18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach

#dws

Możliwości operacyjne JW GROM.

Pan_Generał • 2013-06-29, 16:15
260
Stary materiał o JW GROM, który pokazuje ich możliwości operacyjne. Pokazane są niezłe ćwiczenia, i ich możliwości.

zawi3r • 2013-06-29, 18:07  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (19 piw)
za GROM zawsze piwo

Roman Polko/ Nieznany wywiad

Pan_Generał • 2013-05-28, 21:02
36
Był gen.Petelicki, i jest gen.Polko. Kolejny mało znany wywiad z nim przeprowadzony.
----


Gdzie pan przeszedł chrzest bojowy?

Na Bałkanach, w Krajinie. Nie przypominam sobie dnia bez jakiejś wymiany ognia w polskiej strefie. Wielokrotnie miałem do czynienia z zabitymi, rannymi. Na mój posterunek uciekali ludzie. Przychodzili Serbowie, Bośniacy i błagali o pomoc, znalazły się też dwie Rosjanki, które nie mogły wydostać się z zamkniętej wówczas bośniackiej enklawy. To był początek lat dziewięćdziesiątych, przez półtora roku dowodziłem plutonem i kompanią w polskim batalionie UNPROFOR-u. Naprawdę było ostro. Wychodziłem na patrol i mówiłem swoim żołnierzom: „jak coś się będzie działo, to wy sp***alajcie pod most”. I w razie czego szedłem sam. Ludzi miałem tak wyszkolonych, że lepiej nie mówić.

To nie pojechali najlepsi?

W mojej jednostce na tydzień przed wyjazdem nie można było znaleźć chętnych. Na ochotnika zgłosił się tylko jeden oficer – ja. Polscy żołnierze nie mieli doświadczenia w takich misjach. Wtedy, w 1992 roku to był wyjazd w nieznane, nie wiedzieliśmy, co nas czeka w tej byłej Jugosławii. Dlatego brakowało chętnych. W rezultacie do Krajiny pojechała straszliwa zbieranina. Przyszło mi dowodzić ludźmi, których pierwszy raz widziałem na
oczy. Oni nie umieli strzelać! To byli niedoszkoleni żołnierze służby zasadniczej. Wielu naprawdę się starało i szybko się wyrobili. Ale były też grupy zwyczajnych kryminalistów, po prostu najgorszy sort wypychany na siłę z jednostek. Dowódcy w ten sposób pozbywali się najbardziej krnąbrnych podwładnych. Trudno było nad nimi zapanować.


To wtedy zaczęli nazywać pana Wołodyjowskim?

Wie pan, ja nigdy tego pseudonimu nie słyszałem. Dowiedziałem się o nim z prasy (śmiech). Ale to było kilka lat później, w Kosowie.

A kiedy ostatni raz usłyszał pan pod swoim adresem „kurdupel z Polski”?

A to już całkowicie radosna twórczość mediów. Jeden dziennikarz napisał, że podczas kursu Rangersów w Stanach amerykańscy sierżanci wyzywali mnie w ten sposób, żebym stracił panowanie nad sobą. Tylko proszę mi przetłumaczyć słowo „kurdupel” na angielski. Owszem, docinali mi korzystając z tego, że jestem niewysoki. Ale wszystkie personalne ataki spływały po mnie jak po kaczce. Ja na wyzwiska byłem już uodporniony przez wojsko ludowe. Gorzej było, kiedy wchodzili na uczucia patriotyczne albo religijne. Ale niechętnie o tym opowiadam.

Dlaczego?

Bo wiem, co mogą sobie pomyśleć ludzie, którzy o tym przeczytają, a nie mają pojęcia na czym polega specyfika kursu Rangersów. Chodzi o to, żeby przygotować ludzi do działania w stresie. Podczas pokoju takie warunki trzeba sprowokować. Doprowadza się ludzi do skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, aby sprawdzić jak potrafią sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach. I do tego służą między innymi wyzwiska. To nie jest bez sensu, taka jest metodyka. Kiedy Amerykanie szydzili z mojego patriotyzmu albo religijności, to było naprawdę nieprzyjemne. Wiedziałem jednak, że tylko szukają moich słabych punktów. Po dwóch miesiącach, już po wszystkim, sierżant, który najbardziej się nade mną znęcał, dał mi prezent. Własnoręcznie przygotowany skrypt o Cichociemnych. To był człowiek zafascynowany historią polskich spadochroniarzy. Od lat zbierał materiały na ten temat. Miał pokaźną bibliotekę.

Robi pan jeszcze 70 pompek w dwie minuty? Słyszałem, że to standard u Rangersów.

(Śmiech) Staram się nie wychodzić z formy. Taki sam jest standard GROM-u.

Ponoć wielu się dziwiło, kiedy po skończeniu Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych z wyróżnieniem poszedł pan do jednostki na końcu świata w Dziwnowie.

Bo w tak zwanych regularnych jednostkach, przy ówczesnych brakach kadrowych karierę robiło się co najmniej trzy razy szybciej. Tylko że mnie nigdy nie interesowała przeciętność. A w Dziwnowie, w jednostce specjalnej miałem szansę na wszechstronny rozwój. Zostałem instruktorem spadochronowym, narciarskim. Nauczyłem się wspinaczki i żeglowania. Dla młodego chłopaka, który chce spędzić ciekawie życie, nie ma nic lepszego. Myśmy się wtedy śmiali, że ludzie płacą duże pieniądze za takie atrakcje, jakie my mamy na co dzień, a jeszcze dostajemy za to żołd. Ale był czas nauki i przyszedł czas zapłaty. Ja poważnie traktuję swój zawód. Nie uważam, żeby pieniądze, które państwo wydało na moje szkolenie, poszły na marne. Niespodziewanie w Kosowie bardzo przydały mi się umiejętności narciarskie. Raz zwoziliśmy kobietę w ciąży z gór do szpitala. Poza tym często wyjeżdżałem na nartach na patrol. Robiłem kilkukilometrowe rundy. Dowódca amerykańskiej brygady był pod wrażeniem. On i jego ludzie tego nie umieli.

Ale w Kosowie brakowało panu plutonu do zadań specjalnych.

I to bardzo. Otrzymałem na przykład informację, że we wsi Drobniak macedońscy przemytnicy przechowują broń. Trzeba było przejąć ładunek i zatrzymać podejrzanych. Oceniłem, że nie dysponuję odpowiednimi ludźmi. Mój batalion nie był przygotowany do takich akcji. Ryzyko było większe niż spodziewane efekty. Co prawda była na miejscu włoska jednostka specjalna, ale już wcześniej się na niej zawiodłem. Przy ich dowódcy powiedziałem, że są dla mnie niewiarygodni. Szczęka mu opadła. Wystawiłem rekomendację, że to zadanie nie powinno być realizowane. Zasugerowałem dowódcy brygady generałowi Ricardo Sanchezowi (obecnie głównodowodzący w Iraku – przyp. A.B.), że należy poczekać aż broń będzie transportowana i wtedy przygotować na szlaku zasadzkę. Akcja została odwołana. Podobnie było podczas poszukiwania uprowadzonych Serbów z miejscowości Strpce. Brakowało profesjonalnych – i to nie tylko z nazwy – specjalistów od akcji bezpośrednich. Na szczęście pod amerykańskim dowództwem nie obowiązywały doktryny z epoki Układu Warszawskiego: „Siedź cicho – prikazy wypełniaj i wpieriod”. Mówili mi: „Roman, jak zobaczysz, że dostałeś zadanie nie do realizacji, to się wycofaj. Jeśli nawet tylko intuicyjnie czujesz, że coś w tym nie gra, powiedz – nie. I nikt nie posądzi cię o tchórzostwo”. Pierwszym obowiązkiem dowódcy jest odpowiedzialność za swoich żołnierzy.

To właśnie misja w Kosowie była przełomem w pańskiej karierze?

Tych przełomów było kilka. Ale z pewnością najważniejsze były dwa momenty. Wyjazd do Krajiny i objęcie dowodzenia GROM-em. W obydwu przypadkach o podjęciu właściwej decyzji decydowały sekundy. Dzień, kiedy na ochotnika zgłosiłem się do sił UNPROFOR-u, był zarazem ostatnim dniem mojej służby w jednostce, w której byłem przez 7 lat. Nawet nie zdążyłem zadzwonić do żony z informacją, że jadę na Bałkany. Kolejny punkt zwrotny dokonał się rzeczywiście w Kosowie. Zadzwonił do mnie szef Sztabu Generalnego z propozycją przejęcia dowództwa w jednostce „G”. Rozmawialiśmy przez normalny telefon. On nie mógł za dużo powiedzieć, a ja nie mogłem za dużo pytać. Pomyślałem, że chodzi o dowodzenie wybierającą się do Kosowa polsko-ukraińską grupą bojową. W jednej chwili odpowiedziałem, że się zgadzam. Szef Sztabu był chyba trochę zaskoczony, bo napomknął, że miał zamiar dać mi kilka dni do namysłu. Zaraz po rozmowie zadzwoniłem do żony i powiedziałem: „słuchaj, najprawdopodobniej zostanę w Kosowie na dłużej”. Po paru dniach dostałem drugi telefon, tym razem po właściwej linii. Wyjaśniło się, że mam dowodzić GROM-em.

Ugięły się pod panem nogi?

Nie. Przyjąłem to bardzo spokojnie.

Krążą legendy o tym, jak zdobywał pan autorytet w GROM-ie. Czytałem o ćwiczeniach z ostrą amunicją, w których grał pan rolę zakładnika. Zresztą generał Petelicki oficjalnie mówił, że szybko pan pokazał klasę. Co miał na myśli?

O to proszę pytać generała Petelickiego. Klasę to pokazali żołnierze. Zaimponował mi ich profesjonalizm. A swoją zasługę dostrzegam w tym, że udało mi się odwrócić negatywne tendencje, które przez 9 miesięcy zaprowadzał w GROM-ie mój poprzednik, pułkownik Żurawski. To było pseudo-dowodzenie. Chłopaki mieli ćwiczyć musztrę – z zawodowców Żurawski chciał zrobić piechotę. Nie potrafił powiedzieć „nie”, gdy podejmowano decyzje degradujące jednostkę, poprzez równanie w dół do ogólnowojskowych norm. Wyglądało to na celowe działania, wynikające między innymi z „miłości”, jaką darzą naszą instytucję niektórzy wojskowi. Nie potrafię zrozumieć źródeł tej zazdrości i zawiści.

Jest aż tak źle?

Wie pan, i tak za dużo powiedziałem. Denerwujące jest jednak to, że sukcesy GROM-u rzecznik Sztabu Generalnego potrafi przypisywać innym jednostkom. I to nawet wtedy, jak dziennikarze, w tym także media zagraniczne, już zdążyli przedstawić – bez podawania szczegółów oczywiście – udaną akcję GROM-u. No ale wtedy obowiązuje tajność. A najdrobniejsze nawet zawirowania wokół naszej instytucji są od razu szeroko komentowane. Zmieńmy jednak temat.

Bierze pan czynny udział w operacjach bojowych?

Jestem członkiem zespołu. Zawsze na ile to tylko możliwe, staram się być blisko swoich żołnierzy. Pilnuję się zasady: „róbcie to co ja” lub „follow me”, czyli „podążajcie za mną”. To jest standard w jednostkach specjalnych. Dobrze, kiedy żołnierze wiedzą, że nie tylko oni się poświęcają i narażają życie.

Czyli w Iraku brał pan udział w najważniejszych akcjach GROM-u?

Już odpowiedziałem na to pytanie.

Po tym, jak media opublikowały zdjęcia pańskich ludzi w irackim porcie Um-Kasr, na jednostkę spadły gromy. Mówi się, że za pozowanie pod amerykańską flagą został pan odwołany do Polski.

Nieprawda. Mój pobyt w Iraku przebiegał ściśle według harmonogramu. Nie rozumiem, dlaczego zrobiono z tego sensację. Na zdjęciu wszyscy moi żołnierze mieli zasłonięte twarze. Ja jestem osobą publiczną i nie widzę sensu w tym, by nagle zacząć się ukrywać. Mój życiorys jest ogólnie dostępny, wystarczy parę razy „kliknąć” w Internecie. Mówiąc uczciwie, od żadnego z przełożonych, ani od szefa Sztabu Generalnego, ani ministra obrony narodowej oficjalnie i nieoficjalnie nie usłyszałem złego słowa na ten temat. Amerykanie nadzorowali pracę dziennikarzy i to oni dopuścili reporterów. Według mnie wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, żadne granice nie zostały przekroczone.

Nieoficjalnie mówi się, że GROM był z amerykańską Deltą w Bagdadzie jeszcze przed rozpoczęciem głównego natarcia na Irak.

Nie będę komentował tego, o czym się mówi nieoficjalnie. Traci pan czas. Nie udzielam żadnych informacji na temat realizowanych zadań.

W Bagdadzie zaprzyjaźnieni Irakijczycy pokazywali mi kwartały miasta, które według nich „czyścili” Polacy. To mogli być tylko pańscy ludzie.

Kto coś takiego mówił?!

Nie udzielam żadnych informacji na temat swoich informatorów.

To są wymysły. Ludzie opowiadają niestworzone historie. Proszę w to nie wierzyć. Jakie ma pan następne pytanie?

Jaki jest pański ulubiony film wojenny?

(Śmiech) Wie pan, wszystkie Parszywe dwunastki to dla mnie raczej nieudolne komedie. Nie jestem miłośnikiem kina akcji. Ale ostatnio rzeczywiście widziałem film, który mnie pozytywnie zaskoczył. To Helikopter w ogniu. Nie byłem zachwycony samą fabułą, ale muszę przyznać, że realia wojenne zostały oddane znakomicie. Moją uwagę zwróciło mnóstwo szczegółów, które normalnemu widzowi mogły z łatwością umknąć. Naprawdę byłem zaskoczony.

Ma pan swoją ulubioną broń? Taką, z którą czuje się pan dobrze?

Tak. Ale przez długi czas nawet o tym nie wiedziałem. To nasz uzbrojeniowiec w GROM-ie zwrócił mi na to uwagę. Kiedy rozkładał na stole pistolety, ja nieświadomie za każdym razem sięgałem po ten sam model. Któregoś razu powiedział: „dowódca zawsze chwyta za SIG-Sauera”. Rzeczywiście egzemplarz P-228 jest jakby
skonstruowany do mojej dłoni. Jego najnowszą szwajcarską wersję – „PRO” zamierzam kupić na prywatny użytek. Jako oficer jestem przyzwyczajony do broni krótkiej, ale długą też oczywiście lubię, tym bardziej że to co mamy w jednostce to są przecież prawdziwe cacuszka. Już nie chodzi nawet o samą broń, ale o oprzyrządowanie, celowniki holograficzne, znaczniki laserowe, red-pointy. To wszystko w konkretnych działaniach ma swoje zastosowanie.

Dobrze pan sypia?

Świetnie.

Nie zdarzają się koszmary związane z pracą?

Nie. Gdybym miał tak rozdygotany umysł, żeby śnić koszmary, to by dopiero było – nie mógłbym dowodzić. Poza tym skąd miałyby się brać te koszmary? Nie robię nic, co nie jest zgodne z normami moralnymi. Z przekonania pełnie służbę w interesie Ojczyzny. Kraść – nie kradnę. Mordować… – w znaczeniu dekalogu – nie morduję. Nie jestem najemnikiem ani płatnym zabójcą.

Sprząta pan w domu?

Muszę się chyba teraz popisać zdolnościami dyplomatycznymi. Nie wiadomo jak moje słowa zweryfikuje żona (śmiech). Co prawda z oporami, ale zdarza się, że sprzątam. W żadnym razie nie jest tak, że po powrocie do domu kontynuuję proces dowodzenia. Czasem jak mnie coś napadnie, to robię wielkie porządki i wtedy jestem bardzo dokładny. Na ogół jednak staram się sprzątać, tylko szczerze mówiąc, nie przynosi to zadowalających rezultatów.

Myśli pan o polityce?

Zależy w jakim sensie. Zawsze się prowadzi jakąś politykę. W Kosowie, mimo że wojsko jest teoretycznie apolityczne, zajmowałem się polityką, prowadząc negocjacje z Serbami i Albańczykami. Już sama konieczność dowodzenia Ukraińcami i Litwinami zmuszała mnie do uprawiania polityki międzynarodowej. Ale polityką przez duże „P” nie zaprzątam sobie głowy. Aktualnie w stu procentach poświęcam się jednostce i staram się to robić jak najlepiej. Na nic innego nie mam czasu.

A rodzina?

Jeżeli naprawdę chce się dbać o rodzinę, to powinno się dbać o swoją pracę. Jeśli ktoś mi mówi, że nie może wykonywać sumiennie obowiązków, bo poświęca się dla rodziny, to ja wiem, że prędzej czy później on swojej rodzinie zaszkodzi. To zawsze tak się kończy w warunkach demokracji kapitalistycznej.

Skoro jesteśmy przy rodzinie. Żołnierze jednostek specjalnych z lubością powtarzają, że tworzą międzynarodową elitarną rodzinę sił specjalnych. Trochę to pachnie patosem.

W tym powiedzeniu, jakkolwiek by ono patetycznie brzmiało, jest dużo prawdy. Nasze jednostki są stosunkowo niewielkie i dlatego dobrze znamy się z żołnierzami amerykańskiej Delty, brytyjskiego SAS czy australijskiego SASR. Wykonujemy razem tak specyficzne zadania, że musimy mieć do siebie pełne zaufanie. Nie zwracamy uwagi na stopnie wojskowe, bo zawsze większą rolę odgrywa wypracowany autorytet. Relacje między nami są zdecydowanie bliższe, niż to się zdarza w jednostkach regularnych, dlatego że my działamy w małych grupach. Jeden od drugiego jest bardzo uzależniony. To jest tak, że moje życie zależy od faceta, który stoi obok, a jego życie ode mnie. Dyscyplina rośnie wprost proporcjonalnie do trudności zadania, jakie mamy razem wykonać. W takich wypadkach przyjaźń zawsze bierze górę nad zależnościami wojskowymi. Nie chciałem tego zwrotu używać, ale jednak powiem – łączy nas swoiste braterstwo krwi. I to w takim sensie jesteśmy rodziną.

Ma pan więcej odznaczeń zagranicznych niż polskich, prawda?

Tak się złożyło. Otrzymałem między innymi dwa medale „For Military Merit”. Jeden z nich podpisany przez generała Ricardo Sancheza. Mam order św. Maurycego, medale za udział w misjach pokojowych oraz dość bogatą kolekcję medali pamiątkowych od amerykańskich dowódców sił specjalnych, jeden z nich otrzymałem od generała Clarka – aktualnego kandydata do fotela prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec zeszłego roku dostałem ważny dla mnie Złoty Krzyż Amerykańskiej Ligi Morskiej. Odznaczeń polskich mam mniej, ale są dla mnie równie cenne. Szczególnie pamiątkowa moneta od zmarłego niedawno śp. generała Sadowskiego. Dość zabawna historia wiąże się ze Złotym Krzyżem Zasługi, który miałem otrzymać w Kosowie. Dowodząc polskim kontyngentem dostałem informację, że mam przygotować wnioski na Krzyże Zasługi. Podwładni doręczyli mi listę do podpisania, a na niej między innymi moje nazwisko. Powiedziałem wtedy, że oczywiście wszystkim podpiszę wnioski, ale nie sobie, bo wyjdę na idiotę. No i oczywiście wyszedłem, bo siebie skreśliłem. Przyleciał prezydent i wyróżnił wszystkich, oprócz mnie. Po powrocie do Polski nic się nie zmieniło. Sprawa ucichła, została zamieciona pod dywan (śmiech).



Obronił pan niedawno pracę podyplomową Siły i działania specjalne w polityce bezpieczeństwa państwa. Pisał pan o swojej jednostce?

Niezupełnie. Skupiłem się na możliwości zintegrowania wszystkich sił specjalnych działających w naszym kraju i przedstawiłem swoją koncepcję w perspektywie mniej więcej 20 lat. W tej chwili mamy struktury specjalne w wojsku, policji, straży granicznej, i Bóg wie gdzie jeszcze. A wiele nowych tworzy się od zera. Jakby każdemu zależało na wynalezieniu koła. Zamiast opierać się na sprawdzonych wzorcach, powiela się masę błędów. Nie tak dawno oglądałem w telewizji program o komandosach. Jednostka specjalna straży
granicznej najpierw w szczegółach pokazała jak przeprowadzić atak na autobus, a później jaką techniką ten atak jest rozbijany. Ręce mi opadły. To przecież wymarzony instruktaż dla terrorystów. Nie tylko mogą dowiedzieć się jak opanować autobus, ale też jakiego działania sił specjalnych mogą się spodziewać. Sprawy
GROM-u poruszyłem w kontekście możliwości wykorzystania jednostki do zwalczania terroryzmu wewnątrz kraju.

Z tego co wiem, GROM nie może działać w Polsce w czasie pokoju.

Takie przepisy obowiązują dzisiaj, ale już jutro ich zmianę może wymusić sytuacja. Uważam, że skoro jesteśmy narzędziem w rękach demokratycznie wybranych władz polskich, to powinniśmy też mieć stosowne kompetencje, by w ściśle określonych sytuacjach działać w Polsce. Nie możemy przecież wykluczyć zamachów terrorystycznych w naszym kraju. I absurdem jest, że wtedy nie będzie można użyć żołnierzy z najlepszej, doborowej jednostki.

Czy nasze służby zajmujące się zapewnieniem ludziom bezpieczeństwa w ogóle są przygotowane na ewentualne zamachy?

Współpraca między poszczególnymi resortami, a raczej pomiędzy jednostkami specjalnymi tych resortów, jest minimalna. Wyobraźmy sobie u nas w Warszawie, w Teatrze Wielkim taką sytuację jak w Moskwie na Dubrowce. I co? Na miejscu spotyka się GROM z policyjnymi antyterrorystami, mówimy sobie: „cześć, my jesteśmy z GROM-u”, „cześć, my z policji” i zaczynamy razem działać. To niemożliwe. Nie znamy się. Mamy różne wyposażenie, różne systemy szkolenia. Nie wiadomo, kto ma dowodzić. A do tego dochodzi jeszcze koordynacja działania innych służb: straży pożarnej, pogotowia ratunkowego, gazowego, energetycznego, i tak dalej, i tak dalej. Kto wytypuje szpitale i przygotuje w nich miejsca? Kto zapewni szybką wymianę informacji między wszystkimi służbami? Podobnych pytań można jeszcze zadać bardzo dużo. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – nie jesteśmy do takiej sytuacji przygotowani. Zamiast sprawnej akcji mielibyśmy chaos i improwizację. Dlatego zupełnie priorytetową sprawą powinno być utworzenie scentralizowanego dowództwa, wzorowanego na przykład na brytyjskim dyrektoriacie służb specjalnych. Koordynacją mogłoby się zająć Ministerstwo Obrony Narodowej. Natomiast wzorując się na doświadczeniach GROM-u, można by ewolucyjnie dopasować pozostałe jednostki do standardu pozwalającego wspólnie wykonywać działania wymagające zaangażowania większych sił. Ale przede wszystkim potrzeba nam więcej Indian, a mniej wodzów.

Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Mam na myśli to, że tworzy się nowe struktury dowódcze, a jednocześnie zapomina o odpowiednim wykorzystaniu posiadanych zasobów. Dam przykład. Koncepcję dowództwa sił specjalnych opartego na istniejącym już sztabie GROM-u wypracował generał Petelicki. Ale nie znalazła ona uznania, bo nie było w niej miejsca dla ludzi przypadkowych, po prostu wojskowych biurokratów redukowanych z innych instytucji. Powtarzam: wodzów nam nie brakuje, trzeba im tylko pozwolić działać i dać im do dyspozycji więcej Indian.

Chyba nie brakuje chętnych do zasilenia GROM-u? Ilu Indian jest w pańskiej jednostce?

Mamy naprawdę mnóstwo świetnych kandydatów. Nie w tym rzecz. W tej chwili liczebność GROM-u jest taka… jaka jest. Nie mogę ujawnić, iloma żołnierzami dowodzę. Można oczywiście dyskutować, czy jest nas wystarczająco dużo, czy zdecydowanie za mało. Ale jeżeli chcielibyśmy podwoić liczebność, to podejmując konkretne decyzje już teraz, efektów można by się spodziewać dopiero za dwa, trzy lata. Profesjonalizm zyskuje się latami. Selekcja ludzi i ich szkolenie to ewolucyjny proces. Kiedy mówię, że potrzebujemy Indian, to mam na myśli świadomość decydentów o potrzebie zreformowania systemu w taki sposób, aby kolejne reformy nie powodowały kolejnych zwolnień najlepiej wyszkolonych specjalistów. Obiegowa opinia, że na wszystko brakuje pieniędzy, tylko w części jest prawdziwa. Po prostu trzeba komuś zabrać, żeby drugiemu dodać. To co pochłania utrzymanie niezintegrowanych dowództw, można by przeznaczyć na sprzęt i szkolenie. Trzeba spojrzeć na siły specjalne nie w kategoriach poszczególnych resortów, ale w kategoriach bezpieczeństwa państwa.

Dużo nam jeszcze brakuje do światowych standardów?

Zależy w czym. Od standardów najbardziej odbiegamy w kwestii przestrzegania priorytetu jakości nad ilością. Mam na myśli swoistą epidemię, jaka wybuchła po 11 września, polegającą na „życzeniowym” tworzeniu struktur specjalnych jedynie z nazwy: bez odpowiedniej kadry instruktorskiej, wyposażenia i obiektów szkoleniowych, a także bez odpowiedniej selekcji ludzi. Natomiast jeśli chodzi o liczebność sił specjalnych, to nie dajmy się zwieść, że mamy w kraju nadmiar „komandosów”, bo jest 25. Brygada Kawalerii, 6. Brygada Desantowo-Szturmowa. One są stworzone do wykonywania innych zadań.

A wyszkolenie i uzbrojenie?

W tych dziedzinach GROM jest już na poziomie wyznaczania światowych standardów. Kiedy Amerykanie zobaczyli nasz sprzęt spadochronowy, to mówili, że są pierwsi w kolejce, żeby go pożyczyć. Oni tego nie mieli, mimo że sprzęt produkowany jest w Stanach. Podobnie gdy oglądali nasze celowniki holograficzne i znaczniki laserowe na M-4 (obecnie podstawowa broń GROM-u – przyp. A.B.). Nie tak dawno w branżowym piśmie przeczytałem, że Bundeswehra już wkrótce będzie miała komputerowe urządzenia nawigacyjne do skoków z dużych wysokości, i że niemieccy spadochroniarze będą mogli skakać z 10 tysięcy metrów i lecieć na odległość 50 kilometrów. Tylko się uśmiechnąłem. My już wtedy od przeszło pół roku tego sprzętu używaliśmy. Pod względem wyszkolenia należymy do światowej elity. Potwierdzają to podziękowania, które otrzymuję od najwyższych dowódców sił koalicyjnych, z którymi wspólnie realizujemy zadania. Ważne, że zgłaszają się do nas także przedstawiciele innych krajów z prośbą o pomoc w szkoleniu ich sił specjalnych. Moich żołnierzy można w niezwykle krótkim czasie skierować do wykonywania najtrudniejszych zadań w praktycznie dowolnym miejscu na Ziemi. Tu nie może być mowy o pospolitym ruszeniu, jakie niestety zdarzało się zwoływać przed wysłaniem polskich kontyngentów na misje międzynarodowe.

A ci, którzy są teraz w Iraku, też są z pospolitego ruszenia?

Tego nie powiedziałem.

http://wywiadowcy.pl/plk-roman-polko/

Jednostki specjalne a tradycja.

Pan_Generał • 2013-05-28, 16:02
18
Był już GROM, więc czas na inne jednostki specjalne :D

Jednostka Wojskowa AGAT



Cytat:

Oddział do Zadań Specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej, noszący kryptonim: „AGAT” (skrót od Anty-Gestapo). Historia kompanii Agat rozpoczyna się w czerwcu 1943 roku, kiedy to zapadła decyzja, iż powstanie specjalny oddział złożony z żołnierzy Grup Szturmowych dowodzony przez kpt. Adama Borysa ps. "Pług". Agat miał się stać jednym z Oddziałów Dyspozycyjnych ; Kedywu ; KG ; AK. Członkowie Szarych Szeregów tworzący Grupy Szturmowe przekazali na ten cel oddziały "CR-500", "CR-200" oraz "Sad-100" liczące około 75 ludzi. Dodatkowo do niewielkiej na razie grupy żołnierzy, która de facto działała pod bezpośrednim nadzorem Sztabu Kedywu oraz władz harcerskich dokoptowano drużynę dziewcząt dowodzoną przez Irenę Malento. Co więcej, miejsce w "Agacie" przydzielono także Aleksandrowi Kunickiemu ("Rayski"), którego głównym zadaniem była organizacja wywiadu oddziału. Warto jeszcze wspomnieć o pochodzeniu nazwy "Agatu", która miała w sobie coś z symboliki - otóż był to skrót od złożenia słów Anty-Gestapo, co już na początku istnienia kompanii zdradzało główny cel jej przyszłych działań. Werbowanie nowych członków umożliwiło rozbudowanie oddziału do stanu pełnej kompanii składającej się z trzech drużyn. Każda z nich dzieliła się na plutony, pomiędzy którymi kontakt utrzymywały grup łączniczek dowodzonych przez Halinę Kalinowską-Olszewską ("Marysia") i Janinę Trojanowską ("Nina"), łączniczki przy dowództwie. Z kolei w poszczególnych plutonach pracę łączniczek prowadziły: Halina Strachalska ("Janina"), Irena Malento ("Jenny") i Halina Grabowska ("Zeta"). Dowództwo nad plutonami objęli: Jerzy Zborowski ("Jeremi", zastępca dowódcy kompanii), Jerzy Zapadko ("Mirski") i Wacław Dunin-Karwicki ("Luty"). Ponadto na przełomie 1943 i 1944 roku zorganizowano pluton gospodarczy dowodzony przez Ryszarda Hoffmana ("Rysiek"). "Agat" posiadał także komórki wywiadowczą, kwatermistrzowską, sanitarną, moto. Wywiadowcy zajmowali się przygotowaniem rozpoznania przed zaplanowanymi akcjami oraz obserwacją celów wraz z terenem przeprowadzenia zadania. Wiesław Raciborski ("Robert") zajmował się komórką kwatermistrzowską, organizując niezbędne zaopatrzenie. Podobnie rzecz się miała z komórką moto, którą dowodził Stefan Grudziński ("Bogdan"), który organizował nie tylko pojazdy dla kompanii "Agat", ale i szkolenia dla kierowców. Wreszcie sanitariatem zaopiekowała się Lidia Strzelecka ("Akne"). Z czasem komórka ta została rozbudowana do liczby kilku sanitariuszek i lekarzy. Służby sanitarne z prawdziwego zdarzenia powstały po akcji "Kutschera". Rozbudowa oddziału sprawiła, iż jego dowódca mógł także wystąpić z inicjatywą przekształcenia go w samodzielny batalion. W międzyczasie doszło także do przemianowania "Agatu". W styczniu 1944 roku nadano mu nową nazwę, choć opierającą się na podobnej, co poprzednio, zasadzie - Przeciw-Gestapo, "Pegaz". Dodatkowo utworzono komórkę bezpieczeństwa, która zajmowała się zabezpieczeniem działań kompanii i ochroną przed dekonspiracją. Żołnierze "Agatu" objęci zostali programem szkoleniowym w Szkole Podchorążych Piechoty, gdzie uczono ich odpowiedniej organizacji i zachowania w czasie boju, a także obsługi broni, pierwszej pomocy, terenoznawstwa czy obsługi pojazdów zmechanizowanych. Po zamachu na Franza Kutscherę zmarłego Bronisława Pietraszewicza, który został w tym czasie dowódcą 1. plutonu, zastąpił Stanisław Leopold ("Rafał"). W lutym "Pług" złożył na ręce dowództwa wspomniany wniosek odnośnie poszerzenia "Pegaza" do statusu batalionu. Ppłk Jan Mazurkiewicz zgodził się na to, proponując przy okazji przemianowanie batalionu i zmianę jego głównej funkcji. Od końca maja batalion nazywał się "Parasol", a jego zadaniem miały być w przyszłości walki w charakterze oddziału spadochronowego, stąd też nowy kryptonim nawiązujący do specjalizacji. Szybko zorganizowano szkolenie młodych żołnierzy, którzy nie mieli pojęcia o tego typu służbie. W międzyczasie batalion znacznie się rozrósł i przeprowadził szereg ważnych akcji, godząc w serce niemieckiej administracji. Okupant, dzięki wydatnej działalności żołnierzy Polskiego Podziemia, nie mógł czuć się bezpieczny na terenie Warszawy. Mimo dużych strat (szczególnie dotkliwa okazała się być akcja "Stamm"). batalion w lipcu 1944 roku sięgnął liczby 440 żołnierzy, którzy wkrótce mieli odznaczyć się w czasie walk podczas Powstania Warszawskiego. Wyrazem pełnego zrozumienia potrzeb armii podziemnej ze strony komendy „ Szarych Szeregów” stała się zgoda na oddelegowanie 60 najstarszych harcerzy z tzw. „Grup Szturmowych”, jako zalążka kadrowego przyszłej kompanii. „GS”-y stanowiły już wówczas oddział podlegający Kierownictwu Dywersji KG Armii Krajowej, o liczącym się dorobku w akcjach dywersyjnych.



Patron agatu

Cytat:

Gen. dyw. Stefan Paweł Rowecki, pseudonimy Grot, Rakoń, Grabica, Inżynier, Jan, Kalina, Tur (ur. 25 grudnia 1895 w Piotrkowie Trybunalskim, zm. 2-7 sierpnia 1944 w Sachsenhausen) – twórca i Komendant Główny Armii Krajowej (od 14 lutego 1942 do 30 czerwca 1943). W styczniu 1914, po ukończeniu kursu podoficerskiego w Rabce, wrócił do Warszawy gdzie dowodził IV plutonem kompanii warszawskich Polskich Drużyn Strzeleckich. W lipcu 1914 wyjechał potajemnie na kurs oficerski w Nowym Sączu (wówczas w zaborze austriackim), a pod koniec 1914 wstąpił do Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. W czasie I wojny światowej walczył w I Brygadzie Legionów Polskich. Po kryzysie przysięgowym, w lipcu 1917, od 11 sierpnia 1917 przebywał w obozie dla internowanych oficerów Legionów w Beniaminowie. W lutym 1918 wstąpił do Polskiej Siły Zbrojnej (tzw. Polnische Wehrmacht). 27 marca 1918 został mianowany porucznikiem, następnie został wykładowcą przedmiotu "umocnienia polowe", w Szkole Podchorążych Piechoty PSZ w Ostrowi Mazowieckiej. Na przełomie 1918 i 1919 ukończył dodatkowo kurs fortyfikacyjny i minerski w Modlinie. W latach 1919-1920 walczył w wojnie polsko-rosyjskiej. W latach 1921-1922 był słuchaczem kursu doszkolenia w Wyższej Szkole Wojennej. W latach 1921-1926 był również oficerem Biura Ścisłej Rady Wojennej. W latach 1930-1935 pełnił funkcję dowódcy 55 pułku piechoty w Lesznie. W listopadzie 1935 powierzono mu dowodzenie Brygadą KOP "Podole". W lipcu 1938 został dowódcą piechoty dywizyjnej 2 Dywizji Piechoty Legionów w Kielcach. W czerwcu 1939 zorganizował i dowodził Warszawską Brygadą Pancerno-Motorową, w składzie Armii Lublin. W 1940 został komendantem Obszaru Warszawskiego ZWZ, a następnie całego obszaru Polski pod okupacją niemiecką - 30 czerwca 1940 został Komendantem Głównym ZWZ i Komendantem Sił Zbrojnych w Kraju. Pod koniec 1941 utworzył organizację "Wachlarz". Doprowadził do połączenia najważniejszych organizacji konspiracyjnych w kraju w jednolite wojsko podziemne, od 1942 występujące jako Armia Krajowa. 14 lutego 1942 został komendantem głównym Armii Krajowej, następnie dokonał jej restrukturyzacji, usprawniając system dowodzenia. Od 7 grudnia 1942 pełnił dodatkowo funkcję Delegata Ministra Obrony Narodowej w Kraju. Został wydany Niemcom przez agentów Gestapo ulokowanych w wywiadzie AK : Blanka Kaczorowska, Ludwik Kalkstein, Eugeniusz Świerczewski w 1944 kontrwywiad AK zlikwidował Świerczewskiego za zdradę Został osadzony w połowie lipca 1943 w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, jako więzień honorowy. Według powojennych ustaleń historyków, został zamordowany w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, kilka minut po godz 3:00 w nocy z 1 na 2 sierpnia 1944.






Oficjalny marsz agatu


Sztandar agatu. 5 lipca 2012 r. JW AGAT otrzymała sztandar. Rodzicami chrzestnymi sztandaru zostali Marta Potasińska, wdowa po tragicznie zmarłym Dowódcy Wojsk Specjalnych gen. broni Włodzimierzu Potasińskim i Stefan Mielczarski, wnuk generała Stefana "Grota" Roweckiego.

ODZNAKA PAMIĄTKOWA JEDNOSTKI

Odznakę pamiątkową Jednostki Wojskowej AGAT stanowi sylwetka orła na wzorze odznaki skoczka spadochronowego barwy oksydowej stali, symbolizująca specyfikę działania oraz charakter jednostki specjalnej. U podstawy znajduje się glob ziemski barwy czarno-szarej, emaliowany. Symbolizuje on gotowość jednostki do podjęcia działań bojowych w dowolnym miejscu na świecie w obronie interesów Rzeczypospolitej Polskiej. W środku globu widnieje napis „AGAT”, ze znakiem Grup Szturmowych Szarych Szeregów barwy złoto-srebrzystej, nawiązujący do dziedziczonych przez jednostkę tradycji. Wokół globu nałożony został srebrny wieniec z liści dębowych (z lewej strony) i laurowych
(z prawej strony).


Do najważniejszych akcji represji indywidualnej przeprowadzonych w okresie od grudnia 1943 do lipca 1944 roku przez Polskie Podziemie można zaliczyć:



Cytat:

Akcja "Hergel"

Akcja "Polowanie"

Akcja "Kutschera"

Zamachy na Albrechta Eitnera, Willi Lübberta, Ernsta Dürrfelda

Akcja "Lalunia"

Akcja "Komitet Ukraiński"

Akcja "Rodewald"

Akcja "Stamm"

Akcja "Hahn"

Akcja "Bollongino"


Likwidacja najważniejszych dygnitarzy hitlerowskich na terenie Generalnej Guberni miała ważny wymiar psychologiczny. Niemieccy działacze nie mogli czuć się bezpiecznie. Podobnie rzecz się miała z tymi, którzy podjęli się współpracy z okupantem. Choć każde morderstwo dokonane przez żołnierzy Armii Krajowej spotykało się ze srogim odwetem ze strony władz niemieckich, bezkarność okupanta na podbitym terenie była tylko mitem. Dodatkowo likwidacja najbardziej zaangażowanych w eksterminację i wyzysk Polaków dygnitarzy miała duże znaczenie moralne - ludność polska podtrzymywana była na duchu poprzez doniesienia o udanych akcjach Polskiego Podziemia, które nie zrezygnowało z boju o wolną Rzeczpospolitą. Tym samym żołnierze Armii Krajowej bronili naród przed rozpadem. Co więcej, efektywne posunięcia sprawiały, iż ludność jeszcze przychylniejszym okiem patrzyła na poczynania dzielnych AK-owców, wspierając ich z większym zaangażowaniem. Akcje wymierzone w wyróżniające się jednostki po stronie nieprzyjaciela godziły także w niemiecką administrację, gdyż utrata kolejnych działaczy rozlokowanych na czołowych stanowiskach destabilizowała pracę urzędów, organizacji, wydziałów.




http://www.agat.wp.mil.pl/

Komandosi z Lublińca: docenił ich świat

Pan_Generał • 2013-05-27, 12:26
59
Rok 2010: Komandosi z Lublińca zatrzymali w Afganistanie mułłę Dawooda, asa w talii najgroźniejszych terrorystów. Rok 2011: „Biały”, oficer JWK, odznaczony przez prezydenta USA, Baracka Obamę, Meritorious Service Medal za wybitne zasługi. Rok 2012: odbijają w Sharanie zakładników przetrzymywanych przez terrorystów.



Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca, jako 1 Pułk Specjalny, istnieje od 1993 roku, choć jej historia sięga roku 1957. Wówczas w Krakowie powstała kompania rozpoznawcza, a dwa lata później samodzielny 26 Batalion Rozpoznawczy. Jednak dopiero od kilku lat o komandosach z Lublińca zrobiło się głośno i to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.

Swój kunszt, sprawność i skuteczność pokazali służąc na misji w Afganistanie. Komandosi z Lublińca są tam od 2004 roku. Początkowo odpowiedzialni byli za ochronę dyplomatów oraz polskich i amerykańskich dowódców. Od trzech lat tworzą na misji zwarty pododdział tzw. Task Force 50 (TF-50). Działają na terenie dwóch prowincji: Ghazni i Sharana.



Gdy padał, palec trzymał na detonatorze

Kilka operacji, które dotąd komandosi z Lublińca przeprowadzili w Afganistanie, analitycy wojskowi już zaliczyli do kanonu działania światowych wojsk specjalnych. Jedną z nich jest operacja odbicia zakładników przetrzymywanych w budynkach administracji rządowej w Sharanie (stolica prowincji Paktika, położona w południowo-wschodniej części kraju).

W połowie stycznia 2012 roku kilku terrorystów przebranych za afgańskich żołnierzy zajęło dwupiętrowy budynek ministerstwa telekomunikacji w centrum Sharany. Wzięli zakładników i zabarykadowali się w pomieszczeniach. W tym czasie miejscowi policjanci i wojska amerykańskie podjęły decyzję o szturmie na zajęty budynek. Trzykrotnie próbowali go odbić. Bez skutku. Ostatecznie Amerykanie i Afgańczycy wycofali się pod ostrzałem. Wtedy do akcji przystąpił TF-50. Najpierw komandosi zajęli pozycje i rozstawili snajperów. Ci jednak nie strzelali, bo nie mogli dokładnie zidentyfikować napastników.

W końcu komandosi zdecydowali: „wchodzimy do budynku”. Udało im się odwrócić uwagę terrorystów i bocznym wejściem weszli na drugie piętro. Gmach zaczął płonąć. W kłębach dymu komandosi sprawdzali kolejne pomieszczenia i unieszkodliwiali zaskoczonych terrorystów. Gdy zginął ostatni, komandosi uświadomili sobie, że nigdy nie byli tak blisko śmierci, jak wówczas. Dlaczego? Ostatni terrorysta padając na ziemię trzymał palec na detonatorze, a na sobie miał pas wypełniony materiałami wybuchowymi. Był w każdej chwili gotowy na dokonanie ataku samobójczego. Na szczęście szybsi okazali się komandosi. Nikomu z żołnierzy ani zakładników nic się nie stało.

Żywa talia kart

Operacja w Sharanie, obok zajęcia platform wiertniczych w rejonie Basry w Iraku przez operatorów GROM-u czy patrole po ujściu rzeki Kaa (Irak) wykonywane przez nurków bojowych Formozy, już przeszła do historii polskich i światowych działań specjalnych. Podobnie jak zatrzymanie przez komandosów JWK mułły Dawooda. Groźny przywódca talibów znajdował się na samym szczycie listy najbardziej poszukiwanych przywódców afgańskich rebeliantów – tzw. JPEL (Joint Priority Effects List). – To był na pewno jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów naszych żołnierzy i jedna z najważniejszych akcji w ciągu całej operacji w Afganistanie – oceniał oficer wojsk specjalnych. – Nasi żołnierze zostali za to wyróżnieni przez wojska amerykańskie i dowództwo operacji ISAF (Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa).



TF-50 może się pochwalić zatrzymaniem jeszcze kilku innych terrorystów z listy JPEL. Na przykład niespełna dwa lata temu w ręce komandosów wpadł mułła Addul Wakhil. Organizował on większość ataków na wojska NATO w prowincji Ghazni. Kontroluje ją polski kontyngent wojskowy, dlatego nasi żołnierze byli najczęściej nękani przez rebeliantów Wakhila. Wojskowe służby specjalne ustaliły też, że odpowiadał m.in. za zamach na konwój, w którym w sierpniu zginął sierż. Szymon Sitarczuk. Komandosi, działając na podstawie informacji zdobytych przez oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zatrzymali go w jednym z jego domów. Wkroczyli do pomieszczeń, gdy spał. Przy sobie miał odbezpieczoną broń. – Nie zdążył nawet po nią sięgnąć – opisywali kulisy operacji komandosi z Lublińca. Wakhil był całkowicie zaskoczony. – Osoby znajdujące się na liście JPEL są specjalnie chronione i ukrywane przez rebeliantów – wyjaśniał Krzysiek, ówczesny dowódca TF-50.

W tym roku komandosom udało się zatrzymać mułłę Abdula Kabira – dowódcę siatki talibów. Jego grupa odpowiadała m.in. za podłożenie ładunku wybuchowego, w wyniku którego 18 sierpnia 2011 roku zginął polski żołnierz. Była też powiązana z zamachowcami, którzy przeprowadzili 21 grudnia 2011 roku atak na polski konwój wojskowy. Zginęło wtedy pięciu naszych żołnierzy.

– Przyjęło się, że zatrzymanie człowieka z JPEL jest dla zespołu bojowego nobilitujące – opowiada „Biały”, oficer JKW, który kilkakrotnie był dowódcą TF-50. – Ale często szliśmy na operacje, których celem było np. zajęcie składu amunicji. Zatrzymywaliśmy ludzi i choć nie byli na JPEL, to efekt był piorunujący. Całe rejony robiły się spokojniejsze. Często, gdy kogoś zatrzymaliśmy, dowiadywaliśmy się, że ludzie się cieszą, bo nikt tam już nie pobiera haraczy, nie zaminowuje dróg.

Dzień może dla nas nie istnieć…

Jak na misji działają komandosi z JWK? W Afganistanie są dwa zespoły bojowe polskich Sił Specjalnych: Task Force 49 (GROM) oraz Task Force 50 (JWK), które są wspierane w zakresie rozpoznania przez JW NIL. Tworzą narodowe zgrupowanie Sił Specjalnych i podlegają połączonemu dowództwu działań specjalnych na misji, czyli: ISAF – SOF. Oba stacjonują w głównej bazie polskich żołnierzy w Ghazni. Dlatego często wspólnie z nimi prowadzą operacje. Najczęściej korzystają ze wsparcia wywiadowczego i lotniczego.

– Musimy być ciągle gotowi do operacji. Od momentu uzyskania informacji do rozpoczęcia zadania potrzebujemy tylko tyle czasu, żeby dograć ostatnie szczegóły: dostać śmigłowce, przygotować sprzęt. Naszym atutem jest, to że w bardzo krótkim czasie jesteśmy w stanie rozpocząć operację. Ona może trwać godzinę albo kilka dni, ale jesteśmy do niej gotowi zawsze – zapewnia „Biały”, kilkukrotny dowódca TF-50.



Komandosi działają w niewielkich grupach. – Z tego też wynika nasza siła. W małej grupie jesteśmy w stanie zaskoczyć przeciwnika – mówi Łukasz, oficer JWK, zastępca „Białego”. Sukces ich działań zależy od tego, jak precyzyjne dostali informacje od służb specjalnych lub z bezzałogowych samolotów rozpoznawczych. – Wchodzimy, gdy wiemy, że w danym miejscu jest poszukiwany przestępca lub skład materiałów wybuchowych – tłumaczą komandosi.

Operatorzy JKW przyznają, że wolą prowadzić działania nocą. Jak twierdzą, wówczas mają większą szansę zaskoczyć przeciwnika. – Dzień może dla nas nie istnieć. W dzień odpoczywamy lub się szkolimy – stwierdza Łukasz. Komandosi podkreślają, że kluczem do sukcesów jest szkolenie, szkolenie i jeszcze raz szkolenie w myśl wojskowej zasady: „im więcej potu na poligonie, tym mniej krwi w polu”.

„Afgańskie Tygrysy”

Te same zasady, jakie stosują wobec siebie, komandosi starali się wpoić też afgańskim policyjnym antyterrorystom, których wyszkolili. Żołnierze z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca od lat uczyli te jednostki. Dziś można je zaliczyć do elity afgańskich sił bezpieczeństwa. Formacje te zresztą jako pierwsze osiągnęły status zdolnych do samodzielnego prowadzenia operacji w prowincjach Ghazni i Paktika.

– Szkolenie lokalnych oddziałów sił bezpieczeństwa nie jest tak spektakularne jak zatrzymania czy przejęcia magazynów z materiałami wybuchowymi – przyznaje jeden z komandosów. – To długi i żmudny proces, ale ten wysiłek rekompensuje satysfakcja, która przychodzi, gdy widzimy, jak nasi podopieczni skutecznie samodzielnie wykonują zadania.

Niedawno jednostka antyterrorystyczna policji z Ghazni dostała oficjalną nazwę – „Afgańskie Tygrysy”. Nadali ją polscy komandosi. Oni także przygotowali dla swoich podopiecznych oznakę rozpoznawczą. Przedstawia tygrysa z otwartym pyskiem, który trzyma w łapach symbol jednostki. Afgańczycy oficjalnie mogą nosić ten znak na lewym ramieniu munduru. – To naprawdę dobrzy żołnierze, choć trochę na bakier z musztrą i dyscypliną wojskową – chwali podopiecznych „Biały”.

Medal od Obamy

Kabul, marzec 2011 rok. Generał David Petraeus dowódca ISAF w Afganistanie w imieniu prezydenta USA, Baracka Obamy wręcza „Białemu” Meritorious Service Medal. „Biały” dostaje medal jako pierwszy Polak i drugi nieamerykański żołnierz na świecie. Amerykanie uznali, że dowodzony przez niego Zespół Bojowy przyczynił się do sukcesu całej operacji ISAF w Afganistanie. – Gen. Petraeus był fenomenalnie przygotowany. Wiedział, co zrobiliśmy m.in. w Afganistanie i o wszystkim wspomniał – opowiada „Biały”.

Sojusznicy bardzo wysoko oceniają współpracę z komandosami zarówno na wysokich, dowódczych szczeblach, jak i niższych. Świadczy o tym pewna historia, którą opowiedzieli w mediach komandosi. Podczas jednej z operacji, którą prowadzili w Afganistanie, pracowali z amerykańskimi pilotami Apache’ów. Oni mają limit, około czterech godzin, używania gogli noktowizyjnych. Potem muszą bezwzględnie wracać do bazy i mieć przerwę. Ale specjalnie dla polskich komandosów zrobili odstępstwo – wyłączyli na minutę gogle – do bazy nie polecieli. – Amerykanie mają hopla na punkcie procedur, a nagięli przepisy. Zrobili to tylko dlatego, że widzieli, że mamy efekty – opowiadają komandosi.

– Moi żołnierze są świetnie oceniani przez przełożonych w Polsce i dowódców z NATO – mówi płk Wiesław Kukuła, dowódca JWK, zaraz jednak dodaje: – Wiem, że dobra opinia nie jest dana raz na zawsze. Zmienia się otoczenie, w którym funkcjonuje jednostka, zmienia się też nasz obecny i potencjalny przeciwnik. Żołnierze będą skuteczni dopóki będą o krok przed zagrożeniami, zawsze właściwie przygotowani do ich zwalczania.

* * * * *

Podstawowym wyposażeniem żołnierzy tej jednostki są: karabinek H&K 416, pistolety Glock 17 i USP, kamizelka kuloodporna KWS 09, mundury z maskowaniem multicam, indywidualna łączność, co najmniej dziewięć magazynków amunicji, kilka typów granatów.

Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca jest kontynuatorem tradycji Batalionu Armii Krajowej „Parasol”. Komandosi przywiązują dużą rolę do tradycji. Rocznice i ważne dla historii jednostki wydarzenia są zawsze kultywowane. Co roku żołnierze JKW uroczyście obchodzą rocznicę zamachu na Franza Kutscherę – Dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa. To jedna z najbardziej spektakularnych akcji zgrupowania AK „Parasol”. W sali tradycji w Lublińcu gromadzone są zdjęcia i pamiątki. Przypominają dzieje chwały polskiego oręża i współczesne wydarzenia, w których sami uczestniczyli i wciąż są żywe w pamięci żołnierzy jednostki – Bałkany, Irak czy Afganistan.

Ogromną popularnością cieszą się też doroczne biegi: Komandosa (odbywa się jesienią) i Katorżnika (odbywa się latem). Oba są organizowane przez byłych i obecnych żołnierzy JWK, szczególnie tych skupionych wokół wojskowego klubu maratończyka „Meta" z Lublińca.

Formoza, czyli gdzie ryzyko, tam okazja

Pan_Generał • 2013-05-26, 18:59
33
Na morzu, pod wodą, na otwartym polu, w budynkach – dla nich to praktycznie bez różnicy. Komandosi Formozy są elitą wśród najlepszych. A jednocześnie pieczołowicie strzegą wszelkich informacji o sobie. Ponoć dowódcy powtarzają im, że mówienia o jednostce mają się wystrzegać jak ognia. A już przede wszystkim mówienia o niej prawdy.


Morze jest niemal idealnie gładkie. Znienacka jednak woda zaczyna burzyć się, huczeć, wirować. Na powierzchni pojawia się okręt podwodny ORP „Sokół”. Z jego pokładu zaczynają wyskakiwać ubrani w czarne kombinezony komandosi. Błyskawicznie dostają się na brzeg i unieszkodliwiają obsługę rozmieszczonych tam wyrzutni rakiet. Droga w głąb lądu jest otwarta.

Terroryści opanowali okręt ratowniczy ORP „Zbyszko”. Los załogi znajduje się teraz w ich rękach. Do okrętu jednak w szybkim tempie zbliża się łódź motorowa po brzegi wypełniona komandosami. Ubezpiecza ich śmigłowiec SH-2G należący do Marynarki Wojennej. Po chwili komandosi są już na pokładzie „Zbyszka”. Jeszcze kilka minut, huk wystrzałów, trochę dymu i okrzyków i okręt zostaje odbity. Tak właśnie ćwiczą żołnierze z jednostki specjalnej Formoza.



Na co dzień spowija ją aura tajemnicy. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że bardziej nieprzenikniona niż ta wokół komandosów z Lublińca, nie mówiąc już o jednostce GROM. Kiedy pytam rzecznika Formozy kpt. mar. Tomasza Królika o możliwość krótkiej rozmowy z jednym z tak zwanych operatorów – rzecz jasna bez podawania nazwiska, stopnia, słowem: czegokolwiek, co mogłoby ułatwić jego rozszyfrowanie – odpowiada krótko: „niestety, nie ma takiej możliwości”. – To kwestia zasad. Przyjęliśmy takie założenia i nie odchodzimy od nich nawet na krok – dodaje.

Ponoć samym komandosom dowódcy przykazują, aby o jednostce nie wspominali wcale. A jeśli już muszą, niech mówią wszystko – byle tylko nie prawdę. Kpt. mar. Robert Pawłowski, dziś już w cywilu, do Formozy wstąpił w połowie lat 90. Wówczas jeszcze jednostka działała w strukturach Marynarki Wojennej. – Zdarzały się sytuacje, gdy podczas rozmów z komandosami nieświadomi niczego marynarze wspominali, że ponoć gdzieś tutaj działa jakaś tajna jednostka. Na co koledzy, udając zdziwienie, odpowiadali: „Naprawdę? A to ciekawe…” – wspomina kpt. mar. Pawłowski.

No ale trochę jednak o Formozie powiedzieć można. Jej początki sięgają 1974 roku. Wówczas to w marynarce zostaje powołany zespół, który ma opracować koncepcję działania specjalnej jednostki płetwonurków. Praca ekspertów przynosi wymierne rezultaty – rok później w ramach 3 Flotylli Okrętów powstaje Wydział Działań Specjalnych. Kieruje nim kmdr Józef Rembisz. Następne lata to kolejne zmiany nazw, zakresu działania, wreszcie przyporządkowania jednostki. W 2008 roku przechodzi ona ze struktur Marynarki Wojennej do Wojsk Specjalnych. Do dziś jednak ze względu na swoją specyfikę jednostka bardzo ściśle współdziała z marynarzami. I jak przyznaje kmdr por. Bartosz Zajda, rzecznik Marynarki Wojennej, współpraca układa się bardzo dobrze. – Komandosi Formozy operują z pokładu naszych okrętów. Zwykle wykorzystują w tym celu fregaty – wyjaśnia. Powód? – Mogą one pozostawać bardzo długo w morzu, mają nieograniczoną dzielność morską, co oznacza, że potrafią działać właściwie niezależnie od pogody. Wreszcie – na ich pokładzie stacjonują śmigłowce SH-2G, które podczas wielu akcji stanowią dla Formozy wsparcie – wylicza kmdr por. Zajda.



Ostatnią znaczącą zmianę jednostka morskich komandosów odnotowała nieco ponad półtora roku temu. Wtedy to w oficjalnym użyciu pojawiła się nazwa Formoza. Wcześniej tak właśnie o jednostce mówili sami żołnierze.

Dlaczego? Jak tłumaczył w swojej książce wspomnieniowej pt. „Wojsko, morze, wraki i węgorze” kmdr Józef Rembisz, wszystko zaczęło się od starej torpedowni w Gdyni-Oksywiu. Zbudowali ją jeszcze Niemcy, którzy w czasie wojny składowali tam broń testowaną na sąsiednim poligonie. Potem przypadła ona polskiej marynarce. W torpedowni lokowani byli początkowo kandydaci do szkoły oficerskiej. Działo się to w czasie szeroko opisywanej wówczas wojny domowej w Chinach. Naprzeciw siebie stanęli tam komuniści i nacjonaliści, którzy ostatecznie zostali zepchnięci na Tajwan, czyli dawną Formozę. Jeden z przyszłych oficerów uznał, że położona w morzu torpedownia jest właśnie niczym owa Formoza położona tuż przy wielkim lądzie. Wkrótce studenci, a potem marynarze nie mówili już o budyneczku inaczej. A w latach 70. właśnie tam ulokowali się morscy komandosi. I tak nazwa tego miejsca przylgnęła do ich formacji.



Formoza ma na koncie liczne misje i zadania specjalne. Jeszcze w 1994 roku komandosi rozpoczęli wspólne ćwiczenia z siłami specjalnymi USA, Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. W latach 2000–2001 żołnierze Formozy utworzyli Polski Kontyngent Wojskowy w Zatoce Perskiej. Operowali wówczas z okrętów amerykańskiej marynarki. W latach 2002–2003 ich bazą był już polski okręt ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki”. – Braliśmy udział w operacji „Enduring Freedom”. Patrolowaliśmy Zatokę Perską. Sprawdzaliśmy, czy pływające tam jednostki nie przemycają ropy, broni, terrorystów – wylicza kpt. mar. Pawłowski. Polska jednostka współpracowała z 5 Flotą Stanów Zjednoczonych. Potem wzięła udział w operacji „Iraqi Freedom”, czyli drugiej wojnie w Zatoce. Komandosi Formozy operowali m.in. na rzece Kaa. Ubezpieczali „Czernickiego”, który płynął z konwojem humanitarnym do położonego w głębi lądu portu Umm Qasr. Ale nie tylko. Jak przyznaje kpt. mar. Pawłowski, komandosi wypływali też patrolować rzekę łodziami. Misja w Iraku była dla Formozy sporym wyzwaniem. Bywało też, że komandosi znajdowali się w sporych opałach. – Nawet teraz nie mogę zdradzać szczegółów, ale bywało bardzo gorąco. Raz skórę uratowały nam dwa amerykańskie śmigłowce – wspomina kpt. mar. Pawłowski.

Komandosi Formozy operują głównie na morzu, choć nie tylko. Wchodzili oni także w skład Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. A ten kraj dostępu do morza przecież nie posiada. Komandosi są przygotowani do prowadzenia akcji na wodzie i pod jej powierzchnią (taktyka niebieska), ale też na otwartym polu (taktyka zielona) i w budynkach (taktyka czarna). To upodabnia ich do słynnej amerykańskiej jednostki Navy Seal (od słów „sea”, „air”, „land”) i lokuje w absolutnej elicie nawet w gronie sił specjalnych.

Jakie cechy musi posiadać komandos Formozy? – To inteligencja, siła, wytrzymałość, kreatywność, zdolność analitycznego myślenia, żelazna wola, nienaganne zdrowie – wylicza kpt. mar. Królik. Lista zresztą jest znacznie dłuższa. Kandydaci na komandosów muszą wypełnić ankietę, przejść badania psychologiczne i testy sprawnościowe, a potem morderczy wielodniowy sprawdzian kondycyjno-wytrzymałościowy w terenie. Ostatnim etapem jest rozmowa kwalifikacyjna. – Biorąc pod uwagę dane z kilku ostatnich lat, proces rekrutacyjny przechodzą jedna, dwie osoby na dziesięć – przyznaje kpt. mar. Królik.

Kpt. mar. Pawłowski: – Co to znaczy być komandosem? Myślę, że doskonale oddaje to takie oto zdanie: „tam gdzie inni widzą ryzyko i niebezpieczeństwo, siły specjalne widzą okazję”.

***

Broń i sprzęt Formozy
Morscy komandosi korzystają m.in. z kombinezonów, które sami dla siebie zaprojektowali, naszpikowanych elektroniką łodzi patrolowo-rozpoznawczych, które osiągają prędkość 100 km/h, oraz specjalnych ciągników podwodnych.

JW NIL: strategiczne spoiwo

Pan_Generał • 2013-05-25, 20:08
16
Bez żołnierzy Jednostki Wojskowej NIL właściwie nie mogłaby działać żadna jednostka Wojsk Specjalnych. Dlaczego? Ponieważ operatorzy z podkrakowskich Pychowic odpowiadają za funkcjonowanie systemu dowodzenia tymi wojskami. Zajmują się także zbieraniem oraz analizą danych rozpoznawczych i wywiadowczych.



Generał Włodzimierz Potasiński (zginął w katastrofie pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku) od połowy 2007 roku, czyli od objęcia stanowiska dowódcy Wojsk Specjalnych, rozpoczął starania o utworzenie kolejnej, obok warszawskiej Wojskowej Formacji Specjalnej GROM (JW 2305), lublinieckiego 1 Pułku Specjalnego Komandosów (JW 4101) oraz gdyńskiej Morskiej Jednostki Działań Specjalnych MW Formoza (JW 4026), jednostki specjalnej.

Miała się ona zajmować tym, czym nie zajmowała się dotychczas żadna jednostka w naszej armii, czyli wsparciem poddziałów specjalnych w zakresie dowodzenia, wywiadu i rozpoznania oraz zabezpieczenia logistycznego.

Jak podkreślają współpracownicy, gen. Potasiński nie zamierzał odkrywać Ameryki czy wyważać otwartych drzwi. Jednostki takie jak polski NIL mają już nasi sojusznicy. Angielskich komandosów z SAS, czyli Special Air Service, wspiera SRR (Special Reconnaissance Regiment), a amerykańskim operatorom z Delta Force już od ponad trzydziestu lat pomagają specjaliści z USAISA, czyli USA Intelligence Support Activity.

Mimo oporu sporej grupy decydentów gen. Potasińskiemu udało się przekonać MON do pomysłu utworzenia Jednostki Wsparcia Dowodzenia i Zabezpieczenia Wojsk Specjalnych. Powstała w grudniu 2008 roku.

Na początek logistyk

Jej pierwszym dowódcą został płk Mariusz Skulimowski. Nominacja logistyka, który przez lata służył w 10 Brygadzie Logistycznej w Opolu, a do Wojsk Specjalnych, a dokładnie do GROM-u trafił dopiero w 2007 roku, była sygnałem, jakiego autoramentu będzie nowa jednostka.

Major Krzysztof Łukawski, szef Sekcji Wychowawczej JW NIL, opowiada, że trzy podstawowe zadania stojące przez operatorami JWDiZWS nie zmieniły się do dzisiaj. Po pierwsze, organizowanie i realizowanie przedsięwzięć związanych z prawidłowym funkcjonowaniem systemu dowodzenia Wojsk Specjalnych. Po drugie, wsparcie informacyjne operacji specjalnych. I po trzecie, organizowanie systemu zabezpieczenia finansowego i logistycznego na potrzeby funkcjonowania tych wojsk.



Co to oznacza w praktyce? Żołnierze NIL-a działają niejednokrotnie jak agenci służb specjalnych, a nie jak komandosi. Wykonują najczęściej zadania na pograniczu rozpoznania osobowego (HUMINT) i elektromagnetycznego (SIGINT) oraz operacji specjalnych. Dostosowana do nich jest struktura jednostki, która obejmuje trzy zespoły: Zespół Wsparcia Informacyjnego, Zespół Dowodzenia oraz Zespół Zabezpieczenia Logistycznego. W strukturze JW NIL jest również Grupa Zabezpieczenia Medycznego.

Kim oni są?

Ponieważ JW NIL jest obok JW AGAT najmłodszą jednostką specjalną naszej armii, jej trzon stanowią żołnierze z pozostałych jednostek podległych Dowództwu Wojsk Specjalnych. Kandydaci musieli również przejść selekcję. – To jednostka wybiera kandydatów, a nie oni jednostkę – podkreśla mjr Łukawski i dodaje, że złożyć dokumenty-ankietę może każdy żołnierz lub funkcjonariusz służb mundurowych. Każdy też może zostać zaproszony do wzięcia udziału w weryfikacji. Jej pozytywne ukończenie nie oznacza jednak, że automatycznie będzie służył w Jednostce Wojskowej NIL. Kandydaci, którzy przejdą eliminacyjne sito, są kierowani na specjalistyczne szkolenie, takie jak komandosi z pozostałych jednostek DWS.

Komandosi z NIL-a zdobywają szlify w najlepszych ośrodkach szkolenia sił specjalnych, np. w Belgii, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Przechodzą również specjalistyczne szkolenia, jak chociażby te w Gujanie Francuskiej, czy lawinowe organizowane przez TOPR. – Do dyspozycji mają najnowszy i najbardziej zaawansowany technologicznie sprzęt nie tylko rozpoznania, lecz także dowodzenia, łączności i informatyki oraz zabezpieczenia logistycznego – opowiada mjr Łukawski.

Sprawdzeni w boju

Chociaż przedstawiciele JW NIL nie chcą chwalić się akcjami bojowymi, w których brali udział. Z pewnością można jednak stwierdzić, że są zaangażowani w każdą operację, w której uczestniczą polscy komandosi w Afganistanie.

Z Zespołu Wsparcia Informacyjnego wydzielono dla polskiego kontyngentu w Afganistanie Grupę Wsparcia Informacyjnego. Jej głównym zadaniem jest wspieranie procesu decyzyjnego dowódców zgrupowań naszych Wojsk Specjalnych: Task Force-49 i Task Force-50. GWI pomaga również pozostałym elementom kontyngentu oraz zespołom bojowym.

Operatorzy z GWI dzięki trzem sekcjom: rozpoznania osobowego, nazywanej HUMINT od angielskiego „human intelligence”, rozpoznania obrazowego – IMINT, od angielskiego „imagery intelligence” oraz sekcji analizy danych dostarczają sztabowi PKW informacje o partyzantach. Dzięki temu dowództwo kontyngentu wie, gdzie przebywają, jakie mają uzbrojenie i wyposażenie, kto z nimi współpracuje, gdzie można spodziewać się zasadzki bądź znajdują się ukryte składy broni i amunicji.

Dlaczego NIL?

Jak podkreślają żołnierze jednostki, wybór jej patrona, od którego w 2011 roku przejęła ona również wyróżniającą nazwę, nie był przypadkowy. – Funkcjonowanie dzisiejszej Jednostki Wojskowej NIL odzwierciedla funkcjonowanie Kedywu – wyjaśnia mjr Łukawski.

Kedyw, czyli Kierownictwo Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej, które funkcjonowało od listopada 1942 do stycznia 1945 roku, było odpowiedzialne nie tylko za planowanie akcji dywersyjnych i sabotażowych na obszarze kraju, lecz także między innymi za analizę metod i sposobów prowadzenia walki, szkolenie dowódców oraz produkcję uzbrojenia. Twórcą i pierwszym komendantem Kedywu był pułkownik August Emil Fieldorf, pseudonim „Nil”.

JW AGAT: młode wilki

Pan_Generał • 2013-05-25, 15:51
33
Najmłodsza jednostka Wojsk Specjalnych za miesiąc skończy dwa lata. Utworzona przez płk. Sławomira Berdychowskiego, byłego oficera GROM-u, na wzór amerykańskiego pułku rangersów, jest już zdolna do działań operacyjnych. Komandosi AGAT-u sprawdzili się w dżungli Gujany Francuskiej oraz w zimowych warunkach wysokich Alp. Teraz szkolą się przed wyjazdem do Afganistanu.


Powstanie AGAT-u jest związane ze zmianami w Żandarmerii Wojskowej. W 2004 roku utworzono odziały specjalne tej formacji w Mińsku Mazowieckim, Warszawie i Gliwicach. Jednak kiedy kilka lat później liczebność armii w związku z uzawodowieniem zaczęła topnieć do około 100 tys. żołnierzy, należało zredukować także szeregi żandarmów. Pojawiło się pytanie: co zrobić z dobrze wyszkolonymi żołnierzami? Armia musiała ich w rozsądny sposób zagospodarować. Pomysł powołania do życia kolejnej jednostki specjalnej na bazie Oddziału Specjalnego ŻW w Gliwicach narodził się niespełna trzy lata temu.

Zadanie: dorównać najlepszym

W związku z rozwojem Wojsk Specjalnych ówczesny doradca ministra obrony narodowej gen. Bogusław Pacek zaproponował, by z oddziału gliwickich żandarmów utworzyć jednostkę na wzór amerykańskiego elitarnego 75 Pułku Ranger (75th Rangers Regiment) lub brytyjskiego Special Forces Support.

Uzasadniał to tak: – Specżandarmi szkolą się podobnie jak jednostki specjalne. Wiem, co potrafią, bo sam je organizowałem w 2004 roku, gdy byłem szefem Żandarmerii Wojskowej. Zależało mi, by poziomem dorównywali najlepszym. Ale wtedy były inne czasy i inna armia. Przede wszystkim nie było DWS.
Pomysł generała trafił na podatny grunt, zwłaszcza że Dowództwo Wojsk Specjalnych przygotowywało podległe jednostki Wojskowej Formacji Specjalnej GROM (JW 2305), lublinieckiego 1 Pułku Specjalnego Komandosów (JW 4101) oraz gdyńskiej Morskiej Jednostki Działań Specjalnych MW Formoza (JW 4026) oraz JW NIL do osiągnięcia gotowości do pełnienia dyżuru w Siłach Odpowiedzi NATO. Dzięki powołaniu nowej jednostki nasi komandosi będą mogli planować operacje specjalne Sojuszu i nimi zarządzać. Dowódcy z Krakowa uznali, że jednostka wzorowana na rangersach wpisze się w koncepcję rozwoju całych Wojsk Specjalnych.

AGAT został zaprojektowany tak, by jego żołnierze mogli wspierać operacje swoich kolegów z GROM-u, Lublińca czy Formozy. Jednostka ma brać na siebie ciężar walki z przeciwnikiem uzbrojonym w sprzęt pancerny lub lotnictwo, a w tym czasie operatorzy będą prowadzić precyzyjne akcje specjalne, np. odbijania zakładników. AGAT to także lekka jednostka szturmowa, która może wykonywać akcje bezpośrednie na tyłach wroga. Ma być również pierwszym miejscem, gdzie trafią żołnierze, którzy chcą być komandosami. Jeśli się sprawdzą, będą mogli przejść do innych jednostek Wojsk Specjalnych.

„Potrzebuję wilków, a nie owiec,,


Dowódcą jednostki został płk Sławomir Berdychowski, ps. „Czarny”. To były oficer GROM-u. Trafił tam jako jeden z pierwszych w 1991 roku. Selekcję przeszedł pod okiem instruktorów z amerykańskich sił specjalnych. W GROM-ie był między innymi kierownikiem selekcji oraz dowódcą zespołu bojowego. To on zadecydował, że do Agatu zostaną przyjęci wszyscy żołnierze Oddziału Specjalnego z Gliwic, pod warunkiem że przejdą selekcję. Pierwszą, która odbyła się w październiku 2011 roku, „Czarny” zorganizował na wzór obowiązujących w GROM-ie. Jak wspomina, pierwsza selekcja miała wyłonić trzon jednostki – ludzi, którzy po serii szkoleń i kursów pokierują nią dalej. Dlatego dowódca sam bardzo precyzyjnie dobierał kandydatów do tego sprawdzianu.

– Jest taka opowieść o wilku i owcy – tłumaczył pułkownik. – Dużo je łączy: są zwierzętami, ssakami itp. Ale serca i umysły mają zupełnie różne. Wilk to wojownik. Biegnie sam lub w małej grupie, by osiągnąć cel. Owca radzi sobie tylko w dobrych warunkach. W złych czeka na pomoc i łatwo może stać się ofiarą. Ja w swoim zespole potrzebuję wilków, a nie owiec. Selekcja ma pokazać, kto jest kim. Pułkownik Berdychowski dobrze wytypował, kto w oddziale był owcą, a kto wilkiem. Po pierwszej selekcji odpadł tylko jeden kandydat do służby w JW AGAT.

„Alfa” gotowa, „Bravo” się szkoli

Dziś po serii kursów, szkoleń i zgrywania, w tym z operatorami innych jednostek Wojsk Specjalnych, gotowe do działania jest dowództwo jednostki, sztab i pierwszy zespół szturmowy „Alfa”. Teraz przygotowuje się on do wyjazdu do Afganistanu. Drugi zespół szturmowy „Bravo” również jest już skompletowany. Na razie się szkoli. Zdolności operacyjne powinien osiągnąć do końca marca 2014 roku.

Z kolei kandydaci na komandosów wyłonieni podczas tegorocznych selekcji trafią już do nowo formowanego zespołu szturmowego „Charlie”. W jednostce działać będzie także grupa wykwalifikowanych operatorów TZKOP, którzy zajmą się naprowadzaniem samolotów i śmigłowców na cele naziemne.

Żołnierze z Gliwic wyjeżdżają m.in. na kursy rangersów do Stanów Zjednoczonych, szkolenia z przetrwania w dżungli, organizowane w Gujanie Francuskiej, i na zimowe szkolenia we francuskich Alpach.

Nazwa „AGAT” pochodzi od kryptonimu oddziału dywersji bojowej Kedywu (Kierownictwa Dywersji) Komendy Głównej Armii Krajowej, zajmującego się likwidacją przedstawicieli hitlerowskiej administracji. Wykonywał on wyroki śmierci wydane przez Polskie Państwo Podziemne, jego zaś nazwa „Agat” powstała z połączenia pierwszych liter słów Anty-Gestapo, będącego celem numer jeden. Oddział pod tą nazwą wykonywał zadania do 1944 roku, kiedy to ze względu na dekonspirację została zmieniona na „Pegaz”.

http://polska-zbrojna.pl/