18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
15


Jako, że dzisiaj w nocy tj. z 2 na 3 października przypada 69 rocznica upadku Powstania Warszawskiego pozwoliłem sobie napisać krótki tekst. Może kogoś zaciekawi mój punkt widzenia. Liczę na owocną dyskusję :)

Dzisiaj przypada dokładnie 69 rocznica upadku Powstania Warszawskiego. Z perspektywy dnia dzisiejszego ciężko ocenić jego rację bytu. Wiadomo, że przyniosło blisko 200 tys. ofiar polskiej ludności w tym oprócz zwykłych „przypadkowych” mieszkańców Warszawy dziesiątki tysięcy wartościowych jednostek, które charakteryzował silny charakter, ideowość, oddanie Polsce oraz praktyczne zrównanie stolicy z ziemią. Osoby te w przyszłości miałby stać się elitą narodu polskiego i zająć się odbudową powojennej Polski.
Dzisiaj możemy sobie tylko wyobrazić, rozgoryczenie oraz bunt przeciwko niemieckiemu okupantowi, chęć odzyskania wolności, o czym świadczy stawienie się praktycznie całej stolicy na znak dowództwa. Ogromna większość osób zaangażowanych w powstanie, tych które brały bezpośredni udział w walce oraz tych pośrednio uczestniczących jak ludność cywilna pomagająca powstańcom nie znały pomysłu masowego powstania przygotowywanego przez najwyższe dowództwo, a co dopiero konkretnej daty, co było wynikiem utrzymania tego wydarzenia w głębokiej konspiracji w celu możliwości zaatakowania okupanta z zaskoczenia, co udało się wykonać, o czym świadczą liczne sukcesy w pierwszych dniach walk na ulicach Warszawy.
Podjęcie decyzji o przystąpieniu do powstania czy pomocy powstańcom było dla przeważającej większości decyzją spontaniczną, co świadczy o nastroju panującym wśród mieszkańców okupowanej Warszawy, tak jak by wszyscy podświadomie czekali na hasło „do ataku!”. Tych ludzi nie trzeba było nakłaniać do zaryzykowania życiem w imię upragnionej wolności, walki z hitlerowską machiną wojenną, co podeprzeć można faktem, iż nawet przeciwne wywoływaniu powstania środowiska narodowe (które twierdziły, że ze względu na przeważające siły niemieckie szanse na odniesienie militarnego zwycięstwa graniczyły z cudem) zgłosiły swoją gotowość do walki, uznając to za żołnierski oraz patriotyczny obowiązek, co było również spontaniczną decyzją, ze względu na brak informacji o dokładnym wybuchu powstania ze strony dowództwa AK w stronę NSZ.

Być może Powstanie miało szansę na realne powodzenie mimo wielu wcześniejszych głosów o niemożliwości jego sukcesu. Jednak o jego porażce zadecydowało wiele czynników, jak:
- klęska „akcji Burza", do której środowiska narodowe również podchodziły sceptycznie, ostrzegając przed możliwymi skutkami „ubocznymi”, tutaj również rację trzeba przyznać środowiskom narodowym. „Akcja Burza” doprowadziła do dekonspiracji struktur podziemia wobec sowietów, a następnie masowych aresztowań i fizycznej likwidacji tysięcy żołnierzy i oficerów AK przez wchodzącą do Polski armię sowiecką wraz z jej strukturami bezpieczeństwa, bez ponoszenia żadnych konsekwencji ze strony „przyjaciół” Polski z zachodu,
- aktywna pomoc aliantów (nie ta ograniczająca się do zrzucania paczek na walczącą Warszawę). Polska pozostawiona została przez aliantów z zachodu poprzez decyzję o włączeniu całego terenu okupowanej Polski pod radziecki obszar operacyjny podczas konferencji teherańskiej w 1943 roku, co jednoznacznie było kolejną zdradą, ze strony zachodnich aliantów i pozostawienie Polski na „łaskę” sowietów oraz w pewnym sensie zapowiedź konferencji jałtańskiej.
- reakcja Armii Czerwonej, która opieszale "spieszyła" na "pomoc" walczącej stolicy, by w końcu na drugim jej brzegu obserwować, jak walczące miasto upada oraz uniemożliwianie bezproblemowego wykorzystywania lotnisk przez samoloty alianckie znajdujących się na terenie zajmowanym przez sowietów, czy nawet obietnice pomocy do ostatnich dni powstania, która nigdy nie została udzielona doprowadzając do dalszego wykrwawiania się stolicy Polski.
Sukces Powstania Warszawskiego nie był wyczekiwany przez Stalina, jednym z dwóch głównych założeń zrywu stolicy była próba ratowania powojennej suwerenności poprzez odtworzenie w wolnej od niemieckiej niewoli Warszawie legalnych władz państwowych, będących kontynuacją rządu przedwojennej Polski, czyli tych niezależnych od Moskwy.

Całość sytuacji, złych kolei losu, błędów najwyższego dowództwa, które według mnie, do końca wierzyło we wsparcie dla Polski z zachodu w sprawie ambicji Stalina co do ziem polskich, mimo wielu wcześniejszych lekcji, iż zachód o Polskę po prostu nie dba. Całość niepowodzeń nie zmienia jednak faktu, że walczącym powstańcom i dręczonej ludności cywilnej należy się cześć, chwała i godne miejsce w historii Polski. Przykład ich wiary, poświęcenia i walki o wolność na zawsze powinny być dla Polaków żywym świadectwem postawy narodowej w potrzebie Ojczyzny.

Z góry chciałbym ustosunkować się co do komentarzy, iż dzisiaj czasach świętuje się porażki.
Bez wątpienia Powstanie Warszawskie było porażką polityczną oraz militarną, jednak osobiście uważam, iż nie świętujemy porażki, chodzi raczej o oddanie hołdu tym, którzy potrafili stanąć w szranki i zapłacić najwyższą cenę za wolność Ojczyzny, cenę własnego życia.


Cytat:

"Tu mówi Warszawa", autor nieznany:

Uwaga! Tu mówi Warszawa!
Notujcie w "Trybunach" i "Timesach".
Trzymamy się jeszcze! Słyszycie! Uwaga!
Robotnik, lud, dzieci na szańcach.

Tu z ruin, pożarów i zgliszczy
Przemawia wolności stolica.
Niełatwo tak damy się zniszczyć.
Możecie się nami zachwycać.

Jak długo? To o tym nie wiecie?
Dopóki krew płynie nam w żyłach.
Bo ducha Narodu nie zgniecie
Ni przemoc brutalna, ni siła.

Tu bracia żołnierzy z Tobruku,
Synowie walczących w Cassino,
Meldują w ogniowym walk huku:
Za wolność gotowiśmy zginąć.

Bój za nas i za was się toczy,
Lecz walka nierówna. Uwaga!
W krwi za was i za nas tu broczy
Walcząca - zwycięska - Warszawa!



CZEŚĆ I CHWAŁA BOHATEROM!
Czołem Wielkiej Polsce!

Zdjęcia, które musisz zobaczyć

xgregor • 2013-10-02, 00:02
45

Charlie Chaplin at age 27, 1916


Unpacking the head of the Statue of Liberty, 1885


Circus hippo pulling a cart, 1924


Testing of new bulletproof vests, 1923


Annette Kellerman promotes women’s right to wear a fitted one-piece bathing suit, 1907. She was arrested for indecency

Reszta w komentarzu
100
Początki tego pałacu sięgają 16 wieku.
Obiekt otoczony fosą. Bardzo malownicza okolica.
Wewnątrz zachowały się dekoracje niektórych sal w tym malowidła w sali balowej oraz cenne architektonicznie kominki.
Niegdyś pałac posiadał fontannę oraz przepiękny ogród na co wskazują źródła historyczne a także zachowane elementy architektury.
Obecnie znajduje się w prywatnych rękach.

Więcej zdjęć z opuszczonych obiektów (pałace, dworki, kościoły i inne) znajdziecie pod adresem:

https://www.facebook.com/Addic7edBros?ref=hl






254
Początki tego pałacu sięgają 16 wieku.
Pałac wielokrotnie przechodził z rąk do rąk.
Niestety na chwilę obecną niszczeje aczkolwiek nie można mu odmówić niepowtarzalnego uroku.
Nocowanie w aucie w ten weekend i początek sesji o 6 rano pozwoliły mi uchwycić ten obiekt we mgle :)
Wnętrza też zamieszczę jeśli spotka się pałac z waszym zainteresowaniem.

Więcej zdjęć z opuszczonych obiektów (pałace, dworki, kościoły i inne) znajdziecie pod adresem:

https://www.facebook.com/Addic7edBros?ref=hl





wowka01 • 2013-09-30, 21:11  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (32 piw)
Na moje k***a precyzyjne oko, po analizie stwierdzam że jest to pałac w Bożkowie.

Od około 1520 roku pałac znajdował się w posiadaniu rodziny von Raueck. Po wojnie czesko-palatynackiej posiadłość została skonfiskowana i oddana przybocznemu lekarzowi cesarza, Casparowi Jäschke von Eisenhut. Następnie przeszła w ręce jezuitów, od których wykupił ją Johann Georg von Götzen, który rozbudował zamek i w znacznym stopniu przyczynił się do budowy kościoła w jego obecnym kształcie. Po bezdzietnej śmierci ostatniego męskiego potomka tego rodu, hrabiego Johanna von Götzen, majątek przeszedł w 1780 na syna jednej z jego sióstr hrabiego Antona Aleksandra von Magnis.

Ostatnia przebudowa zamku nastąpiła po jego wielkim pożarze w 1870 roku za hrabiego Wilhelma von Magnis. W 1871 roku, przystąpiono do odbudowy pałacu. Po 1945 roku pałac przeszedł na własność skarbu państwa (a od 1999 starostwa) i przez wiele lat mieściła się w nim szkoła. W 2005 starosta kłodzki sprzedał zamek spółce Fenelon Group za 2,5 mln zł. W roku 2010 kupił go inwestor z Sobótki. Obecnie obiekt popadł w ruinę[1].
Wśród gości, którzy odwiedzili pałac w Bożkowie, byli m.in. późniejszy prezydent USA John Quincy Adams oraz królowie Prus Fryderyk Wilhelm III Hohenzollern z małżonką Luizą i Fryderyk Wilhelm IV Hohenzollern.



7 zdjęć więcej, kliknij tutaj aby je zobaczyć...

Broń sci-fi stała się rzeczywistością

pi...........ja • 2013-09-30, 18:58
18
Przedstawię kilka bardzo fajnych, szczególnie dla fanów pewnej serii gier, informacji. Okazuje się, że uznawane do tej pory za sci-fi rodzaje broni prawdopodobnie istnieją już realnie.

1. Broń psychiczna

Amerykańska armia już w 2006 roku odtajniła częściowo dokumenty, z których wynika, że kilkadziesiąt lat temu rozwijano technologię mikrofalową, dzięki której można emitować energię o częstotliwościach, które są odbierane przez ludzkie ciało, jako dźwięki zdające się dobiegać z wnętrza głowy.

Doświadczenia przeprowadzone przez wojsko wskazują na to, że możliwe jest modulowanie tych dźwięków, aby przybierały formę wyraźnie rozpoznawalnej mowy. Jeśli technologia ta została udoskonalone przez te kilkadziesiąt lat nie można wykluczyć, że była wykorzystywana wielokrotnie, jako skuteczne narzędzie w celu transmitowania przekazów zarówno pozytywnych jak i negatywnych.

Według dostępnych informacji opierających się na badaniach prowadzonych przez amerykańskich psychologów, technologia mikrofalowego transmitowania głosów jest skuteczna w promieniu kilkuset metrów od nadajnika. Fale radiowe tego typu mogą przechodzić przez ściany, budynki lub inne przeszkody.

Można wzruszyć ramionami i powiedzieć, ze to zbyt fantastyczne, aby było możliwe, ale okazuje się, ze Aaron Alexis, który na początku września zabił 12 osób w bazie marynarki wojennej pod Waszyngtonem, już 7 sierpnia 2013 roku poszedł na policję twierdząc, że słyszy w głowie głosy trzech osób, które zwracają się do niego nie pozwalając mu spać. Oświadczył policjantom, że wojsko posiada technologię mikrofalową za pomocą której udaje się dotrzeć z przekazem do ludzkiego mózgu.

2. Kontrola pogody

a)
Lider rosyjskiej partii LDPR (ЛДПР), Władimir Żyrinowski oskarżył USA o wywoływanie powodzi na Dalekim Wschodzie. Według niego Amerykanie mają technologię umożliwiającą wpływanie na zjawiska naturalne.

Polityk zdradził przy okazji, że Rosja tez ma taką broń, ale stosuje ją defensywnie a Amerykanie według niego atakują skrytobójczo, co jak twierdzi pokazano ostatnio w Soczi. Miasto to zostało dosłownie zalane ulewnymi opadami. Wiadomo, że jest to arena Zimowych Igrzysk, więc powódź z pewnością utrudni przygotowania.

Żyrinowski twierdzi, że Rosjanie zainwestowali wiele pieniędzy, aby Amerykanie nie byli w stanie zakłócić przebiegu Olimpiady. Lider Partii Liberalno Demokratycznej podkreślił, że Rosja ma wszelkie możliwości do reagowania na klimatyczną agresję. Jak dodał, Rosja też jest w stanie wywołać trzęsienie ziemi i tsunami.

Według Żyrinowskiego wpływ na klimat Rosji odbywa się poprzez projekt HAARP, oficjalnie instalacja na Alasce jest wykorzystywana do badań jonosfery, ale nieoficjalnie to centrum broni klimatycznej USA.
[Oficjalnie też wiadomo że HAARP w czasie Zimnej Wojny miało coś robić w atmosferze, żeby radzieckie rakiety balistyczne zeszły z kursu. Przyp. moje]

b)
Naukowcy opracowali nową technologię, która może być bardzo przydatna przy manipulowaniu pogodą. Polega ona na zastosowaniu impulsów laserowych w celu tworzenia lub rozpraszania chmur.

Do tej pory znane były techniki geoinżynieryjne, które umożliwiały ingerowanie w pogodę za pomocą specjalnych oprysków z jodku srebra. Chmury rozpędzano w ten sposób już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie stosowano w tym celu specjalne samoloty i rakiety. Teraz podobne efekty można będzie osiągnąć za pomocą technologii laserowej.

Za miesiąc odbędzie się spotkanie WMO (World Meteorological Organisation), na którym ma się znaleźć kwestia wykorzystania bardzo silnych laserów w celu wywierania wpływu na atmosferę i w konsekwencji pogodę. Prowadzone dotychczas eksperymenty wskazują na to, że intensywnie pulsujące światło laserowe może powodować formowanie się lodu i kondensacje wody, co w bezpośredni sposób prowadzi do powstawania chmur.

Technologia przetestowana w laboratorium jest już używana w plenerze. Oznacza to, że pierwsze promienie laserowe są już kierowane w stronę nieba. Ustalono dodatkowo, że za pomocą specjalnych działek laserowych można również wywoływać wyładowania atmosferyczne. Można zatem stosować taką technologię, aby w kontrolowany sposób rozładowywać różnice potencjałów w czasie burz, co ma pozwolić chronić od nich obiekty takie jak lotniska czy elektrownie.[Albo nasyłać burze na wrogów :-D ]

3. Unieszkodliwienie wrogich maszyn bojowych

Zamachy samobójcze są bardzo powszechną formą walki wśród terrorystów na Bliskim Wschodzie. Samochody-pułapki wypełnione materiałami wybuchowymi, w zależności oczywiście od sytuacji, zabijają od kilku do nawet kilkudziesięciu osób, raniąc przy tym drugie tyle.

W Egipcie doszło niedawno do właśnie takiego zamachu, w którym dwie osoby podjechały samochodem wypełnionym materiałami wybuchowymi w pobliże obiektów wojskowych. Pojazd eksplodował, zabijając dziewięciu żołnierzy i raniąc około 17 osób. Wojska walczące z terrorystami często giną w ten sposób a każdy samochód będący w pobliżu może się okazać pułapką, która w każdej chwili może wybuchnąć.

Naukowcy z NATO postanowili stworzyć coś, co pozwoli w bezpieczny sposób zatrzymać podejrzane samochody zanim dotrą do swoich celów i eksplodują. Firma Diehl Defence zbudowała broń niezagrażającą ludzkiemu życiu, która emituje wiązkę promieniowania mikrofalowego powodującą skoki napięcia w urządzeniach elektronicznych. W przeprowadzonych testach uczeni z powodzeniem wykorzystali nowy wynalazek, który natychmiast zatrzymywał pojazdy.

Zamontowanie tej broni na tylniej części samochodu umożliwiło wyłączenie drugiego pojazdu, który zbliżał się od tyłu. Co więcej, urządzenie jest w stanie wyłączyć bombę (w tym biologiczną i chemiczną) poprzez zagłuszanie sygnałów radiowych, może być używane na morzu aby wyłączyć statki pirackie, a nawet unieszkodliwić bezzałogowe aparaty latające.
[Wizje Promieni Śmierci zatrzymujących silniki czołgów wroga były snute od I Wojny Światowej]

Czemu wspomniałem o pewnych grach? Kto pamięta tego gościa, alianckie urządzenie burzotwórcze i promień zatrzymujący radzieckich terrordronów w 3? ;-) Wstawka kopiuje wiadomości(źródło zmianynaziemi.pl) więc wstawiam do dokumentu.

Tube Raiders

Krupnykowsky • 2013-09-28, 21:15
247
Poradzieckie Miasto Widmo

kaktuz • 2013-09-28, 21:18  Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (43 piw)
kto za to gówno daje piwo ja pie**ole

Siedem mitów II wojny światowej

Liromir • 2013-09-28, 01:36
67
1. II wojna światowa rozpoczęła się od ostrzału Westerplatte

Z dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić na podstawie badań historyków, że pierwsze niemieckie bomby spadły 1-go września nie na polską składnicę wojskową Westerplatte w Wolnym Mieście Gdańsku, a na położony wtedy blisko granicy z nazistowskimi Niemcami Wieluń. Niemieckie siły lotnicze Luftwaffe zbombardowały miasteczko niszcząc prawie doszczętnie zabudowania i infrastrukturę, oraz zabijając setki ludzi.


Do tej pory jednak nie jest to wiedza powszechna. Przekonanie o tym, że Westerplatte było pierwsze pokutuje jednak z wielu powodów. Z jednej strony dlatego, że to tam odbywają się wczesnym rankiem co roku 1-go września państwowe obchody wybuchu II wojny światowej. Z drugiej – może zdradzieckie wystrzały z pancernika Schleswig-Holstein, który wcześniej pokojowo wpłynął do gdańskiego portu, mają bardziej "odpowiedni" (z braku lepszego słowa) wymiar symboliczny.



2. Polska kawaleria szarżowała na niemieckie czołgi


Mit, który zbudowała niemiecka propaganda, a posługują się nią teraz… pojedynczy niedouczeni narodowcy, widzący w tym wydarzeniu którego nie było, jakiś szlachetny, porywczy romantyzm. Z drugiej strony zdarzają się także lewacy, krytykujący autodestrukcyjny patriotyzm na podstawie tej rzekomej szarży kawalerii na niemieckie czołgi.


Historię wylansowała nazistowska propaganda w celu wyśmiania polskiego wojska i ukazania technologicznej przewagi nad nim. Niemcy opisywali, że polska kawaleria atakując lancami i szablami, rzuciła się bezmyślnie pod gąsienicę ich czołgów. Taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Kawaleria atakowała piechotę, ale nie czołgi. Poza tym oddziały konne miały w swoim wyposażeniu także m.in. armaty przeciwpancerne, do których ciągnięcia służyły rumaki.


3. Bitwa pod Wizną to polskie Termopile

Wiznę w ostatnich latach rozsławił szwedzki zespół metalowy Sabaton. Polacy uwielbiają, gdy mówi się o nas za granicą, dlatego też pokochaliśmy tę muzyczną grupę. Na swojej płycie z 2008 roku – obok np. "Ghost Division", utworu o dywizji pancernej Rommela (Wehrmachtu) podczas inwazji na Francję – znalazł się także "40:1", kawałek o żołnierzach broniących Wizny.

Mit głosi, że garstka żołnierzy (stąd tytuł "czterdzieści do jednego"), broniła strategicznego przejścia, walcząc dzielnie i odpierając ataki Niemców. Niczym Spartanie, którzy w wąwozie termopilskim przegrali, ale doprowadzili do potężnych strat w wojskach Persów.


Coraz więcej faktów wskazuje jednak na to, że powszechna pamięć o obronie Wizny ma się tak do prawdy historycznej, jak komiks Franka Millera "300" i jego filmowa adaptacja, do prawdziwej bitwy pod Termopilami.

Historycy wskazują m.in. na to, że ta przeprawa wcale nie była kluczowa dla wojsk niemieckich, a obrońcy w schronach na Strękowej Górze szybko zostali rozgromieni, lub nawet opuścili swoje stanowiska. Cały czas nie wiemy też do końca co stało się z kapitanem Raginisem, który dowodził obroną – oficjalna wersja podaje, że rozsadził się granatem, ale są też nawet pogłoski o tym, że życie skrócili mu jego podkomendni. Coraz głośniej przebija się do świadomości społecznej, że porównywanie tego wydarzenia z Termopilami to wynik komunistycznej propagandy.

4. Istniały "polskie obozy koncentracyjne"

Oczywiście mit ten nie jest obecny w naszym kraju, ale poza jego granicami. Wywodzi się z niefortunności wielu języków, w których przymiotnik "polskie" może oznaczać zarówno prowadzone przez Polaków, jak i znajdujące się na ziemiach polskich.


Ostatnio nawet prezydent Barack Obama w swoim przemówienia użył tego niefortunnego – delikatnie mówiąc – sformułowania. Na szczęście szybko jego biuro zareagowało na wpadkę i przeproszono.

Fakty oczywiście są takie, że w czasie drugiej wojny światowej to nazistowskie Niemcy tworzyły obozy koncentracyjne, a Polacy byli jednym z narodów, który najbardziej ucierpiał z ich strony.

Trudno mówić także o geograficznym uzasadnieniu nazywania obozów "polskimi", ponieważ większość z nich znajdowała się na terenach przedwojennej Trzeciej Rzeszy. Część historyków odróżnia jednak "obozy koncentracyjne" (Konzentrationslagern) od "obozów zagłady" (Vernichtungslager – poświęconych prawie wyłącznie eksterminacji ludności). Tego drugiego rodzaju rzeczywiście było więcej na terytorium Polski, ale tylko ze względów logistycznych – łatwiej było przewozić tam polskich Żydów i Polaków na śmierć.

Piszę tu oczywiście o czasach II wojny światowej. Przed wojną, a także zaraz po niej istniały w Polsce miejsca, które część historyków określa mianem obozów koncentracyjnych.

5. Polska armia była słaba

Choć oczywiście nasza armia była gorzej wyposażona i mniejsza niż połączone siły Niemców, Słowacji i ZSRR, to nie można powiedzieć, że była armią słabą. Według szacunków polskie wojsko mogło mieć nawet 1 milion żołnierzy, co czyniło z niej poważnego przeciwnika. To prawie 400 tys. więcej żołnierzy niż wynosiły siły ZSRR w kampanii wrześniowej (Niemcy miały 1,8 mln, a Słowacy 50 tys.).


Głównym problemem był niespodziewany atak ze wschodu, a także niedogodny dla nas układ granic. Po części istotnym czynnikiem była także zastosowana taktyka Blitzkrieg – wojny błyskawicznej – do której nie było przygotowane nasze wojsko.

Żołnierze polscy dysponowali nie tylko piechotą i kawalerią, o której wyżej piszę, ale także oczywiście czołgami (w liczbie 880), samolotami (400 maszyn) czy działami (4300 sztuk). Mit o tym, że byliśmy zacofani jeśli chodzi o liczby i technikę w stosunku do Niemców o lata świetlne jest nieuprawniony. Niestety przewaga była wystarczająco znacząca, żeby naziści wygrali.



6. Wojnę wygrali Amerykanie

To oczywiście Hollywoodzki mit, bo w Polsce każdy wie, że wojnę wygrali czterej pancerni i ich pies. Bohaterstwo żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych oczywiście także nie może być podważane.

Faktem jest jednak, że to front wschodni zaangażował największe siły, najwięcej czasu i krwi żołnierzy. I choć oczywiście Stalin w zamian za pozbycie się Hitlera ustanowił siebie upiornym władcą marionetek, to nie można odmówić armii radzieckiej tego, że to właśnie ona miała prawdopodobnie największy wpływ na wygraną z nazistowskimi Niemcami.


7. Alianci to ci dobrzy

Musimy zdawać sobie sprawę, że filmowy mit o szlachetności żołnierzy alianckich i brutalności pozbawionych skrupułów nazistów, nie sprawdza się gdy patrzymy na historię okrutnej wojny.


Oczywiście wojna z samego założenia wymaga zabijania. Alianci jednak także dopuszczali się zbrodni wojennych, choć oczywiście na skalę nieporównywalną z np. Holokaustem (wykluczamy z aliantów ZSRR, który np. Norman Davies traktuje raczej jako trzecią siłę).

Znane są takie przypadki jak te z belgijskiej miejscowości Malmedy. Doszło tam do masakry 84 alianckich jeńców, ale także do zbombardowania przez lotnictwo USA miasta, które było już wtedy kontrolowane przez ich wojska. Głośny jest też przypadek zbombardowania Drezna nalotami dywanowymi, przez co zginęło kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Największa zbrodnia aliantów miała jednak miejsce daleko od granic Europy. Stany Zjednoczone zrzuciły pod koniec wojny dwie bomby atomowe na miasta Hiroszimę i Nagasaki w Japonii.
32
Na wstępie zaznaczam że będzie to bardzo długi post. ;-)



Mój wrzesień. Wspomnienia z początków niemieckiej okupacji.

Polski profesor w pamiętniku opisał swoje przeżycia z września 1939 roku i początków niemieckiej okupacji. „Focus Historia Ekstra” jako pierwszy opublikował treść tych wspomnień.


W Niemczech pamiętnikami prywatnych osób zajmuje się specjalna instytucja – Deutsches Tagebucharchiv. Gromadzone są tam nie tylko dzienniki prywatnych osób, ale również ich korespondencja. Po konserwacji udostępniane są naukowcom i pasjonatom historii. W Polsce ten sposób obchodzenia się z zapiskami czasami zupełnie anonimowych osób dopiero raczkuje. Tymczasem w takich dokumentach obraz historycznych wydarzeń bywa czasami zupełnie inny niż w fachowej literaturze. Ich autorzy kładą nacisk na inne zdarzenia. Czasami bardzo osobiste.

Autorem wspomnień, które publikujemy, jest Wiktor Wąsik. Urodził się 23 grudnia 1883 roku. Był historykiem filozofii i pedagogiki. Uczył w stołecznych szkołach średnich, wykładał też w Państwowym Instytucie Pedagogicznym i na Wolnej Wszechnicy Polskiej. Wrzesień 1939 roku zastał go na warszawskiej Ochocie, gdzie mieszkał razem z rodziną. Jego notatki nie są klasycznym diariuszem. To bardziej zapis przeżyć zbierany zaraz po opuszczeniu przez autora więzienia na Pawiaku. Dedykowany jest wnukowi Wiktorowi.

Publikując fragmenty wspomnień prof. Wąsika, postanowiliśmy zachować ich oryginalną pisownię i układ.

WOJNA



Pamiętam doskonale, że jako dyżurny na podwórzu naszej kolonii, członek O.P.L [obrona przeciwlotnicza – dop. red.] o godz. 6 czy 7 szedłem z posterunku i w sypialnym pokoju począłem się rozbierać, by się trochę zdrzemnąć. Naraz usłyszałem jakieś okrzyki na podwórzu: wyjrzałem przez okno i od zachodniej strony zobaczyłem wyraźnie ciemny aeroplan, który jak się okazało, był niemiecki, i nasze, które go odpędzały, czy też toczyły z nim walkę. Za parę minut nieprzyjacielski wycofał się, ale było to dowodem, że wojna istotnie rozpoczęła się w samej rzeczy.

Pierwsze dni wojny minęły dla nas zupełnie spokojnie. Spędzaliśmy czas oczywista głównie w domu, oddalając się od naszej willi tylko wówczas, gdy zachodziła konieczność. Gdy jednak w naszej dzielnicy jako najbardziej wysuniętej na zachód miasta stawało się coraz goręcej, a większość mieszkańców poczęła opuszczać mieszkania i przenosić się do Śródmieścia, z namowy żony, bo ja i Wiktorek byliśmy temu przeciwni zasadniczo, uczyniliśmy i my to samo i przenieśliśmy się na Tamkę do mieszkania p. Puchalskiego pod nr 44, który wówczas nie był dla nas jeszcze cyfrą nieszczęścia. Zresztą ja szczególnie, a niekiedy i moja żona od czasu do czasu telefonowaliśmy do domu, a prawie codziennie odwiedzaliśmy nasze mieszkanie na Mochnackiego, gdzie zostawiliśmy kucharkę, z sobą zaś zabraliśmy pokojówkę. Po kilku jednak dniach pobytu na Tamce, gdy przekonaliśmy się, że tam wcale nie jest lepiej, powróciliśmy na stałe do naszej willi i powoli z wielkim trudem i dużymi wydatkami poprzenosiliśmy i poprzewoziliśmy wszystkie rzeczy, które wzięliśmy z sobą na nowe tymczasowe mieszkanie.

W czasie naszej nieobecności willa nasza była prawie nieuszkodzona, a kilka szyb i rozbite poszczególne dachówki naprawił nam przygodny rzemieślnik, o którym dowiedziałem się potem, że został zabity niedługo przez bombę na sąsiednim podwórku. I ogródek nasz wyglądał wówczas jeszcze bardzo ładnie: zieleniła się trawka, kwitły w rabatkach kwiaty, rozwijały się róże, bo była piękna pogoda i zupełnie ciepło. W skrzynkach pod oknami i na zewnętrznych murkach kwitły w najlepsze czerwone pelargonie i białe petunie. Kwiaty domowe były w dobrej kondycji: a nawet wówczas kwitła gardenia, w akwarium spokojnie pływały rybki.

Jeden z odprysków bomby wpadł do pokoju naszego synka, który znajdował się na poddaszu i zrobił dziurę w suficie i uszkodził w samym środku otomanę, na której on sypiał. Inny uczynił jakieś nieznaczne szkody w naszym jadalnym pokoju m.in. w zegarze ściennym.

Nawet po dwóch tygodniach wojny nie odczuwaliśmy zbytniej jej grozy, choć robiło się coraz gorzej. Od kilku dni przenieśliśmy się z wyższych kondygnacji do przyziemia i tam zajęliśmy pokoik tzw. francuski w samym rogu domu od strony ogródka na sypialnię, który wydał się najlepszym schronieniem: poziom podłogi, na której spaliśmy na materacach był o pół metra niższy od poziomu ogródka, mury były dość grube, okno zaopatrzone w żelazne kraty, które nadto osłoniłem korytkami z kwiatami i osypałem ziemię cegłami; od strony południowej był mocno zbudowany taras. W kącie moim zdaniem najbardziej bezpiecznym spał Wiktorek pod samą ścianą, ja pośrodku, a żona na końcu. Przez kilka nocy i dni było stosunkowo dość spokojnie. Dopiero ostatnie trzy dni bombardowania z aeroplanów i ogniem artyleryjskim były straszne i bitwa o Warszawę, a raczej o jej zniszczenie poczęła przejawiać się w całej grozie; ale i wówczas noce były stosunkowo spokojne. Bombardowanie gwałtowne rozpoczynało się od świtu i trwało do zmierzchu; a potem słabło, choć i w nocy nie ustawało.




Powoli zamierało życie w naszym domu i z czasem byliśmy coraz bardziej odcięci od reszty Warszawy. Najpierw przestał działać telefon (podczas rozmowy z Jagowdem, już nie pamiętam, którego dnia), potem radio, dalej gaz, następnie elektryczność i wreszcie przestała dochodzić woda.

Tak szczęśliwie złożyło się w tym nieszczęściu, że dzięki zapobiegliwości Natalci mieliśmy nagromadzony zapas wody, węgla i koksu, nafty i świec i wszelkiego rodzaju żywności; wobec tego nie odczuwaliśmy braku tych koniecznych do życia elementów. Wody nam starczyło prawie do uruchomienia wodociągów po oblężeniu; nawet ubikacja dzięki umiejętnemu i oszczędnemu szafowaniu wodą sprawnie działała; węgla i koksu starczyło nam nawet na całą następną zimę zupełnie dostatnio; również nafty i świec; zapasy zaś żywnościowe dojadaliśmy już w czasach okupacji.

Pamiętne ostatnie trzy dni oblężenia przepędziliśmy głównie w kuchni, a nawet raczej w małej sionce, która łączyła kuchnię ze spiżarką i korytarzem wyjściowym do ogródka, gdyż ze względu na grube ściany tę małą sionkę uważałem za miejsce najbezpieczniejsze. W czasie gwałtownej strzelaniny, a trwało to całymi godzinami, staliśmy troje obok siebie, trzymając się za szyję, bezbronni, pocieszając się wzajemnie i zachęcając do wytrwania. Trudno zapomnieć te straszne godziny, kiedy w powietrzu było słychać warkot aeroplanów, przeraźliwy poświst zrzucanych z nich bomb w najbliższej okolicy, a jednocześnie grzmot artyleryjskich pocisków, które przelatywały nad naszą willą. Domek bowiem nasz był oddzielony od Domu Akademickiego, potężnej Bastylii, tylko stosunkowo wąską ulicą i niewielkim ogródkiem. Niemcy skierowali ogień artylerii na ten wielki blok i nieustannie go ostrzeliwali szczególnie w ostatnich dniach obrony. Otóż wszystkie te pociski rozrywały się w bliskości naszej willi, która trzęsła się i rechotała, bo za każdym wystrzałem spadały dachówki i wypadały z brzękiem szyby. Od strony naszego domu, tj. od strony południowej narachowaliśmy z synkiem w ścianie domu akademickiego po zakończeniu oblężenia trzydzieści parę pocisków; prócz tego może tyleż w ogródek i jezdnię pomiędzy tymi budowlami. Jeden z tych pocisków trafił w naszą willę, a mianowicie w górną część muru (framugę) nad oknem (zachodnim) w naszym stołowym pokoju, wpadł do niego, i wszystkie meble rozbił w nim na drzazgi, jako też poczynił pewne szkody w pokoju sypialnym, położonym nad stołowym. Jako tako w stołowym pokoju ocalała nasza piękna staroświecka szafa, służąca za kredens, którą po oblężeniu pięknie wyremontowaliśmy, wiszący nad nią obraz Matki Boskiej i niektóre drobiazgi, m.in. jeden talerz na ścianie, stół, krzesła, szafa, akwarium i wiele innych rzeczy przestało istnieć, m.in. dwa piękne sztychy kolorowe, angielski duży w bidermajerowskich ramach, mój portret i inne obrazki.



Jest rzeczą ciekawą, że w sąsiednich pokojach, m.in. saloniku, gdzie był saski porcelanowy zegar z figurkami, duży żyrandol kryształowy z setką kryształowych wisiorków, wiele cennych obrazów, staroświeckie okrągłe lustro w rzeźbionej złoconej ramie, świeczniki, piękne stylowe mahoniowe meble i wiele innych rzeczy, wszystko to nie doznało najmniejszego szwanku, nawet zegar spokojnie cykał (choć czasem zaszkodziło mu byle co, nawet przeciąg, albo kichnięcie), choć oddzielały go od pokoju stołowego tylko szklane szerokie drzwi, w których wypadła jedna szyba. W holu również obok pokoju stołowego, było wybite tylko parę szyb w obrazach od podmuchu i jedna od odłamka, natomiast ani sześcioświecowy żyrandol, ani kinkiety, ani świeczniki, ani zegar, ani nawet największe nasze tremo nie doznały zupełnie żadnych uszkodzeń.

Najważniejszą rzeczą jednak było to, że nikogo nie było w pokoju w czasie wybuchu, ani też w najbliższym sąsiedztwie; nadto pocisk nie spowodował pożaru z tego względu, że uderzył właśnie w grubą szynę, która była wmurowana w sklepienie okna, a następnie na pokój chlusnęła woda z dużego akwarium, a prócz tego wylała się z kaloryferów, w których parę elementów było rozbite. Pocisk ten doszczętnie zniszczył jeden pokój, w którym sufit nad oknem zupełnie opuścił się, ale nie spowodował większych uszkodzeń w innych pokojach.

Wobec tego, że była nieustanna strzelanina, nikt z nas nie był w stanie odróżnić w tym ciągłym huku, gdzie trafił pocisk i dopiero, gdy zaczęła spływać po schodach woda i kapać z sufitu w pokoju służących, który znajdował się pod stołowym, jedna z nich zainteresowała się przyczyną tego i weszła do pokojów na parterze. Po powrocie oznajmiła nam, że pokój stołowy jest zupełnie rozbity.



Weszliśmy niezwłocznie na górę. Drobne odłamki szkła i tynku na schodach i w holu. W pokoju zaś stołowym jedna kupa gruzu, połamanych mebli, tynku, który poodpadał ze ścian i sufitu; kawałki szkła, porcelany i papierów piętrzyły się przy wewnętrznej ścianie pokoju. Na wszystko spoglądało wielkie oko, utworzone przez wielki otwór w murze, powiększony przez okno, które przestało istnieć wraz z ramami, okiennicami, a nawet tzw. futryną. Pokój ten przedstawiał obraz makabrycznego rumowiska. Zeszliśmy po chwili na dół do kuchni pośpiesznie, znów wzmógł się ogień artyleryjski. Ściany schodów i korytarza na wysokości głowy były pokryte bliznami od odłamków. Przypadek zdarzył, że tędy nikt nie przechodził w tym czasie.

Byliśmy jak w kotle i nie mogliśmy wycofać się na inną pozycję, a przecież lada chwila mógł paść drugi i trzeci pocisk i naszą willę zamienić w gruzy. Naokoło szalały tu i ówdzie pożary, co szczególnie było widoczne, gdy zapadała noc. Z willi sąsiednich już i przedtym zaczęli się schodzić nieliczni mieszkańcy, szczególnie służba, pozostawiona na straży domu, bo bodaj tylko nasza rodzina, tj. my wszyscy i służba nasza pozostaliśmy na miejscu. Postanowiliśmy ostatecznie ukryć się w piwnicy, która jednak miała porządne sklepienie i czekać sądnego dnia. Tam w czasie największej strzelaniny zgromadzili się wszyscy zebrani w naszej willi i poczęli odmawiać głośno i chóralnie pacierz i litanię. Widoku tego nigdy nie zapomnę i zawsze tkwić mi będzie w pamięci gromadka ludzi nieszczęśliwych i bez żadnej winy, klęczących na betonie piwnicy przy świetle lampki naftowej, albo wprost w ciemnościach i odmawiających drżącym głosem żałosne modły – to były prawdziwe katakumby cywilizacji i kultury wieku XX, jakże gorsze od tych czasów Nerona. Wówczas nasz Wiktorek po raz drugi uszedł śmierci, tak niechybnie grożącej mu jak przy szkarlatynie.

Otóż chcę tu pokrótce powiedzieć o zachowaniu się w tych ciężkich chwilach, w tych minutach i godzinach krytycznych naszego Wiktorka, bohatera centralnego tego smutnego pamiętnika i tej tragicznej opowieści. Był on z natury bez wątpienia odważny, odważny dziedzicznie i osobiście, co wykazał zresztą, jak zobaczymy w późniejszym swoim życiu, ale bynajmniej już wówczas jako dziesięcioletni chłopiec nie lekceważył niebezpieczeństwa i nie narażał się ani teraz, ani później bez potrzeby i lekkomyślnie. Był zupełnie karny i zawsze wykonywał moje zarządzenia, choć często przed tym zgłaszał sprzeciw, że nie widzi nic groźnego. Zakazałem mu np. w kuchni stać przy oknie, a zarządziłem ukrywanie się za ścianą. Zasadniczo do tego stosował się, ale często, gdy aeroplany huczały, a świstały pociski, zbliżał się do okna powodowany żywą ciekawością i przez nie spoglądał. Gdy go przywoływałem do porządku, natychmiast odchodził, ale za chwilę znów zapominał i powtarzał ten sam manewr.

Najlepiej można go było opanować dobrocią; gdy go pocałowałem w czuprynkę i poprosiłem serdecznie, by stosował się do moich zarządzeń, szczerze przyrzekał i mnie przepraszał, gdy zapominał. Miał naturę o płomiennym sentymencie, ale potencjalnym, który rzadko aktualizował i to tylko fragmentarycznie. Gdy staliśmy podczas najgwałtowniejszej strzelaniny w przedsionku, o czym już wyżej nadmieniłem, obejmował mnie serdecznie, co bynajmniej nie było objawem jego bojaźni, bo był odważny i zupełnie spokojny, ale raczej troską o mnie i o swoją ukochaną mamusię; przytulał się do nas i pieszczotliwie łasił. Mówiłem do niego: „Synku, trzymajmy się razem, bo albo wszyscy troje wyjdziemy cało, albo wszyscy zginiemy” – przyciskał się do nas i zachowywał się spokojniej, nie okazując najmniejszego lęku; raczej był przekonany, że gdy do nas przytuli się, wszyscy unikniemy klęski. Podczas tych strasznych chwil wykazywał niezwykły spokój i zupełne opanowanie bojaźni i usiłował nas jakoby pocieszyć w najkrytyczniejszych sytuacjach. Ten właśnie spokój, opanowanie i odwagę, ale nie lekkomyślne narażanie się uważałem za stałą cechę jego charakteru od dzieciństwa, która później, gdy był starszy, ukształtowała się bardzo szlachetnie. W tych pamiętnych czasach wydawało się nam, że raczej on nami opiekuje się, a nie my nim.



KAPITULACJA

Okazywał tyle prawdziwego synowskiego uczucia dla swych rodziców, że z prawdziwym wzruszeniem po tylu latach klęski wspominam te czasy, które były dla mnie lepsze, niż obecne w czasach quasi wolności. Hart jego charakteru i czułość, ale nie czułostkowość, której zresztą nigdy nie okazywał, były wprost imponujące i wzruszające. Krystalizował się już wówczas w nim, jako w dziesięcioletnim chłopcu prawdziwy charakter, inteligentna samodzielność, ale i refleksyjna karność, czego później dał liczne dowody.

Już po trzech dniach naszych biernych zapasów z ruiną i przy największym naprężeniu nerwów naraz poczęło robić się ciszej. Poczęły kursować plotki, że to polskie wojsko przyszło na odsiecz a nawet, że armia bolszewicka ruszyła na Niemców i odpędziła ich od Warszawy. Okazało się jednak niebawem, że była to tylko kapitulacja. Muszę wyznać zupełnie szczerze, że w danej sytuacji było mi wszystko jedno: wszak byliśmy zupełnie bezbronni i jeszcze takich parę dni, jak ostatnie trzy, wykończyłoby nas zupełnie; skoro więc miało to stać się co się stało, lepiej, że stało się wcześniej. Bynajmniej nie tylko według mego zdania, ale ogólnego, kapitulacja nastąpiła o trzy dni za późno; nic nie uratowano, a można było ocalić wiele rzeczy pamiątkowych i cennych zbiorów, jako też wiele życia ludzkiego; wiele osób padło ofiarą barbarzyńskiego bombardowania dzielnic Warszawy przez Niemców właśnie w tych ostatnich trzech dniach.

Gdy wreszcie zupełnie ucichło i nie było słychać żadnych strzałów, poczęli ludziska wychodzić z głębiny domów. Wyszliśmy również i my wszyscy i obejrzeliśmy ogólnie, a potem dokładnie naszą willę z zewnątrz i z wewnątrz. Wewnątrz domu z wyjątkiem zniszczonego doszczętnie pokoju stołowego były tylko niewielkie szkody stosunkowo: w sypialnym pokoju opuściła się podłoga przy oknie, pod którym w pokoju wpadł szrapnel i zrobił wyłom w murze zewnętrznym; góra tego wyłomu wychodziła nad powierzchnię podłogi i był popękany tynk, złamany stolik i poprzewracane rzeczy w sąsiedztwie okna; w moim gabinecie odszedł tynk nad drzwiami do schowka w kształcie wielkiego pęcherza. Tu i ówdzie tkwiły niewielkie odłamki w ścianach. Natomiast liczne w naszym domu lustra, żyrandole i szklane przedmioty ocalały; nawet wszystkie zegary, nie wyłączając rocznego pod szklanym kloszem zupełnie, ocalały, chodziły i nawet pokazywały dobry czas.

Zupełnie były nietknięte moje księgozbiory tj. mój i syna. Wszystko jednak było pokryte grubą warstwą pyłu głównie wapiennego, kurzu a niekiedy i tynku. Najlepiej prócz izb, znajdujących się w przyziemiu zachował się gabinet żony i pokoik Wiktorka na poddaszu. Natomiast popsuły się kaloryfery i wyciekła z nich wszystka woda z górnych pięter.

Gorzej bez wątpienia przedstawiał się widok zewnętrzny willi. Pospadało dużo dachówek – holenderek, inne pozsuwały się w przedziwny sposób, tworząc jakiś makabryczny kilim, wybite były na wszystkich piętrach prawie wszystkie szyby, w wielu miejscach poodpadał tynk, a niekiedy były głębsze uszkodzenia w murach szczególnie od strony północnej, tj. od Domu Akademickiego. Stosunkowo najlepiej przedstawiała się strona południowa. Od strony zachodniej był uczyniony przez pocisk artyleryjski wielki wyłom, dziura, która prawie łączyła okno na parterze stołowego pokoju z oknem na pierwszym piętrze sypialnego.

Po wszechstronnym upewnieniu się, że bombardowanie istotnie ustało, zabraliśmy się wszyscy do porządkowania domostwa i jego otoczenia. Najpierw wszyscy przystąpiliśmy do uprzątania gruzów, skorup i połamanych rzeczy w pokoju stołowym, co trwało bardzo długo. Ja z Wiktorkiem starannie przeszukiwaliśmy gruz i m.in. odszukaliśmy rozrzucone we wszystkich kątach i warstwach śmieci elementy dużego staroświeckiego gdańskiego żyrandola korpusowego; nadto inne wartościowe drobiazgi, a najważniejsze, że udało się nam odnaleźć wszystkie nawet najmniejsze kawałki uszkodzonej częściowo z jednego boku wspaniałej antycznej szafy bretońskiej. Śmieci przez wyłom wyrzucaliśmy do ogródka. Potem żona z dwiema służącymi sprzątała inne pokoje, ja zaś z synkiem zająłem się uporządkowaniem ogólnym otoczenia naszej willi, co polegało głównie na usuwaniu gruzu szczególnie od strony zachodniej, gdzie pocisk, który trafił w nasz dom, wywalił dużo cegieł ze ściany domu i wyrył wielkie wgłębienie w ogródku tuż pod oknem.

Ponieważ w jezdni i na chodniku na ul. Mochnackiego w pobliżu naszej willi, albo tuż pod naszym murkiem było dużo głębokich lejów, postanowiliśmy tam nosić odłamki muru, kawały tynku i potłuczone dachówki w kubłach. W krótkim stosunkowo czasie zapełniliśmy je do powierzchni ulicy. Kawałki szyb i szkła gromadziliśmy oddzielnie na trawniku, połamane drewniane meble też oddzielnie koło piwnicy. Pracowaliśmy wszyscy i wewnątrz i zewnątrz domu przez cały dzień i robotę zasadniczą wykonaliśmy tylko częściowo.

Po naradzie z żoną postanowiliśmy naprawić niezwłocznie to, co było konieczne, a konieczne były trzy rzeczy: dach, wyłom od granatu w pokoju stołowym i szyby przynajmniej pojedyncze (rzadko w którym oknie była jakaś szyba, a było ich około 200 – ściśle 186 – a wypadło ich dlatego tyle, że w całym mieszkaniu były zamknięte podwójne okna).

Wówczas było to bardzo trudno zrobić z różnych względów. Udało mi się jednak znaleźć i przygodnego dekarza, który drogo i tandetnie naprawił dach i rynny, i murarza, który porządnie zamurował wyłom i wprawił nową futrynę, podniósł do właściwej wysokości sufit i zatynkował wszystkie dziury wewnątrz domu. Wreszcie rozpoczęliśmy szklić okna. Miałem trochę zapasowych szyb, tzw. katedralnych i matowych na przygórku, które jakoś ocalały; nadto powyjmowałem trochę szyb z obrazów, gdzie można było, tj. ze wszystkich olejnych i to była pierwsza szansa, ewentualnie dopasowywałem dykty. W stołowym pokoju wyrwane okno, gdzie wprawiliśmy tylko futrynę, zabiliśmy z Wiktorkiem deskami i linoleum, a na to powiesiliśmy dywan; tak że w parę tygodni można powiedzieć mieliśmy w całym domu pojedyncze okna – to była pierwsza transza.

Później co jakiś czas w różnych odstępach i w różny sposób powoli wprawialiśmy szyby, usuwaliśmy dykty, tak że ostatecznie po kilku tygodniach całe mieszkanie miało podwójne szyby. Naprawiliśmy również uszkodzone kaloryfery i gdy uruchomiono wodociągi, zaczęliśmy mieszkanie ogrzewać zupełnie normalnie. Ale wówczas ja już nie byłem na Mochnackiego…

Taka oto notatka domowa: Na początku wojny sypialiśmy z żoną w sypialnym pokoju, a Wiktorek w swoim pokoiku na poddaszu, a po paru dniach w moim gabinecie. Mniej więcej po tygodniu nocowaliśmy wszyscy na ul. Tamce 44. Po przybyciu z powrotem na Mochnackiego do kapitulacji nocowaliśmy w przyziemiu. Po kapitulacji w moim gabinecie, gdy tu były wszystkie szyby wewnętrzne /jedyny pokój w całej willi/. Następnie gdy oszkliliśmy pokoik synka i gdy robiło się już zimno, tam przenieśliśmy się i sypialiśmy, bo w nim był tylko piec tzw. szrajberowski. Zawsze przez ten czas sypialiśmy wszyscy troje razem w jednym pokoju. Po wyreperowaniu kaloryferów – do sypialnego pokoju, który był już oszklony dawniej i to podwójnymi szybami i mieliśmy się wszyscy przenieść. Było to właśnie 10-tego listopada. W dniu tym zaszedł wypadek, wskutek którego byłem rozłączony z rodziną na całe trzy miesiące, tj. kwartał.



O godz. 7-ej rano wbiegło szybko po schodach na I piętro dwóch żandarmów niemieckich, gdy właśnie stałem w małym holu na tym piętrze, kierując się do łazienki. Zapytali się, gdzie tu jest Wiktor Wąsik. Powiedziałem im, że to właśnie ja nim jestem. Kazano mi się zaraz ubierać, gdyż jestem aresztowany i mam z nimi udać się niezwłocznie do więzienia na ul. Dzielną, to znaczy się, mówiąc po warszawsku, do Pawiaka. Byli stosunkowo grzeczni i dokonali tylko powierzchownej rewizji w moim gabinecie, zaglądając do szuflad. Pytali się o mój zawód. Już w parę minut kazali mi schodzić ze schodów. Przed ich przybyciem nie zdążyłem się jeszcze ogolić, umyć się i zjeść śniadania.

Przynaglali, abym zaraz szedł z nimi. Spojrzałem na stojącą obok mnie żonę i synka. Żona była smutna, ale spokojna i pytała ich o powód mego aresztowania. Odpowiedzieli jej, że tylko na parę dni jestem wzięty jako zakładnik i że niebawem wrócę do domu. Obok mnie stał mój Wiktorek zmieszany i bezradny. Nastąpiło krótkie pożegnanie z żoną i synkiem. Ten objął mnie za szyję, mocno przycisnął i pocałował parę razy, a w oczach jego kręciły się ciche łzy. Był blady zupełnie i zrezygnowany. Powiedziałem im na pożegnanie to, co mogłem: „Bądźcie zdrowi! Niedługo zapewne powrócę…” w co zresztą sam nie wierzyłem.

Wyszliśmy przez drzwi frontowe na ganek. Z drugiej strony jezdni stała limuzyna. Jeden z żandarmów otworzył drzwi i kazał mi wsiąść, a sam zajął miejsce obok mnie. Drugi usiadł obok kierowcy, również żandarma. Nie znali widocznie dobrze drogi, bo pojechali ze mną aż na Plac Teatralny, później Bielańską w stronę Pawiaka, przy ul. Dzielnej samochód zatrzymał się stanął u Bram tzw. Serbii, tj. żeńskiego oddziału Pawiaka. Przesiedziałem tu do 10 lutego 1940 roku, tj. okrągły kwartał. Nie byłem wcale badany ani przy wejściu, ani przy wyjściu, jak zresztą przeważnie wszyscy z mojej grupy, którzy w dniu tym byli aresztowani.

W dużej celi na pierwszym piętrze, gdzie byłem osadzony, zastałem wielu znajomych, m.in. prof. Konstantego Krzeczkowskiego, paru adwokatów (Wojciechowskiego, syna b. prezydenta, Brokmana, Chciszewskiego, Gamarnikowa, Bartczaka i in.), nauczycieli gimnazjum (np. Pieniążka, Usarka, Jarocińskiego i in.), prof. Bystronia, Wolfels, Zottego z synem. Później przybył Michał Wawelberg z synem i inni. Zresztą ciągły był ruch osób: jednych zwalniano lub przenoszono do innych cel, inni nowi przybywali.

O ile początkowo byli ludzie ze sfer zawodowej inteligencji z przewagą adwokatury, o tyle później przybywali przedstawiciele kupców, przemysłowców, urzędników. W naszej celi przez całe trzy miesiące pobytu nie było ani jednego robotnika lub rolnika.

Cela była urządzona na 18 osób, ale przez czas mego pobytu bardzo rzadko i to tylko na początku tylu w niej przebywało: przeważnie było ich znacznie więcej, a niekiedy cyfra więźniów dochodziła do 40 osób. Podczas dnia było tu jako tako, ale w nocy cela była przepełniona do ostatnich granic.

Na wszystkich pryczach i na całej podłodze byli ułożeni do snu więźniowie jeden przy drugim, a cela ograniczona czterema ścianami o dwu zakratowanych oknach i obitych grubą blachą drzwiach, wyglądała jak otworzone pudełko szprotów i sardynek z wysokości mojej pryczy. Ja bowiem jako najdawniejszy więzień (takich było 18), z których do chwili Powstania Warszawskiego dożyło 12: trzech: Wojciechowski, Arciszewski i Słotwiński – zginęli w Oświęcimiu; Gamarnikow umarł w więzieniu, a dwaj pozostali po wyjściu z niego. Później Brokman był zamordowany przez Niemców. Zapewne do końca okupacji pozostało już niewielu z nas.




Po tygodniu zacząłem otrzymywać paczki żywnościowe z domu. Trwało to do Bożego Narodzenia; później zabroniono i pozostałem już do końca swego pobytu całkowicie na wyżywieniu więziennym. Jak wiadomo, było ono zupełnie liche i właściwie głodowałem. Choć nie przechodziłem okropności śledztwa, doznałem wszystkich innych udręczeń życia więziennego.

Dużo mam wspomnień z tych czasów, ale tu uważam za niepotrzebne o tym wszystkim mówić, bo nie odpowiada to celowi moich wspomnień. Ograniczę się więc tylko do tego, co stoi w związku z domem, a przede wszystkim z Wiktorkiem.

Od chwili przybycia na Pawiak trapiła mnie nieustannie myśl, co stało się z moją najbliższą rodziną. Dochodziły nas więźniów z zewnątrz wieści różne: mówiono m.in., że niekiedy mieszkania, z których zabrano zakładników, są później szczegółowo rewidowane, i czasem członkowie rodzin aresztowani. Otóż obawiałem się, że coś podobnego mogło stać się z moją rodziną, w danym przypadku z żoną. Gdy inni po paru dniach poczęli otrzymywać z domu paczki, a ja jeszcze nie, okoliczność ta jak gdyby potwierdzała moje przypuszczenia. Ale po tygodniu i ja otrzymałem z domu wałówkę. Nie pisało na niej od kogo, ale po adresie poznałem charakter pisma mojej żony. Osądziłem więc wówczas, że nic szczególnego w domu nie zaszło, bo przecież skoro żona jest jeszcze na wolności, to zapewne mój dziesięcioletni syn tym bardziej. Po paru dniach otrzymałem drugą paczkę, na której adres był napisany ręką syna, co potwierdziło moje przypuszczenia. Stała, bo prawie codzienna później wymiana paczek z żywnością i bielizną pozwoliła mi ostatecznie ustalić fakt, że moja rodzina na razie ocalała; na podstawie przedmiotów, które mi przysyłano, a więc kubków, słoików, łyżek, bielizny i in. drobiazgów przekonałem się zupełnie, że i nasze mieszkanie zasadniczo istnieje.



Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale tak coś po miesiącu odnalazłem pod kołnierzykiem koszuli, przysłanej mi z domu kartkę, napisaną ręką żony, ale i z podpisem Wiktorka, której treść potwierdzała całkowicie moje przypuszczenia. Pisała mi, że w różny sposób stara się mnie zwolnić i że ma pewne nadzieje, iż niedługo to nastąpi. Co do możliwości zwolnienia wątpiłem, ale to wszystko świadczyło, że życie w domu płynie na ówczesne warunki stosunkowo normalnie, co mnie najbardziej pocieszało.

Bodaj że przed samym Bożym Narodzeniem, a może nawet w dniu moich imienin (23.XII) zauważyłem na drugim chodniku ul. Dzielnej przez zakratowane okno więzienia żonę z Wiktorkiem, ubranym w dobrze mi znane granatowe palto z karakułowym kołnierzem i w nowej czapce narciarskiej. Widok żony, a szczególnie synka niezmiernie mnie ucieszył, bo miałem prosty dowód, że są zdrowi i chodzą na wolności w Warszawie, nie tylko, że istnieją na świecie, ale że mieszkają na Mochnackiego, o czym świadczyło ubranie. Przez cały czas mego pobytu na Pawiaku widziałem synka bodaj jeszcze raz pod murami więzienia. Serce mi się ściskało, gdy Wiktorek mój patrzył na ojca za kratą; przyglądał mi się bacznie, uśmiechał się nawet smętnie i kiwał mi głową. Miał bowiem niezwykle dobry wzrok i, jak mi później opowiadał, widział mnie dość dobrze, opisał nawet, jak byłem ubrany i że byłem bardzo blady i nieogolony.

Gdy leżałem już w nocy na pryczy, nasuwały mi się przykre głównie refleksje: czy w ogóle powrócę do domu, czy też może mnie gdzie wywiozą, a nawet zamordują Niemcy, bo takie przypadki bywały z innymi współwięźniami moimi: mogę również zachorować i umrzeć za kratą, nie ujrzawszy już nigdy swoich najbliższych. Takie i tym podobne myśli snuły mi się po głowie podczas długich niekiedy bezsennych nocy w specyficznej ciszy więziennej przy akompaniamencie przeróżnych odgłosów, a szczególnie chrapaniu zdrowych, stękania zaś chorych współwięźniów.

Niekiedy wśród głuchej nocy zimowej, bo w tym właśnie pamiętnym roku 1939 były niezwykłe mrozy, rozlegał złowróżebny warkot samochodu, który stawał przed bramą więzienną: „Och zapewne kogoś przewieźli” – pomyślałem sobie. Po paru minutach było słychać na korytarzu na kamiennej posadzce stuk butów niemieckich. Niekiedy otwierało się oko judaszowe naszej celi, zapalało się światło i po chwili gasło, albo też rozlegał się zgrzyt klucza i cela otwierała się. Wpuszczano nowego gościa, którego wsiedlano w naszą celę. Najbliżsi wejścia pytali się, kim jest nowo przybyły i o okoliczności jego aresztowania. Za chwilę światło gasło, a nowy towarzysz niedoli lokował się tymczasowo na jakimś sienniku i symfonia nocy więziennej rozpoczynała się na nowo.

Przeżycia więzienne stanowią poważną pozycję w moim życiu osobistym, a podczas długich kolejnych nocy i rozmyślań dotyczących spraw naszych ogólnych politycznych i społecznych doszedłem do różnych niekiedy dla mnie niespodziewanych wniosków. Ale to wszystko nie nadaje się, jak już wyżej zaznaczyliśmy do tego pamiętnika, w którym postanowiłem odzwierciedlić inne dziedziny swego osobistego życia.

Otóż dnia 10 lutego zaraz po obiedzie najniespodziewaniej stawił się w naszej celi Nr 50 dyżurny na naszym korytarzu strażnik więzienny i zapytał się: „Czy tu jest pan Wąsik?”. Odezwałem się, że właśnie ja tym jestem. Wówczas z widocznym zadowoleniem doniośle wypowiedział radosną dla mnie wiadomość: „Pan na wolność. Zaraz…”.

Wiktor Wąsik przeżył wojnę, był podczas niej bardzo aktywny w konspiracji, zajmując się tajnym nauczaniem. Zmarł w Warszawie w 1963 roku.

Zapis wspomnień udostępnili nam do publikacji przyjaciele profesora. Być może staną się częścią projektu Ośrodka Karta „Dzienniki poszukiwane”, który ma na celu stworzenie kolekcji polskojęzycznych dzienników dokumentujących XX wiek.

źródło: http://historia.focus.pl/wojny/moj-wrzesien-wspomnienia-z-poczatow-niemieckiej-okupacji-1327

Okręty Rzeczpospolitej Polskiej

yoh3 • 2013-09-25, 22:53
20
Witam, chciałbym wam przedstawić polskie okręty wojenne. Nie będę się rozpisywał, po prostu wstawię fotki :)

ORP Generał Kazimierz Pułaski (272) (tak, to jest pełna nazwa okrętu) Wcielony do Marynarki 15 marca 2000 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/09/OPR_Gen_K_Pu%C5%82aski.JPG

ORP Generał Tadeusz Kościuszko (273), wszedł do wojska 28 czerwca 2002 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/3e/ORP_Gen._T._Ko%C5%9Bciuszko.JPG

Okręty rakietowe:

ORP Metalowiec - wszedł 13 stycznia 1988 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/47/ORP_Metalowiec_in_Gdynia.JPG

ORP Piorun - wszedł 11 marca 1994 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/f1/ORP_Piorun.JPG

ORP Grom - 28 kwietnia 1995 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/33/ORP_Grom_%28korweta%29_2.JPG


I trochę podwodnych:

ORP Orzeł - wpłynął do naszych zasobów 29 kwietnia 1986 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/e7/ORP_Orze%C5%82_foto_3.JPG

ORP Bielik - Wszedł 8 września 2003 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/e8/ORP_Bielik.jpg

Okręt transportowy ORP Poznań - wszedł 8 marca 1991 r.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/6/6b/ORP_Pozna%C5%84_DN-SD-05-02984.JPEG


I oto nasz as. Wielki, potężny ORP Błyskawica! Niestety jako muzeum :roll:

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/9/9f/Blyskawica_w_nowym_kamuflazu_-_02-01-2012.jpg

Mam nadzieję, że się podobało :mrgreen:

Pokonać raka raz na zawsze!

włóczykijskc • 2013-09-25, 12:51
25
[center]

ODKRYCIE I ROZWÓJ
METODY ABSORPCJI NEUTRALNEJ INFEKCJI

W 1936 roku, gdy miałem 5 lat, mój wuj Naum Rezkalla Sayegh.
mieszkający w syryjskim mieście Aleppo, zachorował na raka
żołądka Został przyjęty do kliniki należącej do Uniwersytetu
Amerykańskiego w Bejrucie, gdzie miał być leczony. Niestety, wuj
zmarł tam po kilku dniach. Byłem wówczas bardzo przygnębiony i
poprzysiągłem sobie, że znajdę lekarstwo na raka, choćby nie
wiadomo co.

W wieku 12 lat znalazłem lekarstwo na raka
metodę absorpcji neutralnej infekcji

W 1943 roku mój starszy brat Sarkis wyjechał do Tunezji, by
pracować w warsztacie francuskiej armii. W tym czasie Tunezja była w strefie wojennej, więc moja matka zamartwiała się o jego los.Przez ciągły stres i troskę zachorowała na reumatyzm.
Odwiedziliśmy wielu lekarzy, by znaleźć lekarstwo na jej chorobę,
jednak wszystko to było bezskuteczne gdyż żaden z nich nie byl w
stanie nam pomóc. Ostatnią deską ratunku było odwiedzenie naszego miejscowego lekarza, profesora Yenicomshliana, który pracował w szpitalu szkoły medycznej Uniwersytetu Amerykańskiego w Bejrucie. Również on nie dał nam żadnej nadziei na wyleczenie mojej mamy. Poradził jej jednak, by przebywała w cieple oraz z dala od wilgoci. Powiedział też, że „chorobę powoduje coś będącego we krwi, jednak medycyna nie wie ani co to jest, ani jak się tego pozbyć". Skoro chorobę powodują jakieś związki chemiczne,znajdujące się we krwi, zacząłem szukać sposobu, by się ich pozbyć i zwalczyć chorobę.
Pewnego dnia bawiłem się wraz z moimi przyjaciółmi w
ogródku, kiedy moja mama zawołała mnie, bym przygotował jogurt.Wówczas moim obowiązkiem domowym było przygotowywanie go dla całej rodziny. Najpierw gotowałem mleko i pozwalałem mu ostygnąć, a następnie dodawałem parę zaczynu, który miał zamienić całe mleko w jogurt. Tym razem śpieszyło mi się, gdyż chciałem jak najszybciej dołączyć do moich przyjaciół w ogródku, więc nastawiłem palnik na większy ogień, by szybciej ugotować mleko.
Po pewnym czasie zauważyłem, że mleko się przypala, a w
powietrzu czuć ostry swąd spalenizny. Nie miałem innego wyjścia
jak kontynuować robienie jogurtu z przypalonego mleka i jak
najszybciej powrócić do zabawy.
Następnego dnia wstałem wcześnie, by sprawdzić efekt mojej
pracy. Oczywiście okazało się, że jogurt smakował przypalonym
mlekiem. Parę godzin później moja mama zapytała mnie, czy jogurt jest gotowy i razem poszliśmy go spróbować. Pierwsza posmakowała go moja mama, byłem (wystraszony, gdyż bałem się, że będzie narzekać na przypalone mleko. Ona jednak zamiast narzekać pochwaliła mnie i stwierdziła, że zrobiłem wyśmienity jogurt! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Sam postanowiłem go spróbować i ku mojemu zaskoczeniu, rzeczywiście był doskonały.
Starałem się znaleźć jakieś wytłumaczenie tego, co się stało.
Zaczerpnąłem łyżeczkę z powierzchni jogurtu. Smakował idealnie.
Następnie spróbowałem odrobinę z dna garnka - śmierdział
spalenizną i smakował ohydnie. By się upewnić, jeszcze raz
skosztowałem odsączonego jogurtu z wierzchu - był pyszny.
Następnie zjadłem trochę jogurtu z dna razem z pozostałym płynem.
Smakował okropnie. Ustaliłem wówczas, że całe przypalone mleko
rozpuściło się w rozwodnionej części. Nasunęło mi to pomysł, że -
analogicznie - związki chemiczne powodujące chorobę powinny
znajdować się w wodnistej części krwi. Musiałem zatem oczyścić tę część krwi, aby wygrać walkę z chorobą.
Odważnie zdecydowałem się przeprowadzić test na mojej mamie,
by wyleczyć jej reumatyzm. Wiedziałem, że muszę stworzyć pęcherz na jej ciele, a jedynym znanym mi wówczas sposobem na jego wywołania było oparzenie. Idealnie nadawał się do tego papieros,jednak po chwili zrezygnowałem. Nie mogłem podjąć takiego ryzyka.
Ostatecznie inicjatywę przejęła moja mama, która sama
przypaliła sobie skórę na nodze, by utworzyć pęcherz. Byłem
wówczas zaskoczony jej odważną postawą i domyśliłem się, że ból spowodowany przez reumatyzm musi być o wiele większy niż ten
powodowany przez ogień. Pęcherz był gotowy, musiałem rozciąć
martwą skórę, by uwolnić surowicę krwi. Kiedy to uczyniłem, mama powiedziała mi, że poczuła delikatną ulgę. Był to pierwszy znak, że ta metoda będzie działać. Z pęcherza wyleciała nieznaczna ilość surowicy. Potrzebowałem jednak wyrzucić jej większe ilości z organizmu. Z mojego kuchennego doświadczenia wiedziałem, że przed gotowaniem fasoli i ciecierzycy należy je zostawić na noc w wodzie. Ziarna te mają zdolność absorpcji wody, co następnie znacznie ułatwia gotowanie. Umieściłem więc w ranie po oparzeniu suchej ziarnko fasoli, by w sposób ciągły absorbowało serum. Jednak to się niej powiodło rana się zasklepiła. Następnym razem postanowiłem spróbować ulokować w niej ciecierzycę. Tym razem udało się, wszystko działało idealnie. Pojedyncze ziarno ciecierzycy dobrze absorbowało serum i kiedy napęczniało, nie mogąc przyjąć więcej cieczy, wymieniałem je na nowe. W ten sposób sączenie nigdy nie ustawało, co gwarantowało usunięcie z ciała wszystkich związków chemicznych powodujących chorobę oraz zabezpieczało
ranę przed infekcją.
Pewnego dnia jadłem chleb z czosnkiem i bawiłem się z moimi
przyjaciółmi na podwórku. Kiedy skończyłem jeść chleb, wciąż
pozostał mi ząbek czosnku. Ponieważ nie chciałem go wyrzucać,
trzymałem go w ręku aż do końca zabawy, by móc spożyć go
później. Następnego dnia, tuż po przebudzeniu, zauważyłem pęcherz na mojej dłoni w tym samym miejscu, w którym trzymałem czosnek.
W ten sposób wpadłem na pomysł, by używać go do robienia
pęcherzy jako bardziej humanitarnej alternatywy dla przypalania.
W 1943 roku, po sześciu miesiącach kuracji, reumatyzm mojej
mamy został wyleczony całkowicie i nigdy więcej w jej życiu już nie powrócił. Umarła w 1970 roku z przyczyn naturalnych.
W 1960 roku moja żona zachorowała na chorobę reumatoidalną
stawów. Natychmiast zastosowałem swoją metodę, by ją wyleczyć.
Po półrocznej kuracji ślad po chorobie zaginął, a dolegliwości już
nigdy nic powróciły. Żona była drugą osobą wyleczoną dzięki NIA

SPOSÓB LECZENIA ZA POMOCĄ METODY NIA
Idea metody NIA polega na sztucznym wyprowadzeniu obcej
substancji z ciała przy pomocy ziarna ciecierzycy, by organizm
zaczął się sam leczyć. Głównym celem jest oczyszczenie organizmu z obcych cząsteczek oraz chemikaliów. Aby rozpocząć oczyszczanie,będą nam potrzebne następujące rzeczy:
Za pierwszym razem:
1. Maszynka do golenia
2. Plastikowy pierścień o średnicy 1,5 - 2,5 cm
3. Taśma klejąca lub plastry
4. Świeży czosnek
5. Zgniatacz do czosnku
6. Folia
7. Peseta
8. Gaza jałowa
Do codziennego użytku:
1. Spirytus
2. Kawałek waty
3. Ciecierzyca
4. Kapusta
5. Chusteczki higieniczne
6. Taśma klejąca
7. Bandaż elastyczny

TWORZENIE RANY DO KURACJI METODĄ NIA
Aby rozpocząć leczenie metodą NIA, należy stworzyć ranę.
Miejsce, w którym ją utworzymy musi znajdować się na mięśniu, a nie na kości. Idealna w tym celu jest łydka. Umiejscowienie rany w tym miejscu ma też dodatkowy plus - sami, bez niczyjej pomocy,będziemy w stanie zmieniać opatrunki. Jeśli jesteśmy praworęczni,wówczas łatwiej nam będzie zajmować się prawą nogą, w przeciwnym zaś wypadku, lewą. Łydkę należy ogolić w promieniu 6-8 cm od środka planowanej rany.Dwoma kawałkami taśmy klejącej mocujemy plastikowy krążek na środku ogolonego miejsca. Równomiernie wypełniamy krążek
świeżo rozgniecionym czosnkiem i zakrywamy folią tak, by
zabezpieczyć sok z czosnku przed wypłynięciem.Następnego dnia pęcherz będzie gotowy. By uniknąć zakażenia,należy oczyścić skórę spirytusem, a następnie delikatnie przebić pęcherz nożyczkami do paznokci i zdjąć martwy naskórek.

Zdjęcie nr.1 Gotowy bąbel.
Rana jest gotowa, umieszczamy w niej ziarnko ciecierzycy i
zakrywamy świeżo przygotowanym opatrunkiem z kapusty i
chusteczki higienicznej. Opatrunek ten przypomina kanapkę, gdyż
między warstwami chusteczki znajduje się kapusta. Trzeba pamiętać,aby liść kapusty był skierowany do rany swoją wewnętrzną stroną.

Zdjęcie nr.2 Opatrunek z liściem kapusty.
Następnie mocujemy opatrunek do nogi za pomocą bandaża, w sposób uniemożliwiający się jego ześlizgnięcie.
Organizm, wyczuwając obecność obcej substancji, będzie chciał
ją zwalczyć i zacznie wysyłać odpowiednie komórki celem jej
zneutralizowania.Ziarnko ciecierzycy będzie absorbować napływający płyn oraz nie pozwoli ranie się zagoić. Chusteczka higieniczna wchłonie nadmiar płynów wyciekających z rany. Liść kapusty będzie utrzymywał ranę w wilgoci i zapobiegnie wysuszeniu skóry. Ułatwi to codzienną wymianę ziarnka ciecierzycy.

Zdjęcie nr.3 Ziarno ciecierzycy w ranie
Zdjęcie nr.4 Rana wielotygodniowa po wyjęciu ziarna.
Po upływie dwudziestu czterech godzin otwórz ranę i wyjmij
nasączone ziarnko ciecierzycy. Przemyj spirytusem skórę dookoła
rany, po czym włóż nowe ziarnko i przykryj je świeżym
opatrunkiem. Proces ten należy powtarzać co dwadzieścia cztery
godziny przez trzy dni. Czwartego dnia, jeśli zwiększy się
intensywność sączenia z rany i ziarnko zacznie pęcznieć w krótszym czasie, wówczas będziemy musieli zmieniać ciecierzycę co dwanaście godzin. Trzeba pamiętać, by za każdym razem zmieniać opatrunek. Wszystko to należy powtarzać tak długo, aż ciało niezostanie oczyszczone z nieczystości i obcych substancji.
Krew zostanie oczyszczona po dwóch miesiącach. W zależności
od zaawansowania i skomplikowania choroby, potrzeba będzie od
pół roku do dwóch lat, aby usunąć wszystkie kłopotliwe cząsteczki z organizmu. Jeśli potrzebujesz wziąć prysznic, zawsze rób to przed wymianą ziarna na nowe. Pamiętaj, by nigdy nie brać prysznica z otwartą raną. Nie wolno przemywać rany wodą utlenioną, a jedyne o czym musisz pamiętać aby myć ręce przez każdą wymianą ziarnka.Samej zaś ciecierzycy myć nie trzeba.
Aby ustalić nadejście zakończenia kuracji, należy zwrócić
uwagę, czy z rany przestała się wydobywać ropa i zainfekowana
krew. Musimy sprawdzić czy kolor rany jest normalny - no i
oczywiście najważniejszą rzecz - czy czujemy się lepiej. Celem
zakończenia terapii wyjmujemy ostatnie ziarnko i zostawiamy ranę pustą. Następnie przez wiele jeszcze dni, aż do zagojenia się rany,stosujemy opatrunki z chusteczek i kapusty. Jedyne
niebezpieczeństwo polega na ryzyku wdania się infekcji od zewnątrz.Kiedy w ranie znajduje się ciecierzyca, wówczas jest ona zupełnie bezpieczna. Pewna niewielka infekcja jest dopuszczalna, jednak należy bardzo uważać, kiedy rana pozostaje pusta.

Od 1943 roku testowałem metodę NIA, by eliminować wszelkie
rodzaje tak zwanych ,,nieuleczalnych" chorób. Większość pacjentów była członkami mojej rodziny, wliczając w to moją mamę, żonę,mnie samego i kilku bliskich krewnych. Zazwyczaj cierpieli oni na choroby związane z artretyzmem. We wszystkich przypadkach nastąpiło pełne uzdrowienie, bez żadnych nawrotów. Ponieważ nie zostały użyte żadne leki, nie wystąpiły także żadne efekty uboczne.Decydując się na moją kurację powinieneś się spodziewać następujących rzeczy: przez ranę będzie sączyć się mętny płyn, ropa i zainfekowana krew, wszystko to są objawy wewnętrznych infekcji,które wydobywają się z ciała. Nie należy tego mylić z infekcją rany,która nie pojawi się tak długo, jak ciecierzyca jest umieszczona w ranie. W przypadku zmian koloru skóry wokół rany, obrzęku,ostrego bólu czy brzydkiego zapachu rany - nie należy panikować.Są to naturalne objawy, które miną, gdy nastąpi poprawa zdrowia,należy więc być cierpliwym. Jeśli ziarnko ciecierzycy nie nasączyło się odpowiednio mocno, mogą być problemy z jego wyjęciem. Nie należy wówczas próbować wyjąć go na siłę. Wystarczy je zostawić na kolejny dzień by napęczniało i wówczas samo wyskoczy, gdy naciśniemy palcami na skórę wokół rany. Przed zmianą opatrunku możesz wziąć prysznic, czy nawet wykąpać się, a następnie zmienić
ziarnko i wilgotny bandaż, nie ma absolutnie żadnego problemu.
Aby zakończyć leczenie, należy usunąć ciecierzycę, cały cz[center]as jednak pamiętając o zmianach opatrunku. Gojenie się zajmie wiele dni i może ulec przedłużeniu, jeżeli wdały się drobne infekcje. Po zakończeniu oczyszczeniu ranę należy traktować jak zwyczajne skaleczenie, możemy przemywać ją środkami przeciwbakteryjnymi,by przyspieszyć proces gojenia.

Jak zachęciłem tym tematem,to polecam całą książkę.W sumie nie wiem czy to naprawdę działa,bo na sobie nie testowałem,ale temat dosyć ciekawy.

Źródło:Książka Pt."Pokonać raka raz na zawsze"
[/center][/center]
X