierać. Wtedy Janusz pokazał mi gdzie stoi router i podał hasło do wi-fi. Zmierzyłem najmilszą spojrzeniem osoby cierpiącej na zapalenie spojówek a ona wzruszyła ramionami i powiedziała, że i tak nie wzięliśmy laptopa. Na co ciocia z pokoju obok przyniosła Toshibę a ponieważ „i tak miała właśnie sprawdzić fejsa” – wysłała nam zaproszenie do znajomych.
Obiecałem potwierdzić zaraz po powrocie do Łodzi i poszliśmy spać.

Rano wstałem wcześnie rano, bez śladów kaca, przecież po bimbrze nie ma kaca. Rozbita głowa też mnie nie bolała, choć dobrze mi zrobi jeśli w najbliższym czasie nie będę nią uderzał w żadne gzymsy. Poszedłem wyprowadzić psa, bo nędznik nie chciał spać na dworzu, tylko z nami w tak zwanej izbie. Później razem z psem złapaliśmy kurczaka, co nie było łatwe, ale przynosło wiele radości, choć nie kurczakowi. Następnie, oskubałem go, co było jeszcze trudniejsze bo robiłem tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Szczerze powiem, że to mnóstwo skubania, palce mnie później bolały przez tydzień. Pies miał frajdę, ganiał za piórami. Potem jak towarzystwo się obudziło, przyniosłem i pokazałem im swoje dzieło i wszyscy byli zaskoczeni tym że sobie poradziłem i tym, że oskubałem kurczaka sąsiadów zamiast naszego gdaczącego.
- Nie poznałem, który jest który (ko!) – próbowałem się tłumaczyć. - Ten też (ko!) gdakał, jak Zmora go ganiała.
Na to ciocia powiedziała, że chociaż oskubałem kurczaka (ko!) sąsiadów, zamiast tego (ko!) ich gdaczącego to nic nie szkodzi, bo sąsiedzi to bardzo mili ludzie i nie będą mieli (ko!) żalu.
Poszliśmy z miłą i ze Zmorą pospacerować po okolicy. Płaskiej, cichej i nudnej, gdzieniegdzie usianej krową. Krajobraz bardzo się podobał Zmorze a mi trochę mniej, choć jego wielkim atutem było, trzeba przyznać, że mnie ani razu nie zaatakował więc może nie ma co narzekać. Jak wróciliśmy to akurat ciocia Jadzia zrobiła rosół, palce lizać, od razu można poznać, że z dobrze oskubanego kurczaka.
- I przede wszystkim, nie tuczy - zażartowałem, ale jakoś nikt się nie śmiał.
A po obiedzie pożegnaliśmy się, było miło, cmok, cmok, (ko!) i wróciliśmy do domu.

Przyznam, że się myliłem, wyjazd był fajny a wieś jest spoko.
W domu miła gra sobie w xboxa. Sama gra, bo mi od skubania w palcach zrobiły się zakwasy jak nigdy w życiu. Znienawidziłem ubrania zapinane na guziki, papierosa podnoszę oburącz nadgarstkami, szczoteczką, którą też muszę operować oburącz mało sobie zębów nie wybiłem a już na pewno nie jestem w stanie naciskać przycisków kontrolera gry.
Ołówkiem trzymanym w zębach zaakceptowałem zaproszenie Jadzi i Janusza na Facebooku, chociaż chyba na razie nie będą nas zapraszali do siebie. Przez telefon powiedzieli najmilszej, że jestem niezwykle, wręcz dziwnie "miastowy". Ukochana mówi, żebym się nie przejmował, po prostu wstrząsnął nimi widok żywego łysego kurczaka sąsiadów.


Zaj***ne wiadomo skąd...

Podobało się? Nie? To scrolluj dalej.

Starania o pracę

majer • 2013-05-29, 14:16
243
Dużo czytania, ale nie narzekać, warto czytać! i10 pisze:

Jakbym nie wspominał, to szukam pracy.
Rozsyłam CV, listy motywacyjne, zdjęcia, oferty, ogólnie spamuję firmy swą dzielną sylwetką. Od czasu do czasu spam trafia w skrzynkę odpowiedniej osoby, od czasu do czasu ta osoba poświęca trzy minuty na otworzenie mojego życiorysu i od czasu do czasu nie kończy na rechocie z głupiego zdjęcia tylko dochodzi do numeru mojego telefonu. Niekiedy wykręca ten numer.
Następnie w dziewięćdziesięciu procentach przypadków ta sympatyczna osoba drze mój życiorys i wrzuca do kosza, ponieważ zmieniłem numer telefonu. Zmieniłem, bo byłem nękany przez jakiegoś stalkera z banku ING, który dowiedziawszy się, że straciłem pracę uparcie wydzwaniał zadając idiotyczne pytania kiedy zamierzam wpłacić jakąś ratę za telewizor. Wpłacę jak będę miał, jak można tak męczyć ludzi, niesmaczny typ.
No więc zmieniłem numer a nowym właścicielem mojego starego numeru telefonu jest jakiś dziwny gość, który nie szuka pracy. Nawet z nim rozmawiałem. Bardzo leniwa persona. Nic mu się nie chce, ani dzwonić do mnie i przekazywać, że ktoś o mnie pytał, ani nawet podawać pracodawcom mojego nowego, właściwego numeru telefonu. No leń i tyle.

Od czasu do czasu, zdarzają się momenty prawdziwie magiczne...

Od czasu do czasu pracodawca otwiera spam wystarczająco świeży, żeby życiorys zawierał prawidłowy nowy numer i jeśli słyszę telefon, bo nie mam wyciszonego, rozładowanego, zepsutego, jeżeli aparat jest w zasięgu sieci a ja akurat nie poszedłem na moment bez telefonu wykąpać się, posiedzieć w piwnicy, wyrzucić śmieci, popatrzeć co robi garnek z borowikową - wtedy potencjalny pracodawca dodzwania się do mnie.

Jeżeli zasięg sieci jest dobry, mój rozmówca słyszy mnie, a ja jego wtedy osiągam efekt, który podczas wysyłania CV osiągnąć chciałem. Nazywam go efektem motyla, ponieważ mój sąsiad, pan Roman mawia "jak sunsiad mo tyla lat, to ni powinien w chałpie siedzić, jeno za roboto sie rozglundać". Pan Roman ma osiemdziesiąt sześć lat, jest wdowcem, rasistą i cierpi na peristerofobię. Sympatyczny facet, którego łatwo wyprowadzić z równowagi krusząc chleb. Kiedyś o nim opowiem.

Zatem we wtorek wszystkie warunki zostały cudownie spełnione i odebrałem telefon. Rozmówca przedstawił się, zapytał czy nazywam się i10, ja odpowiedziałem, że tak, zapytał czy może mi zająć chwilę, ja odpowiedziałem, że oczywiście, on zapytał czy nie jestem zajęty, ja odpowiedziałem, że nie, absolutnie, zawsze budzę się koło trzeciej w nocy, najmilsza nie zaznajomiona z tematem umiarkowanie uprzejmie wtrąciła, że moi koledzy powinni się pie**olnąć w głowę, żeby dzwonić o tej porze, mój rozmówca zaproponował, że może lepiej zadzwoni jutro, przyznałem mu rację, życzyliśmy sobie dobrej nocy, rozłączyliśmy się, ja powiedziałem najmilszej, że to nie byli moi koledzy, tylko telefon w sprawie pracy, ona nie uwierzyła, bo zasnęła, dołączyłem do niej po chwili. Wcześniej porozmyślałem trochę, że dobrze byłoby znaleźć milion złotych, ale gdzie szukać, gdzie szukać?.

W środę po południu telefon zadzwonił ponownie. Że akurat byłem ze śmieciami i podkarmić garnek, oddzwoniłem po powrocie.
- Dzień dobry, mówi i10, dzwonił pan do mnie?
- Tak, dzwoniłem, firma ĄBC, pan aplikował do nas w sprawie pracy.
Tak, do was. Se wybrałem akurat do was i do nikogo więcej. Nazwa firmy nic mi nie mówi.
- A tak. Aplikowałem.
- Przepraszam za ten telefon w nocy, jestem w Nowym Jorku i źle policzyłem strefy czasowe.
W Nowym Jorku! Wyobraźnia natychmiast podsuwa mi obraz mnie w centrum świata, siedzę w wielkim fotelu, przed wielkim stołem, w wielkim wieżowcu, pracuję nad wielkim projektem, przez okno widzę Central Park, w tle majaczy Statua Wolności, a czemu majaczy? bo przeziębiona biedaczka. Wyhamowuję swoją nienormalną wyobraźnię. Chcę u nich pracować!
- Czy pana aplikacja jest aktualna?
- Grhyyy.. - chrypię, odchrząkam - Tak. Moja aplikacja jest aktualna. Bardzo aktualna. Całkowicie, stuprocentowo aktualna.
- Starał się pan o pracę w charakterze szkoleniowca...
W wielkim pokoju przy wielkim stole pojawiają się dodatkowe fotele, siedzą na nich ludzie w garniturach wpatrzeni w Wielkiego Szkoleniowca z Polski. Jednym z nich jest Bruce Willis, podnosi rękę i pyta "Co radzisz, i10?", pod ścianą teraz zauważam drugi rząd krzeseł zapełnionych generałami. Cała masa generałów. Barack Obama wpatruje się we mnie z napięciem...
- ...sprzedaży usług telekomunikacyjnych...
AT&T?
- ...w Łodzi.
Moja wyobraźnia obraża się na mnie, przedstawia mi obraz skubiącego trawę barana i wyłącza się. Przed wyłączeniem szyderczo przedstawia mi widok mnie w worku na głowie, przywiązanego liną do krzesła w jakiejś piwnicy, zepsuta mrugająca świetlówka, szczury, w kącie oparty AK-47..
- Tak. Oczywiście że jestem zainteresowany.
Ustalamy termin spotkania, do zobaczenia, do widzenia, rozłączamy się, następnie dzwonię do niego jeszcze raz, ustalamy miejsce spotkania, ha, ha, no rzeczywiście, wyleciało z głowy, ha, ha, żegnamy się i tyle. Chwilę zastanawiam się czy zadzwonić i zapytać o nazwisko osoby z którą mam się spotkać, ale daję spokój, roaming do Nowego Jorku musi kosztować majątek, jakoś sobie poradzę.

Więc mam rozmowę o pracę.

We wskazanym terminie zjawiam się pod umówionym adresem. Źle wróży godzina spotkania, dwunasta dziesięć, czyli na jedną osobę mają chyba przeznaczone dziesięć minut brutto, minus wejście, wyjście, zostaje osiem minut, co to za rozmowa, z Eminemem? Jeszcze gorsza jest obskurna typowo łódzka kamienica, podświetlany napis na froncie brzmi: Łódzkie Cośtam Biznesu Etycznego. Tylko ja widzę tu oksymoron?
Przed zaplutym wejściem z odłażącą farbą znajduję spis firm ze stali nierdzewnej, każda firma ma przynitowaną swoją wizytówkę wygrawerowaną w szkle, jedynie firma do której idę przykleiła wlepkę. Czarny napis na zielonym papierze samoprzylepnym "ĄBC, iipietro", nędznie wygląda, ale pocieszam się, że może niedawno się sprowadzili? Przynajmniej nikt mnie nie przywiąże do krzesła w piwnicy. Przywiążą na "iipietrze" - rechoczę w myślach.

Na schodach natykam się na kłębiący się tłumek młodych ludzi z pudełkami w rękach. Wśród nich krąży brodaty gość i instruuje:
- Źle trzymasz, nazwą do klienta trzymaj. - Zauważa mnie. - Pan na rekrutację? - Gdy potwierdzam wskazuje pudełkiem kierunek - Tam za rogiem. - Pudełko trzyma frontem do siebie, więc nieprawidłowo.
Duży napis pod oknem na ścianie za rogiem głosi "Zakaz Palenia", pod napisem stoi wielka, prawie pełna popielnica, patrzę na telefon, mam jeszcze pięć minut, wyciągam fajki...
W tym momencie drzwi się otwierzyły, wyszła kobieta z twarzą o takich proporcjach, że na sto procent zdjęcie w paszporcie ma wklejone poziomo.
Popatrzyła na mnie, na napis, znowu na mnie:
- Pan i10? Zapraszam. - zniknęła w środku.
Polazłem za nią.
Za biurkiem siedzi jakaś nastolatka, Duża Gęba siada koło niej, obie obwieszone złotem, pierścieniami, łańcuchami jak choinki. "W maju"? - myślę. Młoda jest znacznie chudsza, ma wytrzeszczone oczy, albo się dusi, albo usiadła na gwoździu.
Zauważam pewne podobieństwo, gdyby młodszej zamienić proporcje X do Y mogłyby być matką z córką.
Małolata chyba jest szefem. Nie wstaje, tylko wyciąga do mnie rękę.
- Witam. i10, tak? Jestem Monika, a to jest moja asystentka, - wskazuje Wielki Ryj - pinda. Możemy sobie mówić na ty?
- Wolałbym nie - zaznaczam swoją asertywność, pinda podaje mi wizytówkę, starannie czytam, bo wypada, okazuje się, że nie pinda, lecz Linda, wkładam wizytówkę do kieszeni, siadam.
- Świetnie. Czytałyśmy twój życiorys. Na początek sprzedaj nam ten produkt. - i przesuwa do mnie małą czarną foliową saszetkę, pięć na pięć centymetrów. Biorę, obracam w rękach, srebrny napis małymi literami zawiadamia, że "produkt nie jest przeznaczony do sprzedaży".
- A co to jest?
- Proszę użyć wyobraźni - mówi pinda Linda.
Macam saszetkę, pewnie zanieczyszczona kokaina, wywąchały po saszetce, jednej wyszły oczy, druga spuchła. Najgłupszy test na świecie, ale dobrze, będę kreatywny.
- Chce pani kupić ząb papieża? Za pięćdziesiąt groszy? - wysuwam do Lindy rękę z saszetką.
Na chwilę nieruchomieją, wpatrzone w saszetkę z zębem. Pierwsza wraca do rzeczywistości asystentka:
- Może źle wytłumaczyłyśmy, proszę wyobrazić sobie, że tam jest coś związane z perfumami, z zapachem.
Dobra.
- Chcesz kupić ząb papieża za pięćdziesiąt groszy? Ładnie pachnie. - wysuwam rękę do Moniki. Na pewno wyglądam jak "Szefowo, pani da na piwo".
Nieruchomieją na dłużej. Znowu Linda wychodzi ze stuporu pierwsza.
- No dobrze, a czemu miałybyśmy go kupić?
- Bo kosztuje pięćdziesiąt groszy. Tanio jak za relikwię. Pachnącą. - dorzucam, żeby nie było, że nie jestem w temacie.
Tu Wielki Morda się ożywia.
- Widzi pan, tanio to nie jest żaden argument. Nasi handlowcy muszą stwarzać w kliencie Potrzebę - aż się popluła przy dużym Py w wyrazie Potrzeba - żeby klient czuł, że nie może się obejść bez produktu. Cena nie jest najistotniejsza. Gdy trafi pan między klientów z naszym zespołem, będzie pan oferował nasze produkty, droższe i tańsze, klient musi czuć, proszę pana, on to musi czuć! Całym sobą!
Na razie ja czuję. Czuję, że coś tu mocno nie gra, miałem szkolić, nie trafiać nigdzie z zespołem.
- Nie staram się o stanowisko handlowca. Miałem prowadzić szkolenia - mówię.
Widać, że skubane były przygotowane na takie dictum:
- A czy ma pan uprawnienia na wózki widłowe? - gówniara znowu wraca do formy "pan". I bardzo dobrze.

Mała dygresja. Pracodawcy szukający pracowników do głupiej pracy, jak bieganie po domach z ulotkami, bieganie po ulicy z gazetkami, bieganie po parkingach za klientami, dzwonienie do starców i oszukiwanie ich przez telefon, nie piszą w ogłoszeniach "zatrudnimy sto osób do oszukiwania staruszków", o nie. Oni piszą "Zatrudnimy Specjalistę Marketingu", po to, żeby takie łosie jak ja przyszły na spotkanie, na miejscu dowiedziały się, na czym praca polega i w myśl zasady "z braku laku i kit dobry" się zatrudniły. A jeśli jeden z drugim, pożal się Boże "specjalista" zaczyna stawiać niewygodne pytania o różnice między ogłoszeniem a rzeczywistością, stawia się mu dodatkowe warunki nie do spełnienia typu "a czy ma pan wylatane godziny na helikopterach" lub "w tej pracy są niezbędne święcenia kapłańskie". Gdy zaskoczony kandydat mówi, że akurat nie, choć kiedyś był ministrantem lub/i ma lęk wysokości - z wielkim żalem rozkładają ręce i oznajmiają, że wobec braku godzin nalotu i/lub święceń jedyne co mogą zaoferować to oszukiwanie staruszek, bierze pan czy nie?
Nie jest to pierwsza moja rozmowa o pracę, mam przećwiczone.

- No właśnie mam te uprawnienia. Jest napisane w CV - robię minę pokerzysty, nawet mi powieka nie drgnie, ależ ona ma wielką gębę.
One też są dobre w te klocki.
- Doskonale, ale na stanowisko Szkoleniowca poszukujemy osoby młodszej niż.. - przewala moje CV, nie znajduje wieku, bo go tam nie ma - ..niż pan. Może pan być handlowcem.
- Młodszych niż osiemnastoletnich? - rzucam kwaśno. I tak już pozamiatane, szukają ludzi do żebrania na ulicy, mogę się powydurniać.
- Pan ma osiemnaście lat? Wygląda pan na starszego.
- Skończę w tym roku. - "Kretynko, osiemnastoletni to ja mam staż, policz sobie" - myślę.
- Aha, to świetnie, w takim razie mamy kontakt do pana, proszę czekać na odpowiedź - wstaje, czyli koniec żartów, zmarnowałem dziesięć minut. Plus dojazd.
Też wstaję, młoda wyciąga rękę po saszetkę, którą cały czas trzymam w ręku.
- Poproszę.
- Teraz kosztuje dwa złote.
- Niech pan nie żartuje - mówi Linda
- Czuje pani potrzebę posiadania tego, eee.. - pomachałem ręką - czegoś? Całą sobą? Kosztuje dwa złote, nadal tanio, a zaraz będzie dycha - twardo rozglądam się jej prosto w twarz.
Gówniara odwraca się do Wielkiej Gęby.
- Mamo, - a więc jednak! - daj panu i10 dwa złote.

Wróciłem do domu z poczuciem że zostałem oszukany, dwa złote za moje dziesięć minut to przecież żaden zarobek. A na drugi dzień odebrałem telefon, że zostałem przyjęty do pracy. Nie szkoleniowca, na to stanowisko się nie nadawałem, proponują mi zostanie w ich firmie handlowcem. Zebranie organizacyjne odbędzie się w poniedziałek. Nie jestem zainteresowany? Dziwne, taka okazja.

Odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. Dzwonił nowy właściciel starego numeru telefonu żeby mi przekazać, że pytał o mnie facet z ING, więc podał mu mój nowy właściwy numer, tak jak prosiłem.
opossun • 2013-05-29, 14:33  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (26 piw)
czytam, ale Cie znajde i dostaniesz klapsa jak nie zdążę na 15:00 na pranie w akademiku :P